Niepamięć zbiorowa
03/03/2010 | Na stronie od 13/02/2020
Jan Tomasz Gross, Tygodnik Powszechny
Przywódcy Państwa Podziemnego wiedzieli o zbrodniach dokonywanych przez Polaków na Żydach latem 1941 r. Dlaczego nie bili na alarm? Czy dlatego, że losy "Chamów" i "Żydów" były ówczesnej elicie obojętne?
Tekst Jana Tomasza Grossa ukazał się w "TP" nr 32/04, jako otwarcie dyskusji, w której wzięli udział także Paweł Machcewicz i Rafał Wnuk ("Zbrodnie w Jedwabnem czy Radziłowie są wyjątkowe w swojej drastyczności przede wszystkim z naszego punktu widzenia: współczesnych, żyjących w warunkach względnej stabilności i pokoju"), Jerzy Jedlicki ("Po prostu nikomu z wiedzących nie zależało, żeby swoją wiedzę prywatną do kanonów wiedzy publicznej wprowadzić; lepiej zapomnieć"), Hanna Świda-Ziemba, Władysław Bartoszewski, Jan Woleński, Marcin Kula, Dawid Warszawski i Wojciech Lizak; wątki podjęte w "Niepamięci zbiorowej" zostały rozwinięte kilka lat później w "Strachu". W 2006 r. na łamach "TP" ukazał się tekst Grossa "Wyjaśniam, że krew na moim ubraniu...", poświęcony pogromowi kieleckiemu, również posiłkujący się materiałami wykorzystanymi w książce o powojennym antysemityzmie. Premiera "Strachu" (recenzowanego na łamach "TP" przez Pawła Machcewicza i Jerzego Jedlickiego) przyniosła wznowienie dyskusji. "Polacy bolesny rozrachunek na temat swoich postaw wobec Żydów podjęli już kilka lat temu, za sprawą poprzedniej książki Grossa, czego sam jej autor zdaje się nie doceniać" - pisał Paweł Machcewicz w tekście "Odcienie czerni" ("TP" nr 2/08).
Od kiedy zasiadłem do pisania "Sąsiadów", zadawałem sobie pytanie, jak to się stało, że zbrodnia w Jedwabnem nie została zarejestrowana w historiografii okresu okupacji. Mnie samemu zajęło parę lat, aby przyjąć do wiadomości relację Szmula Wasersztejna. Czym wytłumaczyć podobną niewiedzę wielu pokoleń historyków, którzy przecież intensywnie zajmowali się wojenną tematyką? Nie w tym rzecz, że ktoś nie umiał od razu odczytać dokumentu, który wpadł mu w ręce, albo że posiadaną wiedzę o jakimś zdarzeniu próbował zataić przed szerszą publicznością. Pomyłki i oszustwa to rzeczy godne pożałowania, ale z punktu widzenia poznania historycznego nie ma w nich żadnej zagadki.
Wiemy, nie powiemy
W przypadku mordu na jedwabieńskich Żydach stajemy wszelako przed arcyciekawą zagadką. Czyż nie jest zdumiewające, że wiedza o tamtej zbrodni była powszechna (ludzie w miasteczku i okolicy o wszystkim wiedzieli), upubliczniona (odbył się proces w Łomży, w którym wyłożono kawę na ławę), zarejestrowana drukiem (w księdze pamiątkowej jedwabieńskich Żydów wydanej w 1980 r. zdarzenie zostało opisane, a i w artykule opublikowanym w 1969 r. Szymon Datner robił do niej przejrzyste aluzje) i równocześnie nieobecna w historiografii epoki? A przecież nie było to zdarzenie drobne, marginesowe, niewiele znaczące - dyskusja, która się wokół tej sprawy wywiązała w Polsce, jest najlepszym tego dowodem.
Jak możemy na coś patrzeć i tego nie widzieć? Jak można coś wiedzieć i równocześnie z tej wiedzy nie zdawać sobie sprawy? Oto pytania, które domagają się odpowiedzi - i to nie zredukowanej do uwag o psychologii percepcji indywidualnej. Po ukazaniu się dwóch tomów "Wokół Jedwabnego" (Warszawa 2002) - rezultatu prawie dwuletnich badań historyków i prawników związanych z Instytutem Pamięci Narodowej - pytania te uderzają w nas ze zwielokrotnioną siłą.
Okazało się bowiem, że w lecie 1941 r. mieszkańcy co najmniej dwóch tuzinów miejscowości w Białostockiem mordowali żydowskich współobywateli (Paweł Machcewicz, "Wokół Jedwabnego", str. 22). Zbrodnie te - a mowa o masowych zabójstwach - miały miejsce na obszarze kilku powiatów i trwały przez wiele tygodni. A więc nie jedno, dwa czy trzy miasteczka położone tuż obok siebie w jednodniowych paroksyzmach gwałtu (od początku było wiadomo, że w Wąsoszy, Radziłowie i Jedwabnem miejscowa ludność wymordowała żydowskich sąsiadów) - ale fala zbrodniczych zachowań, które ani w podręcznikowej, ani w specjalistycznej historii Polski nie zostawiły właściwie śladu. Jak coś takiego było możliwe? Czyżby te zbrodnie nie były nigdzie odnotowane - oprócz, bagatela, pamięci zbiorowej paruset (?) tysięcy mieszkańców okolic Podlasia i Białostocczyzny? Ale w takim razie cóżby to miało znaczyć, że zdarzenia bądź co bądź niebanalne, których świadkami są dziesiątki tysięcy ludzi, nie przenikają do kanonów wiedzy o epoce?
Drugi tom "Wokół Jedwabnego", zestaw dokumentów na tematy nas interesujące, pozwala zorientować się, co (a także - komu i kiedy) było wiadomo o zachowaniu polskiego społeczeństwa latem 1941 r. w Białostockiem. W części III, na niespełna 30 stronach, zebrane są "Dokumenty Polskiego Państwa Podziemnego o sytuacji na Białostocczyźnie po 22 czerwca 1941 r." (str. 123-154). Autorami większości tekstów są pracownicy Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej ZWZ (później AK) - a więc z racji przynależności organizacyjnej i pełnionej funkcji ludzie godni zaufania. Kilku z nich przeżyło okupację. Nie są to postacie anonimowe. Aleksander Gieysztor, jeden ze współredaktorów "Informacji Bieżących", był światowej sławy mediewistą i przez pewien czas prezesem Polskiej Akademii Nauk. Inny z redaktorów, Antoni Szymanowski, z godnością zasłużył się po wojnie polskiej dyplomacji. Profesor Stanisław Płoski, szef Wojskowego Biura Historycznego AK, był wybitnym znawcą historii współczesnej.
Tak więc dokumenty zebrane w tomie IPN-u nie tylko są firmowane przez najpoważniejsze podziemne instytucje, ale powstały w środowisku nietkniętym antysemityzmem (Jan Rzepecki i jego współpracownicy z BIP-u mieli w podziemiu opinie lewicujących demokratów) i wyszły spod pióra ludzi wybitnych. Niektóre z cytowanych dokumentów sygnowane są przez dowódcę Armii Krajowej Stefana Grota-Roweckiego albo przez oficerów inspekcyjnych AK.
Depesza Roweckiego z początku lipca 1941: "Pierwsze wiadomości z terenów zdobytych wskazują na odruchowe sympatie do wybawców spod ucisku bolszewickiego, w którym duży udział brali Żydzi. W Brześciu pogrom Żydów przez wypuszczonych z więzień Polaków" (str. 130). Lipiec 1941, Wojskowe Biuro Historyczne, "Aneks o terrorze": "W szeregu miast (Brześć n. Bugiem, Łomża, Białystok, Grodno) dokonała pogromów czy nawet rzezi Żydów ludność miejscowa polska, niestety, wespół z żołnierzami niemieckimi" (str. 132). Wrzesień 1941, meldunek oficera ZWZ: "Polacy na terenie widzą w Niemcach swoich zbawców, wszędzie przyjęli wojska niemieckie prawie entuzjastycznie, z kwiatami, niekiedy bramami triumfalnymi, i zaofiarowali im swoją współpracę. Dotyczy to wszystkich, bez względu na stopień socjalny. Niemcy chętnie z tych usług korzystają... Wrogość Polaków w stosunku do Żydów jest tak wielka, że tamtejsza ludność nie wyobraża sobie, aby w przyszłości mógł nastąpić normalny stosunek do Żydów" (str. 138). Wrzesień 1941, meldunek sieci wywiadowczej ZWZ: "...w mniejszych miasteczkach jest tylko Hilfspolizei złożona z dawnych polskich policjantów oraz miejscowych Polaków i Białorusinów... W magistratach urzędują przeważnie Polacy" (str. 139). Październik 1941, "Aneks o terrorze": "Wkroczenie wojsk niemieckich rozpętało w stosunku do Żydów potwornych wręcz rozmiarów terror, uprawiany przez wojsko ze znacznym udziałem ludności miejscowej" (str. 143). Raport sytuacyjny Delegatury Rządu RP na Kraj za okres od 15 sierpnia do 15 listopada 1941: "W początkach okupacji umiejętna propaganda niemiecka wywołała przyjazne dla siebie nastroje. Twierdzono stale, że Niemcy przyszli, by uwolnić kraj od bolszewików i Żydów, co łatwe było do uwierzenia, gdy podszepnięto myśl urządzenia pogromów żydowskich, które też miały miejsce na większą skalę w powiatach szczuczyńskim, łomżyńskim, augustowskim i białostockim... W chwili obecnej prawie wszystkie posterunki administracyjne z wyjątkiem kierowniczych, obsadzonych przez Niemców, znalazły się w ręku Polaków... część młodzieży o przekonaniach faszystowskich, a nawet szereg dawnych członków organizacji niepodległościowych, poszło na służbę niemiecką tworząc oddziały milicji" (str. 147). "Aneks o terrorze", listopad 1941: "Prowokowane są pogromy z udziałem ludności miejscowej" (str. 148).
Co każe przyzwoitość?
Tak więc nie tylko miejscowa ludność wiedziała o pogromach Żydów dokonywanych przez współmieszkańców. Jak widać z cytowanych dokumentów, również centralne władze Państwa Podziemnego informowane były o wydarzeniach na bieżąco. Z przytoczonych zapisów - a jest to zapewne w miarę kompletny zestaw podziemnych dokumentów na ten temat ("Aneks o terrorze" z lipca 1941 zapowiada, że ściślejsze wiadomości zostaną podane "następnym razem", ale, jak redaktorzy tomu informują w przypisie, żadnych innych raportów ZWZ na temat udziału ludności polskiej w wystąpieniach antyżydowskich nie znaleziono) - wynika, że zjawisko nie wywołało specjalnego zainteresowania. Nic nie wskazuje na to, aby skądkolwiek domagano się dodatkowej dokumentacji, bardziej szczegółowych sprawozdań i pogłębionych studiów.
Dlaczego? Ostatecznie jednym z głównych zadań, które sobie stawiało Państwo Podziemne (niezależnie od ideologicznego zróżnicowania organizacji, które wchodziły w jego skład), była troska o imponderabilia, ochrona substancji narodowej przed dezintegracją, przeciwdziałanie zbiorowej demoralizacji grożącej na skutek podporządkowania się zarządzeniom władz okupacyjnych, kultywowanie honoru, godności ludzkiej, zwykłej przyzwoitości, cnót obywatelskich i patriotyzmu - które to właściwości, wszystkie razem i każdą z osobna, okupant pragnął wytępić. Jak można więc było nie zwrócić uwagi na sytuację, w której jedna grupa obywateli bierze udział w wymordowaniu innej grupy obywateli z poduszczenia najeźdźcy? - bo zbrodnie na Żydach popełniono przecież w kolaboracji z hitlerowcami (który to temat również do tej pory nie znalazł się w polu zainteresowania historyków).
Czy można sobie w ogóle wyobrazić równie szkodliwe działania zbiorowe z punktu widzenia celów Podziemia? Czy kiedykolwiek jeszcze w czasie okupacji ujawniły się z równą siłą demoralizacja, zatracenie cnót obywatelskich, wręcz dehumanizacja całych grup polskiej ludności? Dlaczego to pogwałcenie imperatywu, aby nie dać się wykorzystać okupantowi przeciw współobywatelom (zrealizowane tu w najgorszym z możliwych wariantów, gdy ludzie dali się popchnąć do współudziału w morderstwie), nie wywołało paniki, przerażenia i potrzeby przeciwdziałania? Dlaczego nawet ci mili, mądrzy i przyzwoici ludzie - mówię o wymienionych wcześniej pracownikach BIP-u, których znałem, bo bywali gośćmi w mieszkaniu moich rodziców po wojnie, jako że Matka była łączniczką BIP-u, gdzie jej pierwszy mąż, rozstrzelany w czasie okupacji Stanisław Wertheim, wraz z Gieysztorem i Szymanowskim współredagował "Informacje Bieżące" - na wieść o tych potwornych zbrodniach nie podnieśli larum pod niebiosa, nie rwali sobie włosów z głowy, choć to przecież była katastrofa, na którą prasa podziemna i władze powinny natychmiast zareagować?
Wychodzi na to, że tylko Jan Karski rozumiał od pierwszej chwili niebezpieczeństwo, jakie niósł ze sobą antysemityzm "szerszych mas społeczeństwa polskiego". "Stosunek ich do Żydów - pisał w raporcie doręczonym premierowi Sikorskiemu w Angers zimą 1940 r. - jest przeważnie bezwzględny, często bezlitosny. Korzystają w dużej części z uprawnień, jakie nowa władza im daje. Wykorzystują wielokroć te uprawnienia, często nadużywają ich nawet. Zbliża ich to w pewnym stopniu do Niemców... »Rozwiązywanie kwestii żydowskiej« przez Niemców - muszę to stwierdzić z całym poczuciem odpowiedzialności za to, co mówię - jest poważnym i dosyć niebezpiecznym narzędziem w rękach Niemców do »moralnego pacyfikowania« szerokich warstw społeczeństwa polskiego... ta kwestia stwarza jednak coś w rodzaju wąskiej kładki, na której przecież spotykają się zgodnie [podkr. autora] Niemcy i duża część polskiego społeczeństwa... ten stan grozi demoralizacją szerokich warstw społeczeństwa, demoralizacją, która może spowodować wiele kłopotów przyszłym władzom z trudem odbudowującego się Państwa Polskiego".
Karski kończył tę część raportu następującą konkluzją: "Zajęcie biernej postawy wobec obecnego stanu rzeczy grozi i demoralizacją społeczeństwa polskiego (przeważnie niższych jego warstw), i wszystkimi niebezpieczeństwami wynikającymi z tej - choćby częściowej, ale w wielu wypadkach szczerej »zgodności« [podkr. autora] - znacznej części Polaków z zaborcą" ("Mówią Wieki", listopad 1992, str. 3-8). Niestety - jak to już dziś wiemy - choć miał rację, mówił na wiatr. Kazano mu zresztą już wówczas ten i parę innych fragmentów raportu usunąć, aby alianci przypadkiem nie dowiedzieli się o antysemickich nastrojach panujących w okupowanej Polsce.
Kuchenne schody
Skoro więc przejścia do porządku nad masowymi mordami Żydów przez ich polskich sąsiadów nie da się wytłumaczyć ani ignorancją, ani złą wolą podziemnych władz, jak to "przeoczenie" powinniśmy rozumieć? Czemu należy przypisać nieprzyjęcie do wiadomości zjawisk, co tu dużo mówić, monstrualnych?
Po wyeliminowaniu hipotez alternatywnych (że nic o tych zbrodniach nie było wiadomo i że ludzie ze złej woli wiedzę na ich temat ukrywali) dochodzimy do punktu, w którym trzeba wykonać krok w nieznane. Wedle mojej intuicji przyczyny tej wybiórczej ślepoty należy upatrywać w zhierarchizowanej, postfeudalnej strukturze polskiego społeczeństwa.
Stanisław Mikołajczyk powiedział kiedyś, że jego koledzy z rządu na emigracji nigdy mu nie darowali tego, że był chłopem. Dystans klasowy, pogarda dla tego, kto stał niżej w hierarchii społecznej, to w przedwojennej Polsce był nie tylko "Gombrowicz", ale samo życie. Idąc tym tropem, możemy sobie wyobrazić, że wymordowanie Żydów przez ludność chłopską i mieszkańców małych miasteczek - zdarzenie rozgrywające się pośród tzw. dołów społecznych - umknęło z pola widzenia wyższych warstw ziemiańsko-urzędniczych i inteligencji, które najprzód robiły podziemie, a potem pisały historię. To były przecież "kuchenne schody", podczas gdy wojna w nurcie mitotwórczo-patriotycznym rozgrywała się na głównej scenie narodowego dramatu.
Kraj pozbawiony niepodległości przez państwa ościenne, działania okupantów zmierzające do wyniszczenia elit, heroiczny opór zakończony powstaniem skazanym z góry na przegraną, gest złożenia w nierównej walce ofiary z najlepszych, obrona imponderabiliów wbrew pragmatyce sugerującej kompromis - oto rzeczywista materia wojennego doświadczenia, ostatniej odsłony romantycznego misterium. Łatwo było głównym bohaterom dramatu ulec złudzeniu, że doły społeczne nie miały w tej sprawie żadnej roli do odegrania. Ktoś od czasu do czasu ich losy odnotował, choć nie posiadały większego znaczenia. Tam, gdzie szło o honor, imponderabilia, rację stanu, Ojczyznę wreszcie, "Chamy i Żydy" nie miały nic do dodania.
Snującemu te rozważania nieoczekiwanie przyszła w sukurs książka znakomitej autorki, prof. Hanny Świdy-Ziemby. Wydawnictwo Literackie opublikowało w 2003 r. jej "Urwany lot" - studium o pokoleniu "inteligenckiej młodzieży powojennej w świetle listów i pamiętników z lat 1945-1948". Autorka zdała maturę w Łodzi w 1948 r. i ofiarowała nam teraz (auto)biografię zbiorową swojego pokolenia. Książka roi się od cytatów z 91 zebranych przez nią "pełnych dokumentów osobistych", wśród których są pamiętniki, kolekcje listów czy wreszcie wyjątkowe, jak sądzę, źródła w historii pamiętnikarstwa, a mianowicie korespondencje w czasie lekcji między uczniami - "dysponuję siedmioma takimi »zeszytami korespondencji« z różnych miast", pisze Świda-Ziemba (str. 17).
W "Urwanym locie" słowami bohaterów książki przedstawiony jest stan świadomości młodzieży inteligenckiej tuż po wojnie. Mieli z grubsza biorąc dziesięć lat, jak wybuchła, chodzili na tajne komplety w czasie okupacji, pochodzili z rodzin inteligenckich - młodsi bracia i siostry opisanego w "Kamieniach na szaniec" pokolenia Szarych Szeregów.
"Wojna nie przeszkadza temu, że świat znaczeń przedwojennego światopoglądu przekazywany jest nadal dzieciom (a potem młodzieży) w domu rodzinnym, w gronie przyjaciół, w kościołach, na kompletach, w partyzantce, w podziemnych gazetkach, w codziennych kontaktach między ludźmi - tłumaczy mechanizm socjalizacji pokolenia swoich rówieśników Hanna Świda-Ziemba. - Co więcej, ów światopogląd jest przekazywany i utwierdzany w szczególnie silnej atmosferze emocjonalnej... Wszystko, co przed wojną dla dzieci i młodzieży istniało jako idea, obraz literacki lub przyszłościowa droga »dorosłego życia«, nabiera teraz realistycznego - pełnego grozy - wyrazu. Groza ta jest przy tym włączona w siatkę romantyzmu... Tak więc nastolatki tego pokolenia są zarówno »świadomościowo«, jak i czynnie zanurzone w mistykę »polskiej ofiary« zmierzającej do zwycięstwa..." (str. 58). Autorka wyjaśnia, że jej pokolenie jako "ostatnie w szeregu" zachowało ciągłość tradycyjnych wzorów. "Gdy byłam młoda - pisze - odnosiłam wrażenie, że w odbiorze świata jestem bardziej podobna do moich rodziców niż do moich uczniów i młodszej o blisko 9 lat siostry" (str. 7).
Szukałem w książce Świdy-Ziemby informacji, jak "ostatnie w szeregu" pokolenie polskiej inteligencji zarejestrowało katastrofę polskiego żydostwa, i znalazłem krótki akapit mówiący o tym, że młodzi wynieśli z wojny swoiste zobojętnienie "na najbardziej choćby traumatyczne doświadczenia »innych« spoza własnej wspólnoty" i że "brak było też poważniejszych refleksji na temat Holokaustu" w materiałach, które autorka przestudiowała (str. 56-57). Autorka pisze, że Holokaust "nie stał się przedmiotem refleksji... problem żydowski ujmowano tak, jakby świat cofnął się do czasów przedwojennych, a Holokaust nigdy nie miał miejsca... Antysemici operowali przedwojennymi zarzutami... sam Holokaust natomiast, jako wstrząs, jako istotny argument, nie był w tych dyskusjach obecny... dlaczego świadomość i doświadczenie Holokaustu nie zablokowały u młodzieży możliwości ujawnienia się postaw antysemickich, a przez polemistów antysemitów nie jest to przywoływane jako argument?... Mogę to odnotować jako zdumiewający dziś fakt, którego do końca nie rozumiem, ale który miał naprawdę miejsce" (str. 92-94).
Oczywiście, o Holokauście po wojnie mało kto w Europie rozmawiał, a Żydzi byli "spoza własnej wspólnoty". Również i dlatego, że "młodzież inteligencka szybko dowiadywała się, że żyje w społeczeństwie hierarchicznym... Na szczycie tej hierarchii mieli być usytuowani »ludzie dobrze wychowani«, czyli inaczej - inteligencja" (str. 42).
Jak wyglądał wpajany młodzieży ideał polskiego inteligenta? Otóż "człowiek »dobrze wychowany« - pisze Świda-Ziemba - to przede wszystkim osoba o określonych manierach..., a także człowiek wykształcony..., wreszcie ktoś o określonych walorach charakteru, świadczących o tym, iż nie jest »chamem«... Przekazywano nam również i to, że w społeczeństwie do misji inteligencji należy przechowywanie najwyższych wartości... Jeśli obraz Polski, Boga, Chrystusa zawarty był głównie w szerszych przekazach..., to wzór człowieka dobrze wychowanego wpajano dzieciom na co dzień w formie różnych, na ogół lakonicznych uwag. Oto ich przykłady: »nie zachowuj się jak cham«, »to nie jest towarzystwo dla ciebie«, »pamiętaj, że jesteś dzieckiem z dobrego domu«. Świat »pozainteligencki« ujmowany był za pomocą innej kategorii pojęciowej. Taką kategorią był »lud«. Pojęcie »ludu« obejmowało wszystkich, którzy nie zaliczali się do ludzi »dobrze wychowanych«. Lud to byli: chłopi biedni, bogaci, bezrolni; robotnicy wykwalifikowani, niewykwalifikowani, analfabeci, lumpenproletariat; ale także niewykształceni (czy nie znający inteligenckich manier i wartości) rzemieślnicy i kupcy. Innymi słowy, w przekazywanym światopoglądzie świat społeczny w Polsce dzielił się na inteligencję i lud... Lud był »ciemny«, nieuświadomiony (także w sensie przynależności narodowej). Lud należało więc po swojemu szanować, ale jednocześnie jego istnienie stanowiło dla inteligencji wyzwanie. Należało w miarę możliwości nieść ludowi pomoc, lecz nade wszystko »krzewić« wiedzę. Lud był jak niezaorany grunt, który trzeba uprawiać. Przynależność do warstwy inteligencji - warstwy wyższej, znacznie mądrzejszej, dobrze wychowanej - zobowiązywała. Tym obowiązkiem była dobroczynność, ale przede wszystkim »wychowanie ludu«, jego uświadomienie - higieniczne, oświatowe, patriotyczne" (str. 43-45).
Należy się domyślać, że w ocenie ludzi dobrze wychowanych Żydzi pod względem higienicznym, oświatowym i patriotycznym pozostawiali równie wiele do życzenia, co sam lud. O zbrodni popełnionej na Żydach przez "lud" nie wiedzieliśmy najprawdopodobniej dlatego, że rozróby wśród "chamstwa" nie są dla ludzi z "lepszego towarzystwa" nazbyt interesujące. Nikt na ten temat nie kłamał ani niczego specjalnie nie ukrywał, bo nie było po co. Miejmy nadzieję, że to nastawienie uległo zmianie i dzisiejsze społeczeństwo domagać się będzie od historyków spojrzenia na własną przeszłość przez pryzmat etosu rewindykującego wiedzę, która zakłada, że wszyscy ludzie są równi.
Jan Tomasz Gross (ur. 1947) jest socjologiem i historykiem, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Princeton. Jako student fizyki uczestniczył w protestach Marca ’68 - aresztowany i więziony przez 5 miesięcy, wkrótce wyemigrował z rodzicami do USA. Wraz z Ireną Grudzińską-Gross opublikował "W czterdziestym nas matko na Sibir zesłali" - wybór świadectw złożonych przez deportowanych przez NKWD do obozów i na zesłanie (1983). "Sąsiedzi" - książka o zbrodni w Jedwabnem - ukazali się w 2001 r., a "Strach" - praca o antysemityzmie w Polsce tuż po wojnie - w r. 2008 (wydanie angielskie 2006). W "TP" nr 6/08 opublikowano "Historię choroby" - biograficzną rozmowę Piotra Mucharskiego z autorem "Sąsiadów".