Halina Birenbaum - Człowiek Pojednania za rok 2001
Refleksje wokól mojego odznaczenia mianem Człowieka Pojednania roku 2001
Za za platformą dialogu polsko-żydowskiego "Dialog"
W marcu ubiegłego roku zostałam uhonorowana mianem Człowieka Pojednania 2001. W czasie tej imponującej uroczystości w Złotej Sali Uniwersytetu Kazimierzowskiego w Warszawie nie byłam sama, odebrał też tego wieczoru swe odznaczenie z opóźnieniem za rok 1999 rabin Michael Schudrich z Nowego Yorku, znany ze swej działalności społecznej pośród Żydów w Polsce, zwłaszcza wśród takich, którym pomaga na nowo odkryć swe żydostwo lub znów po latach konspiracji wojennej i powojennej do niego się przyznać i wrócić do religii swych starozakonnych przodków. Ja nie mialam i nie mam do czego się przyznawać czy nawracać, byłam napiętnowana "normalnie" swym pochodzeniem w latach okupacji niemieckiej i zagłady - a od roku 1948 żyję w żydowskim państwie Izrael i trudna rzeczywistość polityczna, ekonomiczna, nieustanne konflikty, akty terroru, odwety, wojny, najwyższe na świecie podatki, które płaci tu każdy obywatel - są moją zwykłą codziennością. W tym wiecznie niespokojnym, upalnym kraju, pełnym wszelkiego rodzaju problemów jest mój dom, tu się urodziły i wychowały moje dzieci i wnuki nie bez dodatkowego wpływu moich dawnych doświadczeń i wspomnień, mojego i mojego męża sieroctwa po Shoah.
Henryk, mój mąż, za radą ojca, który uczestniczył w wojnie w 1939 roku w wojsku polskim i zaznał horror niewoli niemieckiej, przedarł się jako 15 letni chłopiec za Bug na stronę rosyjską. Zdążył od pierwszych dni okupacji Warszawy zostać złapany na ulicy i zasłany do obozu pracy, z którego udało mu się uciec wraz z grupą więzionych tam Polaków. Po pięciu latach w Syberii, w kopalniach węgla, doczekał się końca wojny i powrotu do rodzimej Warszawy, w ktorej nie zastał nikogo z rodziny, żadnych bliskich, śladu po swoim domu na Starówce. Tytuł, w ogóle pojęcie Człowieka Pojednania przyznane mi przez Polską Radę Chrześcijan i Zydów nie jakiejkolwiek działaczce politycznej, religijnej, nie reprezentance jakiejś partii czy instytucji zadziwiło mnie i w wielkim stopniu zainspirowało do refleksji nad treścią i sensem mojego istnienia w świetle pojęcia słowa pojednanie i mojej przeszłości w Shoah.
Moje życie nie było i nie jest pojednaniem, zgodą na niesprawiedliwości, krzywdy i zbrodnie wobec mnie, moich najbliższych, wobec mojego narodu, wobec wszelkich istnień na świecie do dnia dzisiejszego. Od wczesnych lat musiałam walczyć ponad swe siły o prawo do życia, o chwilę życia, o bodaj najbardziej minimalne warunki istnienia - możliwość bycia człowiekiem na równi z innymi, na co długo nie zezwalało moje pochodzenie. Zmagam się do dziś, jak tylko potrafię o poszanowanie człowieka i tego co sprawiedliwe, a to ze szczególną wrażliwością po Majdanku i Oświęcimiu, w których minęło moje zabronione, żydowskie dzieciństwo.
Nigdy nie walczyłam o swe życie kosztem życia innych, nie zapominałam swej godności ludzkiej także w czasach najgorszego poniżenia, prześladowań, strachu, nieustannych, śmiertelnych niebezpieczeństw. Utożsamiam się z pokrzywdzonymi, pozbawionymi wolności, ludzkich praw, warunków istnienia, bo sama tak wiele wycierpiałam z takich powodów i straciłam.
Staram się zgłębiać zachodzące sytuacje, różnorodne poglądy, zrozumieć ludzkie działania, reakcje, ich przyczyny i pobudki. Nie godzę się z wieloma, nie milczę wobec zła, nie przechodzę obojętnie wobec krzywd. Nie robię tego, co się opłaca a to co wydaje mi się słuszne, oceniam sytuacje według aktualnych faktów nie według tradycji czy zaślepienia ideologicznego czy innego. Nierzadko popadam przez to świadomie lub impulsywnie w konflikty czy skłócenia z ludźmi. Przeważnie jestem w mniejszości.
Wśród anty-Polaków czuję się najbardziej Polką - wśród antysemitów najbardziej jestem z wszystkimi Zydami , nawet takimi, których poglądy są mi obce i wrogie. W dyskusji o prawach Palestyńczyków do ich ziemi i wolności już mi powiedziano, że mam w sobie arabską krew... Kiedy w roku 1967, jako jedna z pierwszych opisałam w swej książce "Nadzieja umiera ostatnia" podłości żydowskich policjantów i innych żydowskich kolaborantów, którzy pomagali Niemcom znajdywać ukrywających się współbraci i wysyłać ich na śmierć w getcie warszawskim, otrzymałam z Yad Washem list, że zapłaciłam drogą cenę polskiemu redaktorowi za opublikowanie moich wspomnień w Warszawie. Bo napisałam o złych Żydach i dobrych Polakach - a nic o granatowej policji... Zawsze będę mogła powiedzieć, pisali dalej, że takie były moje doznania, ale widać z tej książki, iż byłam inteligentną dziewczynką, więc powinnam napisać o tym, co słyszałam od innych, o ich doznaniach... Trwało 17 lat aż wydano tę książkę w Izraelu, polecono do szkół a dziś uczą z niej na przeszkoleniach przewodników grup oprowadzających młodzież izraelską po Polsce i oni tam czytają fragmenty moich wspomnień, aby wzbudzić wzruszenie nawet u bardziej zatwardziałej młodzieży tymi żywymi, szczerymi opisami, jak mi mówią lub piszą w listach...
Łatwiej mi jest ponosić przykre konsekwencje za wyrażanie tego, w co wierzę, iść samotnie swą trudną drogą niż się wyprzeć siebie i mówić lub robić to, co przyjął z takich czy innych koniunktur lub interesów ogół albo jego większość.
Ale nie trzymam w sobie uraz, nie odsuwam wyciągniętej do ugody ręki, a nierzadko, po przemyśleniu sama ją potrafię wyciągnąć, by przywrócić zachwianą przyjaźń, radość porozumienia, wybaczenia. Tak w prywatnych, osobistych stosunkach - i tak w tych najbardziej skomplikowanych, związanych z moją i mojego narodu przeszłością i teraźniejszością.
Nie odczuwam do nikogo nienawiści, nie odczuwałam nigdy, tylko ból, żal, gniew , ktróre uśmierza przeważnie porozumienie i dobra wola napotykanych na mojej drodze ludzi, ich współ-czucie, przyjaźń. Nigdy nie przestałam ufać ludziom, wierzyć w dobro, czekać na nie - nawet w piekle getta i obozów śmierci.
Wszędzie znajdywałam kogoś, do kogo mogłam się zbliżyć, z kim dzieliłam się każdą kruszyną chleba, łykiem zupy, wszelkim doznaniem. Zwierzam się z tych wspomnień i trudnych doświadczeń, opowiadam o swej przeszłości w Shoah, piszę o niej prozą, wierszem i docieram do wielu różnych, nieznanych mi ludzi na świecie, którzy otwierają mi swoje serca, przekazują swe najlepsze uczucia i myśli. Nie robię tego z poczuciem jakiejś misji lub celowego pojednania między ludźmi. Jestem przecież tylko zwykłą jednostką, matką - dziś już babką trojga wnuków. Ale przekaz tych zdarzeń, których byłam ofiarą i bezpośrednim, naocznym świadkiem był i jest potrzebą mojej duszy od bardzo dawna, odkąd zostaliśmy wyodrębnieni i odgrodzeni murem od nie-Zydów, zamknięci w bezdennej nędzy getta warszawskiego, a miałam wtedy 11 lat - odkąd powietrze, którym oddychałam w Auschwitz-Birkenau w ciągu dwóch lat niemal przesiąknięte było dymem i duszącym swądem palonych masowo ludzi, przeważnie Zydów zwożonych na zagładę z całej Polski i innych krajów Europy. Byłam tam nielegalnym więźniem, bo mialam 13 lat, a dzieci, starzy i chorzy mieli iść natychmiast do gazu i na spalenie. Podawałam, że mam 17 lat, czego nauczyła mnie matka zanim ją oderwali ode mnie i spalili na Majdanku. Ojca jeszcze wcześniej zawlekli na stracenie do Treblinki. Ja wyszłam cało z komory gazowej na Majdanku, bo nagle zabrakło gazu...
