Wybili nas Polacy. Śmierć Żydów na bagnach z rąk Armii Krajowej
31/03/2023 | Na stronie od 02/04/2023
Źródło: Gazeta Wyborcza, Ale Historia
Anna Bikont
Zbrodnia AK na Żydach w Krzewinie. "Tam ludzie do dziś się boją i im stawiają pomniki, a pomnik się należy tym, co zostali zabici".
„W czerwcu 1944 w okolicach wsi Podosie, powiat Śniadowo, woj. łomżyńskie, oddział Kedywu Armii Krajowej, którego członkiem był mój ojciec Stefan Wyszkowski, dokonał mordu 12 lub 13 osób. Byli to Żydzi polscy pochodzący z okolicznych wsi i miasteczek, ukrywający się w lesie przed Niemcami".
To cytat z listu, który Krzysztof Wyszkowski wysłał w 1995 r. do ówczesnego pełnomocnika rządu ds. kontaktów z diasporą żydowską.
Ten Krzysztof Wyszkowski. Działacz Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, które zorganizowały strajk w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r. Ostry przeciwnik umów Okrągłego Stołu, III RP i Lecha Wałęsy. Znany z obraźliwych wypowiedzi, takich jak porównanie weteranek powstania warszawskiego do zbrodniarza SS, ponieważ wzięły udział w wiecu za Unią Europejską, a przeciw PiS (za ten wpis na Twitterze akurat przeprosił).
List Krzysztofa Wyszkowskiego znalazłam w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, gdy wertowałam materiały procesowe sprawców zbrodni na bagnach koło wsi Podosie, na obszarze nazywanym przez miejscowych Krzewiną. Bez tego nie wpadłoby mi do głowy, że Stefan Wyszkowski, skazany za udział w wymordowaniu obozowiska Żydów przez oddział AK, jest ojcem Krzysztofa – nazwisko przecież nierzadkie.
I ten Żydziak mówi: „Wybili nas Polacy"
Materiałów w IPN szukałam w związku z listem, który przyszedł do mnie od mieszkającego niedaleko Wrocławia Kazimierza Auguściaka; opisał w nim zbrodnię, do jakiej doszło w jego rodzinnych stronach kilka lat przed jego urodzeniem.
„W czerwcu 1944 r. bandy chłopów pod szyldem AK zastrzeliły około 30 Żydów ukrywających się na torfowiskach nad rzeką Ruż między wsią Trzaski a wsią Podosie. We Wrocławiu żyje pan Stanisław Poteraj, były mieszkaniec Trzask, który jako kilkunastoletni chłopiec tego samego dnia rano wraz z kilkoma innymi kolegami był na miejscu zbrodni w Krzewinie i widział ten makabryczny krajobraz i czuł smród dopalających się ciał. Te niechlubne wydarzenia na tym terenie są nieopisane lub zafałszowane, a wyczyny Armii Krajowej to samo poświęcenie i bohaterstwo. Marzeniem pana Poteraja jak i moim jest, aby te niechlubne wydarzenia zostały opisane i udokumentowane ku przestrodze następnym pokoleniom".
Spotkaliśmy się we Wrocławiu w mieszkaniu państwa Poterajów latem 2013 r.
Stanisław Poteraj: – Miałem wtedy piętnaście lat. Mieszkaliśmy na końcu wsi, świtało, pootwierane okna. Usłyszałem wielkie strzelanie, huki, te wybuchy jeszcze brzęczą mi w uszach. Matula krzyknęła: „O Jezu, