Polskie i żydowskie opowieści o Zagładzie się różnią.
10/02/2020 | Na stronie od 10/02/2020
Ludwika Włodek
Żydowska opowieść nie musi krzepić polskich serc
Polskie i żydowskie opowieści o Zagładzie się różnią. Polacy opowiadają więcej o tych, co ratowali i pomagali. Żydzi o tych, co szantażowali i wydawali. Nie wynika to ze złej woli żadnej ze stron, a z różnicy perspektyw.
Lektura uzupełniająca:
Jan Grabowski: Nie, polskie elity nie ratowały Żydów. "Krytyka Polityczna" 5 IV 2017
Niezdolni do wstydu Sierakowski rozmawia z Lederem
Jan Tomasz Gross - Niepamięć zbiorowa
Dopóki Polacy nie wysłuchają, co na temat Holokaustu mają do opowiedzenia ocaleni Żydzi, i nie zaakceptują, że w ich wspomnieniach jest więcej złych niż dobrych Polaków, nie wyjdziemy poza licytowanie się, kto bardziej ucierpiał i poza frazesy o karze śmierci za ratowanie Żydów, względnie o Żydach gremialnie witających Sowietów – najpierw w 1939 a potem na przełomie lat 1944-45.
Polskie i żydowskie opowieści o Zagładzie się różnią. Polacy opowiadają więcej o tych, co ratowali i pomagali. Żydzi o tych, co szantażowali i wydawali. Nie wynika to ze złej woli żadnej ze stron, a z różnicy perspektyw.
Dobitnie to zrozumiałam na przykładzie losów Bogdana Wojdowskiego. Był polskim pisarzem żydowskiego pochodzenia, choć sam, pod koniec życia gorzko zauważał, że raczej po prostu Żydem urodzonym w Polsce. Był też najlepszym, najbardziej przejmującym kronikarzem warszawskiego getta (Chleb rzucony umarłym) i żydowskich wojennych losów. A prywatnie mężem mojej babci Marii Iwaszkiewicz-Wojdowskiej.
Kiedy żył, byłam za młoda, albo za głupia, żeby rozmawiać z nim o Zagładzie. W ogóle miałam z nim mało kontaktu. Pamiętam go milczącego, zamkniętego w sobie, w charakterystycznym rozpinanym wełnianym swetrze i przydeptanych na piętach skórzanych kapciach. Z pożółkłymi od nikotyny palcami i wielkimi czarnymi oczami schowanymi za okularami w grubych rogowych oprawkach. Kiedy przychodziłam do babci, najczęściej siedział zamknięty w swoim pokoju. Wiedziałam, że jest Żydem ocalałym z Holokaustu, ale przez co przeszedł, mało mnie wówczas obchodziło; szczerze mówiąc, w ogóle nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dopiero gdy w kwietniu 1994 roku popełnił samobójstwo, wieszając się na karniszu w tym swoim i babci ursynowskim mieszkaniu, w czasie kiedy moja babcia na chwilę wyszła z domu, dotarło do mnie, że musiał przebrnąć przez koszmar, który prześladował go potem cale życie. Babcia zawsze powtarzała, że zabił go Holocaust.
Trochę po to, by się dowiedzieć, jak to się stało, w maturalnej klasie przeczytałam jego 7 opowiadań. Była to najbardziej wstrząsająca, zapadająca w pamięć i gorzka lektura w moim ówczesnym życiu. Nie chciałam dowiadywać się więcej. Największe wrażenie zrobiło na mnie opowiadanie pt. Ścieżka, o dziewczynce ukrywającej się na wsi. Na wsi, gdzie części mieszkańców bardziej niż to, że półnagie dzieci plączą się po okolicznych zagajnikach, przeszkadzało to, że krowy im się na widok takiej „Żydowicy” zlękły.
czytaj także Keff: Antysemityzm – niezamknięta historia Bożena Keff
Nie byłam z antysemickiej rodziny (wręcz przeciwnie), nie zostałam wychowana w żadnym kulcie bohaterstwa narodu polskiego. I tak jednak wolałam wtedy wrócić do opowieści z powstania warszawskiego, o tym, jak to Baczyński ramię w ramię z innym dzielnymi chłopcami Polakami walczyli o wolną Polskę. Żydowskość Baczyńskiego – choć wiedziałam na przykład, że jego wiersz Byłeś jak wielkie stare drzewo, pisany w kwietniu 1943 roku, dotyczył Żydów, nie Polaków – wydawała mi się marginalną ciekawostką.
Z kolei z opowieści rodzinnych wolałam słuchać, jak moi pradziadkowie Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie ratowali Żydów. To były lepsze historie niż te strasznie smutne opowiadania Bogdana, od których robiło się zimno w środku. W mojej rodzinie nigdy nie ukrywało się istnienia szmalcowników czy Polaków wykradających pożydowskie mienie współobywateli. Ani moi dziadkowie, ani rodzice, ani nikt z mojej najbliższej rodziny nie miał złudzeń co do tego, jak w przedwojennej Polsce traktowano Żydów i czego oni doświadczali od swoich współobywateli w czasie wojny. Stosunkowo wcześnie dowiedziałam się też o powojennych pogromach, stale w moim domu obecne były historie z Marca ‘68. Mimo to więcej słyszałam i także, a może przede wszystkim, więcej pytałam o Polaków ratujących Żydów niż o tych przyczyniających się do ich zagłady.
Wydaje mi się, że nam, Polakom, po prostu łatwiej się mówi o ratowaniu niż o działaniu na zgubę. Kilka już ładnych temu, na zamówienie tworzącego się wówczas Muzeum Historii Żydów Polskich zrobiłam wywiad z moją babcią. Na stronę „Historie pomocy”, gdzie takie właśnie opowieści o dobrych Polakach miały być gromadzone.
Babcia opowiedziała mi wtedy nie tylko o swoich rodzicach, ale o całym otoczeniu, którego współpraca, czy chociaż życzliwa obojętność była konieczna, żeby ratowanie się powiodło (w narracji polskiej to jest tych słynnych dziesięciu Polaków stojących za jednym uratowanym).
Mówiąc o losach samego Bogdana, wspomniała o siostrach Jadwidze i Wandzie Koszutskich, które bardzo pomogły jemu i jego siostrze. Mówiąc o działalności swoich rodziców, wspomniała na przykład o Włodzimierzu Sudzickim, urzędniku z Brwinowa, który pił wódkę z Niemcami, żeby załatwiać stempel gapy – niemieckiego orła – na fałszywych dokumentach dla Żydów, którym mieszkania znajdowała moja prababcia. Mówiła też o gospodarzu, niejakim panu Szucie, u którego pradziadkowie załatwili mieszkanie dla dwojga żydowskich staruszków, państwa Muszkatów. „Niby taki szaławiła, pijaczek – mówiła babcia – a tak pokochał starego Muszkata, że traktował go jak rodzinę. Jego dzieci mówiły do Muszkata dziadku”.
Opowiadała także o Gajewskim, kuzynie swojego pierwszego męża, czyli mojego dziadka, który był „utracjusz, pijak. Ludzie nawet mówili, że oszukuje w karty”. Ale jak którejś nocy zadzwonił do niego ukrywający się Kazimierz Brandys, Gajewski go przyjął z otwartymi ramionami: „Kaziu! Cudownie, że się domyśliłeś, że ja nie mam z kim napić się wódki. Chodź, zaraz się napijemy, zrobimy kanapki”. „Tego wieczora Brandys miał po raz pierwszy od dawna uczucie, że jest gościem mile widzianym, że wódeczka, że to, że śmo…” – tłumaczyła mi babcia. Wspomniała nawet o służącym ze Stawiska: „Od bramy szła pani Nowicka. Ten służący zawsze był dla niej wyjątkowo uprzejmy, jak tylko przyszła dawał jej kanapkę, proponował herbatę. Gdy tak staliśmy obserwując ją nadchodzącą, powiedział do mnie: – głupie te Niemce, oj głupie, wystarczy na te nogi popatrzyć. Był prostym człowiekiem, doskonale zdawał sobie sprawę kim Nowicka jest, mimo to mogła się u nas czuć bezpieczna”.
Ci wszyscy dobrzy Polacy z opowiadania mojej babci mieli twarze, nazwiska albo przynajmniej funkcje. Można ich łatwo zapamiętać. I aż chce się pamiętać oczywiście.
Niestety w żydowskich historiach, opowiadanych przez samych Żydów ocalałych z Zagłady, jest też mnóstwo innych Polaków. W tekstach pisanych przez samego Wojdowskiego są ich całe tabuny. Na przykład w opowiadaniu Najniższa cena, którego długo nie znałam, ale którego fragmenty są bardzo często przytaczane w naukowych opracowaniach o Zagładzie (na przykład u Aliny Molisak czy u Joanny Tokarskiej-Bakir).
Był niższy i młodszy ode mnie, mogłem sobie pozwolić na stanowczość. Zawsze byłem stanowczy wobec niższych i mniejszych od siebie. Miałem trzynaście lat i obycie z warszawską ulicą, któremu ufałem. I o ile pamiętam, niezbyt wiele w kieszeni. Nie stać mnie było na to, żeby opłacać każde swoje przejście miastem. Mały wsunął dwa palce pod zęby i przeraźliwie gwizdnął. Jakaś kobieta o pociągającej nalanej twarzy zatrzymała się i okazała swoje litościwe serce dziecku. – Czemu go bijesz, tego małego? – natarła z gniewem. – Ale słowo pani daję, że go nie ruszyłem. Sam się przyplątał. – A toś ty taki! – Jaki, proszę pani? – brnąłem dalej. – Żebym ci nie powiedziała – zagroziła kobieta. – Niech pani nie mówi – poprosiłem. Nie wiem, czemu to powiedziałem; wyrwało mi się czy nie chciałem tego słowa usłyszeć na ulicy z jej ust. – Nie zdążyli was jeszcze wytłuc – powiedziała okrężnie i zmiażdżyła mnie wzrokiem, w którym kryły się uczucia święte, natchniona nienawiść. IDEA KATOLICKIEGO PAŃSTWA NARODU POLSKIEGO. ZARYS IDEOLOGII ONR "FALANGA" Jan Józef Lipski IDEA KATOLICKIEGO PAŃSTWA NARODU POLSKIEGO. ZARYS IDEOLOGII ONR "FALANGA" 39,90 zł
W Chlebie rzuconym umarłym Bogdan pisał o zgrajach dzieciaków wyczekujących na Żydów w okolicach getta:
Skoro tylko dojrzeli w tłumie ścierpłą, ciemną od strachu twarz, zaraz biegli za jej właścicielem i wołali „Szapiro, daj na szmalec” albo krótko „Szmalec!” Wzrok i węch nie myliły ich nigdy. Tropili swoją zwierzynę zajadle i cierpliwie. (…) W okresie masowej deportacji i masowych ucieczek na tę stronę siadali stadkami na chodniku pod murem i godzinami nie ruszali się z miejsca. Zwierzyna przychodziła sama.
Taką literaturę w PRL-u, a także po jego upadku, w III RP, mało kto czytał. W każdej książce czy filmie o wojnie był jeden szmalcownik, jakiś łajdak, którego i tak nikt nie szanował, a wszyscy pozostali bohaterowie z oburzeniem potępiali. W mainstreamowych mediach, w publicznych dyskusjach, ci „źli Polacy” masowo pojawili się dopiero za sprawą Sąsiadów a później Strachu Jana Tomasza Grossa. I dlatego dla masowej, polskiej publiczności to, co tam można było przeczytać, to był tak wielki szok. Przedtem był chyba tylko Lanzmann, ze swoim 9-godzinnym filmem Shoah, ale jego film od razu został okrzyknięty oszczerczym, a poza tym wiadomo, że reżim Vichy, że „Francuzi sami wysyłali Żydów do obozu”, i że niech lepiej „posprząta na swoim własnym podwórku”.
czytaj także: Jan Grabowski - Nie, polskie elity nie ratowały Żydów
Po Grossie powstało mnóstwo świetnie udokumentowanych, rzetelnych książek o Zagładzie i o udziale Polaków w tejże. Na temat Wojdowskiego – wyjaśniając w wielu miejscach, co w jego prozie było jego własną historią, co zapożyczeniem z przeżyć innych dzieci, a co fikcją literacką – świetną pracę napisała Alina Molisak: Judaizm jako los. Rzecz o Bogdanie Wojdowskim wydaną w 2004 roku. Były książki i teksty Barbary Engelking, Dariusza Libionki, Mirosława Tryczyka i wielu, wielu innych.
Jednak, poza nielicznymi wywiadami w prasie, książki te nie przedostały się do świadomości społecznej. W niej był tylko oszczerczy Gross kontra sześciotysięczna armia Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.
czytaj także: Jan Grabowski: Grabowski: Upamiętnianie Polaków Niosących Pomoc
Dlatego właśnie tak niesłychanie ważną książką jest napisana przez Annę Bikont Sendlerowa. W ukryciu. Tytułową bohaterką jest najsłynniejsza Polka ratująca Żydów, jedyna kobieta, dla której znalazło się kilka sekund w propagandowym filmiku wypuszczonym przez IPN, a mającym promować bohaterską postawę Polski w czasie drugiej wojny światowej.
Tak naprawdę książka Bikont nie jest tylko biografią Sendlerowej. Opowiada o całym środowisku, przeważnie lewicującej czy wręcz komunizującej inteligencji polskiej, także częściowo żydowskiej, które zorganizowało siatkę pomocy Żydom w czasie wojny. To też może być szok dla polskiego społeczeństwa, które do tej pory w głowie pod hasłem „pomoc Żydom” miało głównie Żegotę i Zofię Kossak-Szczucką (Bikont zresztą pisze o współpracy różnych środowisk). Jednak przede wszystkim, i to jest moim zdaniem w tej książce najważniejsze, pozwala Żydom samym opowiedzieć, jak przetrwali zagładę na ziemiach polskich. Paradoksem jest jednak, że te żydowskie historie o Zagładzie, żeby dotrzeć do bardziej masowego czytelnika, musiały wybrzmieć pod pretekstem opowieści o Polce ratującej Żydów, Irenie Sendlerowej.
czytaj także: Olga Wróbel - "Bikont: Na każdym kroku pilnie wykluczano Żydów z polskiej społeczności"
Dla mnie najważniejszy był oczywiście rozdział o Bogdanie: Opuszczające umarłych wszy wpełzają mu na twarz. Reporterka sama przyznaje, że w dużej mierze bazuje na tym co odkryła, ustaliła i zgromadziła we współpracy z moją babcią naukowa biografka Wojdowskiego, Alina Molisak. Jednak Bikont umieszcza w centrum swojej narracji Irkę, siostrę Bogdana, co dla mnie było szczególnie ciekawe. Wiedziałam o niej wcześniej tylko tyle, że z Bogdanem za jego życia nie utrzymywała właściwie żadnych stosunków, mieszkała w Szczecinie i była komunistką.
Paradoksem jest, że żydowskie historie o Zagładzie, żeby dotrzeć do bardziej masowego czytelnika, musiały wybrzmieć pod pretekstem opowieści o Polce ratującej Żydów, Irenie Sendlerowej.
Bikont opowiada, z jaką nieufnością ta kobieta traktowała ją na początku. Żydowskie imię Bogdana było Dawid, tak zresztą nazywa się bohater Chleba rzuconego umarłym. Irka też miała inne, żydowskie imię. Na początku rozdziału Bikont przytacza fragmenty ze swoich rozmów z Irką:
– Brat był Dawid, Danek, Bogdanek. Stąd Bogdan. Może powiem pani potem, jakie ja miałam imię, ale jeszcze nie teraz – mówiła przy pierwszej rozmowie. – Wiem, była pani w Żydowskim Instytucie Historycznym, tam jest moje imię zapisane i pani je teraz zna, Ale niech pani go nie pisze, proszę panią – mówiła przy kolejnej. Nie piszę, chociaż imię było takie ładne, łagodne, ciepłe.
Ten rozdział jest pełen złych ludzi, Niemców, ale też Polaków, a nawet wcale nie tylko dobrych i szlachetnych Żydów. Bogdan i Irka zawdzięczają życie żydowskiej przyjaciółce swoich rodziców Helenie Rybak, komunistce i społeczniczce, która w czasie wojny, między innymi dzięki tak zwanemu „dobremu wyglądowi” mogła żyć po aryjskiej stronie. To ona ich cudem odnalazła, kiedy stolarz, który umówił się z ojcem dzieci, że będzie je przechowywał za pieniądze, chciał je oskarżyć o kradzież i wydać Niemcom. To ona znalazła ich dobre duchy, czyli siostry Koszutskie, i skontaktowała z nimi Irenę Sendlerową, która przekazywała im potem pieniądze z Żegoty i z którą tuż po wojnie jakiś czas nawet mieszkała mała Irka.
czytaj także: Jacek Leociak - Cały naród ratuje swoich Żydów
I Bogdan, i Irka opowiadają jednak – on za pośrednictwem swoich książek lub zapisów w dziennikach czy listach cytowanych przez Bikont, ona w bezpośredniej rozmowie z Bikont – więcej o tych, którzy ich szantażowali, głodzili, chcieli wydać, albo poniżyć. Irka ma pretensje właściwie do wszystkich, włączając to swoją dobrodziejkę Rybak i ludzi, u których się ukrywała. Skarżyła się reporterce, że przez jakiś czas musiała spać w jednym łóżku z Marią Kukulską, kobietą która się nią opiekowała, a wcześniej przez wiele dni gotowała jedzenie jej i bratu, które Irka woziła w ciężkich garach z Pragi do Świdra, gdzie mieszkali. „Spałam w nogach u Kukulskiej. (…) to było upokarzające, gorsze niż strach, że mogę wpaść, i gorsze niż noszenie garnków”.
Nawet do mamy Wojdowska ma żal, że wypychając ją na aryjską stronę i tym samym ratując jej życie „zostawiła ją samą”:
Nie mogłam darować rodzicom, że nie zostali z nami, Zostawili nas wśród obcych ludzi. Dlaczego mama ze mną nie wyszła? Mówiła świetnie po polsku, bo ojciec to kaleczył. Ja też miałam naleciałości. Ojciec miał akcent niezbyt czysty i te warunki zewnętrzne, ale mama mogła się przechować. Co ją trzymało? Solidarność z ojcem była ważniejsza?
Nie wszyscy mają w sobie aż tyle żalu co Irka. Niektórzy go umiejętniej ukrywają. Także bohaterowie książki Bikont są różni. Tak jak opowieści Żydów ocalałych z Zagłady są różne. Nigdy nie będą jednak opowieściami ku pokrzepieniu polskich serc. Czy nam się to podoba czy nie. Pozwólmy im mówić o tym i pamiętać to tak, jak chcą. A przecież i tak są to tylko opowieści tych, którzy przeżyli. Dwóch na trzech Żydów próbujących się ukrywać wśród Polaków, zginęło.