Przekaz tych wspomnnień był i jest moim długiem wobec zamęczonych Wtedy, wyrazem mojego przywiązania do tych, z którymi dzieliłam tę piekielną rzeczywistość, rozpaczliwą walkę o każdą chwilę życia, o wszystko co najkonieczniejsze do życia. Wtedy już, w getcie i Oświęcimiu zaczęłam pisać, by się jakoś z tego piekła wyłączyć, by w sobie czuć się jeszcze człowiekiem i móc wierzyć, że to okropne, niepojęte w czym się nagle znalazłam, jest czymś nienormalnym, tymczasowym, że nie takie ma być życie, nie tacy są wszyscy ludzie! Pisałam (w Oświęcimiu na skrawkach papieru po torbach od cementu), żeby nie przestać wierzyć, i nie tracić nadziei, iż kiedyś się to wszystko skończy, nastanie normalny świat i ktoś to przeczyta, osądzi po ludzku! I my też znów będziemy ludźmi.
Obrazy męki własnej, moich najbliższych i tysięcy tych, wśród których się tłoczyłam w domach i na ulicach getta warszawskiego, w tonących w błocie barakach, na niemożliwie ciasnych narach pośród chorób, selekcji, wiecznego strachu i zagłodzenia za kolczastymi, naelektryzowanymi drutami obozów śmierci
- i wielkość nadludzka na miarę tych cierpień zamęczanych tam ludzi nie dawały mi spokoju, i tak do dziś. Musiałam zwrócić się do ludzi po wyzwoleniu, zaufać i zwierzyć to, co tak bardzo bolało i boli. Żydom, Polakom, Niemcom - wszytkim. Opowiedzieć całą, nagą prawdę, a mam zawsze jedną i tę samą dla wszystkich, nie inną dla Żydów i inną dla nie Żydów. Za to też nie zawsze jestem akurat chwalona... Bo wielu uważa, że winien jest ten, kto ujawnia brzydkie czyny swych współrodaków, a nie ten kto ich dokonuje...
Dla mnie najważniejszym jest być wiernym faktom i oddzielić dobro od zła, nawet jeśli także ci, którzy wydawali swych braci na śmierć, zginęli. Smierć nie uświęca podłości ani gmatwanie prawdy w imię fałszywego patriotyzmu. Tego też nauczyło mnie getto i Auschwitz. Tam nikt nie udawał niczego, nie starał się maskować żadnego zła. Ja nie wstydzę się prawdy, nie wstydzę się swego pochodzenia, ani nie jestem z niego dumna. Czuję się człowiekiem, jak inni ludzie, urodziłam się Zydówką, jak inni urodzili się Polakami, Niemcami, Arabami... Nie narodowość a moje postępowanie, walory mojej osobowości stanowią o tym, z czego mam być dumna i czego się wstydzić.
Nikt nie jest doskonały, ale nie każdy w danych warunkach staje się podły. Tam wtedy nauczyłam się to odróżnić, poznawać prawdziwe uczucia ludzkie. Intuicja czy przypadek kazały mi od dawna zwracać się do uczuć ludzkich, i tak też z tą moją niesamowitą spowiedzią, piśmienną i ustną po wyzwoleniu. Staram się opowiedzieć tak, żeby pojęli, żeby wogóle chcieli słuchać, bo wielu uważało, że to było hańbą dać się zabijać bez walki, poddaniem - albo, że tylko milczenie najlepiej wyrazi owe tragedie i grozę... Ja wybrałam słowa, proste, zwykłe, wolne od oskarżeń, nienawiści, uprzedzeń. Tamto minęło wszak, zostało pokonane, ukarane, potępione przez ludzkość. Mnie udało się przeżyć szeregiem cudów, których przecież dokonali ludzie, bliscy i także obcy, nieznani, pragnę podzielić się tym wszystkim z tymi, co mieli szczęście tam nie być wtedy lub urodzić się po klęsce tego największego w historii zła.
Przekazuję to w swych wieloletnich spotkaniach z młodzieżą i dorosłymi w Izraelu i w innych krajach, w rozmaitych językach, znajomość których przyswoiłam sobie także w swym zamknięciu w obozach śmierci pośród ludzi z tylu różnych krajów... Przybliżam słuchaczom postacie i twarze tych, z którymi byłam tam razem, ich zachowanie się wtedy, reakcje, nadzieje.
Pragnę wzbudzić zainteresowanie historią jednostki w tamtych strasznych czasach, wczucie się w te losy, a przez ich pryzmat zrozumienie czym jest wojna, nienawiść innego, obcego - rasizm, antysemityzm. Nie wymieniam nigdy terminów tych pojęć, nie pouczam, nie prawię morałów. Opowiadam tylko całą sobą do czego te pojęcia prowadzą, o ich skutkach, których doswiadczałam w ciągu lat, w których straciłam swych najbliższych.
Moja opowieść, mimo że jest trudna i smutna stwarza bliskość między ludźmi, wspólnotę uczuć, myśli i pobudza do wiary w dobro, w wartości ludzkie, do chęci bycia lepszym człowiekiem, jak napisało mi w listach dużo młodych, zwraca nadzieję nawet, gdy i dziś tak wiele zła się dzieje wokół nas.
Bo skoro wtedy można było w coś jeszcze wierzyć, mieć nadzieję, skoro tam jeszcze istniała miłość, poświęcenie, przyjaźń - i jeżeli można zostać silnym, zdrowym na duchu, ludzkim po tamtych przeżyciach, to wszystko na świecie jest możliwe i zło nie zwycięży, mimo, że nie przestaje się panoszyć na świecie. Ostatnio atakuje ludzkość terror samobójców, dla których już nawet życie nie jest żadną wartością, aby tylko zabić czym więcej innych, zdobyć pieniądze, sławę bohaterskiej śmierci, rozkosze w raju - nasza śmierć wtedy nie była chwalebna, nie osławiała zamęczanych!... Swięte, nieosiągalne było dla nas życie, ono było najwyższą wartością. A nie jeden poświęcał je, by uratować bliskiego, czy nawet obcego! Obecnie szaleje, zwłaszcza tutaj u nas na Bliskim Wschodzie, horror terroru, odwetów, zemsty za śmierć i za kolejne zemsty, jak w błędnym kole - od których cierpią i giną niewinni, bezbronni ludzie, dzieci.
Byłam u przyjaciół w Lublinie 11 września w czasie ataku samobójców- terrorystów Ben Ladena na bliźniacze wieżowce w Nowym Yorku. Wpatrywaliśmy się w telewizję, w okropny, niespodziewany zupełnie w tym czasie i w takim miejscu obraz straszliwego zniszczenia i śmierci tysięcy ludzi oraz bezradność wobec nich najbardziej możnych i potężnych naszego świata. Wsłuchiwałiśmy się w paraliżujący potok okropnych wiadomości i jeszcze większej niewiedzy, dociekań, zdumienia, przerażenia, komentowań przeszłości, teraźniejszości zmienionej w jednej chwili na całym świecie ogromem tego ataku nienawiści, zaślepienia ideologicznego, religijnego! Beznadziejne, depremujące debaty o ewentualnych wpływach terroru na bliską i dalszą przyszłość całego świata.
Jednak mnie nie udzieliło się ogólne zaskoczenie i panika. Nie dlatego, że jestem mniej wrażliwa, ale akty terroru wszelkiego rodzaju są od lat moją codziennością w Izraelu, a zwłaszcza w ciągu ostatnich miesięcy, odkąd zapadły się rozmowy ugodowe z Palestyńczykami i nadzieje na pokój z winy naszych i ich polityków, ich i naszych fanatyków, krańcowych przekonań i żądań po obu stronach, błędów polityków, przywódców. Nie mówię już o swych doświadczeniach z Shoah, po których żadne zło nie zadziwia więcej. Nie ważę też i nie mierzę, które cierpienia są większe, kto cierpiał wtedy więcej - kto dziś więcej cierpi. Chciałabym, żeby nikt nie cierpiał, ale jestem bezradna w swych kłótniach, dyskusjach, protestach. Jednak znajduję bratnie dusze, od których czerpię otuchę i może ja też potrafię dać innym trochę otuchy swym szczerym opowiadaniem autentycznych faktów o ludzkim w tym, co było najbardziej nieludzkie.
Nieraz pytają mnie w szkołach (zwłaszcza w Niemczech) czy nienawidzę Niemców, czy to jest możliwe, żebym ich nie nienawidziła po tylu, tak straszliwych cierpieniach? Tłumaczę, że wtedy nie czuło się niczego prawie prócz konieczności zmobilizowania wszystkiego co w duszy i ciele w walce o trwanie życie, łyk wody, powietrza, odrobiny miejsca, gdzie stanąć czy przysiąść na moment - o uniknięcie chwili ostatecznej, po której już nie zostanie nic poza wyschniętą skórą i kośćmi w kupie zgniłych, wysmarowanych błotem i kałem szmat, a ktoś inny taki, jeszcze zdolny dyszeć i brnąć przez tę mękę zedrze je i resztę czy wszystko razem pochłonie słup ognia z krematorium Auschwitz rozświetlający ciemności wszelkich tajemnic, oczekiwań, daremnych iluzji na przeżycie, sumienie, moralność - ludzkich porządków świata... Tak wielu ich się nie doczekało! Tak wielu także dziś do nich tęskni, walczy o nie i ginie! Skąd by jeszcze wtedy sił i energii, by rozpalać w sobie i podsycać uczucie nienawiści?! Po co? Do kogo?! Czy do śmierci, którą tutaj było po prostu wszystko jeszcze za życia?!
Ale śmierci człowiek się tylko może bać, chcieć za wszelką cenę ratować się od niej, uniknąć jej. I pielęgnować nadzieję na cud, na ratunek, by brnąć dalej aż do ostatniego tchnienia w uporczywej nadziei, że nastanie kres męki, rządów nienawiści, sadyzmu, mordu, przemysłu zabijania, przetwarzania włosów ofiar na materace, skóry ludzkiej na abażury, tłuszczu na mydło. Tak dzień po dniu w tym upadku i ciągłej niepewności życia! Nie łatwo dziś to wytłumaczyć, wracać do tego myślami - odpowiadać na naiwne czy wręcz absurdalne wobec tamtej rzeczywistości pytania. Ale jeszcze trudniej mi jest milczeć o tym wszystkim, bo wiem, że niebo ani ziemia nie przekażą niczego w swej, nawet najświętszej ciszy, nie wyjawią ani nie wyjaśnią niczego!
A zapomnienie czy niewiedza to ponowna śmierć dla zgładzonych i niebezpieczeństwo powtórzenia zbrodni dla żyjących. Bez pamięci nie może być przyjaźni, żadnnego pojednania! Bez przeszłości nie ma też przyszłości. A to wszystko razem jest dla mnie jedną wielką, zmieniającą sią nieustannie teraźniejszością. Promień ludzkiego dobra i miłości nawet w najgorszych czasach i warunkach dawały siły trwać, pozostać człowiekiem. Trucizna nienawiści to zniszczenie siebie i innych gorsze od śmierci. To śmierć duszy zanim umiera ciało. Nie było dla niej miejsca u mnie wtedy i tymbardziej nie w radości wyzwolenia.
Tyle trudnych problemów narzuciła odbudowa egzystencji, siebie, znalezienie nowego miejsca na świecie, środowiska, języka, dachu nad głową, pracy - gdzie jeszcze czas i siły na luksus rozpatrywania, wyliczania się, na nienawiść za przeszłość, myśli o zemście? Ledwie można było sięgnąć pamięcią do tych wspomnień pośród bieżących, trudnych realii! A nic tak nie absorbuje, jak aktualna rzeczywistość. Tamto już mamy za sobą. Nasi prześladowcy ponieśli klęskę, dzieci i wnuki morderców nie są winni, ale powinni wiedzieć, co uczynili ludziom ich dziadkowie, ojcowie i być czujni, odpowiedzialni za teraźniejszość i przyszłość wobec historii swego narodu, historii rasizmu, antsemityzmu, gett, komór gazowych i pieców do spalania ludzi.
Moje dzieci też nie są winne, że my jesteśmy sierotami, nie mamy żadnej rodziny ani nawet fotografii swych bliskich, by im pokazać, jak wyglądał ich dziadek, babka, wuj, których nigdy nie poznali... I one też muszą wiedzieć, pamiętać, być czujnym i odpowiedzialnym! Jadę również do Niemiec, spotykam się z młodzieżą i dorosłymi w szkołach, klubach, kościołach, otwieram przed nimi serce i opowiadam im z głębi duszy o przeżytych i widzianych mękach. Muszę jednak oddzielić przeszłość od teraźniejszości, żeby połączyć je pamięcią budującą mosty zrozumienia i ludzkiego dobra w nadziei i przekonaniu, że to przegrodzi w pewnym stopniu drogę nienawiści, zaślepienia, nieszcześć i zniszczeń.
Młodzież słucha mnie tam wpatrzona we mnie, jakby widziała w moich oczach obrazy stamtąd, chłonie je - starsi opuszczają ciężko głowy, unikają mojego wzroku... Nauczyciele historii mają do mnie pretensje, że nie będą wiedzieli, co odpowiedzieć uczniom po moim odejściu, bo nigdy nigdzie nie słyszeli takich historii, jak ta moja, z życia, nie z opracowanych dogodnie książek, statystyki! I ja czuję się w jakiś sposób winna, że sprawiam ludziom taki kłopot swoją historią.
Nauczyłam się w ciągu mojego życia cenić i cieszyć się każdą lepszą chwilą, przyjaznym słowem, wyrazem serdeczności, akceptacją mojej inności. Jedna dobra chwila pomaga przezwyciężyć wiek zła, i dalej wierzyć... A wiele takich wspaniałych chwil doznaję w swych spotkaniach ze słuchaczami i czytelnikami wszędzie, mimo że mnożą się gwałty, konflikty i wojny wokół mnie w Izraelu i w wielu miejscach na świecie. Wszędzie jednak są ludzie dobrzy, uczciwi, szanujący innego bez względu na pochodzenie, poglądy, przynależność religijną - ludzie dobrej woli, dzięki czemu życie może trwać i kiedyś stanie się lepsze.
Tęsknota za utraconym nie przemija, i za tym, do czego człowiek dąży, co powinno się stworzyć, uzdrowić, naprawić, przed czym przestrzec następne pokolenia. Bo zło nie śpi, nienawiść i jej zgubne skutki nie znikają z naszej rzeczywistości, zmieniają tylko swe kształty, atakują coraz w innej części świata, innymi, bardziej wymyślnymi, zbrodniczymi sposobami. Doświadczenia minionych wojen i zniszczeń nie są nauczką ani przegrodą dla nowych agresji, terroru, ludobójstwa. Zło nie rodzi dobra, drugi raz jest już łatwiej popełnić zbrodnię niż po raz pierwszy... Zresztą każde zło wynika z jakichś innych źródeł, innych interesów jednostek czy państw, krzywd nagromadzonych w ciągu lat, cierpień.
Jeżdżę wciąż po różnych miastach i krajach, spotykam i poznaję ludzi, wielu nawiązuje nowe kontakty i przyjaźnie przeze mnie, lączy nas opowieść przeszłości z Shoah, chęć zgłębienia tych zdarzeń i wspólne wnioski. Niezanani z początku ludzie potem goszczą mnie, troszcza sią o mnie jak rodzina, jak bliscy: polska młodzież katolicka, ewangielicka młodzież niemiecka, ortodoksyjna żydowska, świeccy, nauczyciele, przewodnicy grup odwiedzający miejsca martyrologii w Polsce, księża, zakonnice. Słuchają mnie, czytają fragmenty moich książek na trasie tych miejsc i wspomnień. Dają mi swą przyjaźń, zrozumienie - łzy wzruszenia. Chyba to wszytko składa się na to nie planowane pojednanie. I dlatego wciąż wierzę, że wiele da się uregulować, wyjaśnić, naprawić - jedynie tych zgładzonych Tam nie da się przywrócić do życia. I nie da się wybaczyć mordercom, bo umarli nie mogą już nic! Smierć jest nieodwracalna.
Zastanawiałam się wielokrotnie, jak umierali w komorach gazowych moi rodzice, brat, jakie były ich ostatnie chwile życia, i jesli za swoją mękę w piekle na ziemi zostali przyjęci do raju, czy zgodziliby się tam być razem z tymi, co ich dusili w komorach gazowych, palili w krematoriach i rozrzucali na wszystkie strony ich popioły. Oni nie maja nawet grobów, gdzie by położyć kwiat, zapłakać.
Podczas uroczystości oznaczenia mnie tytułem Człowieka Pojednania na rok 2001 uczesniczyło wielu ludzi, członkowie Rady Chrześcijan i Zydów, goście, przedstawiciele rozmaitych instytucji, wyznań, prasy, młodzież i starsi. W tle, jak się niebawem okazało górował nad wszystkim temat gorzkiej, zagorzałej dyskusji wokół mordu w Jedwabnem i pytania żurnalistów napierały wyłącznie w tym kierunku. A także na problem palestyński wyjęty z kontekstu wieloletnich konfliktów i wojen, demonstrowany przez przedstawicielkę pewnej gazety z głową przesłoniętą niemal po oczy chustą na model Arafata, wciskającą się bezczelnie do wszystkich wywiadów i zdięć. Przypomnienie - czy nowe napiętnowanie w tym pięknym, zaszczytnym miejscu, w warszawskim uniwersytecie, w mieście mojego urodzenia, dzieciństwa i tylu okropnych doświadczeń z powodu "winy" żydowskiego pochodzenia?! Teraz miałam tutaj odpowiadać za krzywdy Palestyńczyków, za Intyfadę, może też za ujawnienie tych zbrodni w Jedwabnem i okolicznych miejscowościach?... Jak bym ja była odpowiedzialna za to wszystko i winna temu, że w ogóle jestem, wróciłam z piekła i pragnę żyć w pokoju w mojej drugiej ojczyźnie w państwie Izrael, i z wszystkimi na świecie. Ale jeszcze nie wszyscy się z tym faktem i ze mną pojednali. Wiele zostało do zrobienia, do opowiedzenia i wyjaśnienia. Także o Jedwabnem. W odpowiedzi na pytania żurnalistów i w wywiadzie w telewizji warszawskiej o zbrodnię w Jedwabnem mówiłam, że wierzę, iż Polacy słusznie ocenią tę sprawę, wyjaśnią wszystko, ustawią na właściwym miejscu i otworzą nową kartę. Myślę, że to nie ja - przyjeżdżając do Polski na krótkie chwile - mam prawić morały czy pouczać kogoś, obwiniać lub wyliczać się z cierpień i krzywd. Przeważnie słuchając moich wspomnień na tych różnych spotkaniach już nawet nie pytają mnie, co myślę o Jedwabnem. Wniosek jest jasny dla wszystkich niemal, gdy pojmują ogrom tragedii bycia wyodrębnionym nienawiścią od reszty społeczności ludzkiej - ból utraty ukochanych bliskich, prześladowań bestialskich, ciągłego zagrożenia utraty życia, pozbawienia nawet ludzkiej śmierci, grobu, kamienia cmentarnego! Odpowiadałam, że musimy odgraniczać zło od dobra, wiedzieć o nim, mówić, pisać.
Ja też napisałam i opowiadam o zdrajcach mojego narodu w gettach i obozach zagłady, o tym jak widziałam swojego ojca po raz ostatni na Umschlagplatzu w Warszawie pod pałkami żydowskich policjantów. Po tej opowieści nikt mnie już nie pyta, jak się należy ustosunkować do mordu w Jedwabnem, nie stara się go tłumaczyć czy usprawiedliwiać zbrodniami dokonanymi gdzie indziej, przez inne narody. Albo mi przeciwstawiać własne "jeszcze gorsze" cierpienia. Nie twierdzę bynajmniej, że tylko ja i mój naród cierpieliśmy. Moi słuchacze, zmrożeni, zszokowani grozą i ogromem moich przeżyć widzą sami różnice, milczą wzruszeni - i tylko potem ściskają moją dłoń, tulą do siebie, okazują szacunek, podziw - jakby mnie jeszcze teraz pragnęli obronić przed tym wszystkim. Nie wiem, kim są, jakie mają poglądy polityczne lub inne, nie znam ich, nie pamiętam wielokrotnie twarzy, imion - ale czuję, że wszyscy jesteśmy tak bardzo ludźmi, bliscy sobie! Ze warto jest żyć!
Moja przyjaciółka, pracowniczka Muzeum w Oświęcimiu oprowadzała właśnie w tym czasie młodzież z Jedwabnego i między innymi opowiadała im moje dzieje. Zacytuję tu kilka zdań z jej opisu tego spotkania: "... młodzieży z gimnazjum z Jedwabnego dałam dwa Twoje tomiki wierszy, po przeczytaniu "Frumy" (mój wiersz o przyjaciółce z obozu, 16 letniej dziewczynie z Sosnowca, którą wybrano na śmierć do gazu w czasie jednej z selekcji "tyfusowych" w Oświęcimiu)... O Tobie opowiadałam im w "Twoim" 27 baraku, przy Twojej koi, oni siedzieli na ziemi, słuchali i płakali, tak jak Twoja młodzież izraelska. Czytałam im dużo fragmentów z "Nadziei". Zaprzyjaźnili się ze mną. Są biedni, wstydzą się przyznać, że są z Jedwabnego. Tylko w młodych Halinko nadzieja!"... Jestem przekonana, że przede wszystkim od nas, dorosłych zależy bardzo wiele! Ale zawsze i wszędzie popełniane są zbrodnie, przestępstwa, nawet wobec najbliższych, do dziś. Nie można ich zaprzeczyć, obwiniać o nie tych, którzy je ujawniają, żądają ludzkiej sprawiedliwości a nie przemądrzania się, wykrętów przez zatuszowania prawdy, co jest w końcu wręcz niebezpieczne dla wszystkich.
Tyle rozmaitych doznań, wniosków, wspomnień - ran! I u schyłku mojego życia nagle zaszczyt miana Człowieka Pojednania w Warszawie, w dzisiejszej Polsce. Znaczy, że nie wszystkie nadzieje były i są daremne. Rabin Schudrich odebrał swe odznaczenie z tryskającym, zwycięzkim humorem, który lekko, z łatwością przeniósł na zebranych, wzbudzając dobry śmiech na sali. A ja ponoć nie mogłam wyrwać się z obozów, by zamiast tego powiedzieć coś o dzisiejszej Polsce, jak mi zwrócił uwagę wcześniejszy laurat Pojednania, niemiecki ksiądz katolicki... Jednak wzbudziłam wzruszenie i dobre, ludzkie łzy. Zainteresowałam młodzież, która od razu prosiła, żebym przyszła do ich szkół. Przypomniałam moich najdroższych, dzięki którym przeżyłam i stałam się kimś, kto zasłużył na to zaszczytne odznaczenie tego dnia, tego roku. Nie było ich i tym razem przy mnie, jak podczas wszystkich uroczystych chwilach mojego życia, jak ślub, narodzenie dziecka, ukazanie się książki... W krótkiej zmiance pewna gazeta określiła moje wystąpienie na tej uroczstości jako patos. Nie ma więc róży bez kolców, co jest normalne zresztą, bo nie ma dobra bez zła, światła bez ciemności, życia bez śmierci. Ale światło jest potężniejsze, i dobro - nawet jeśli jest go mniej!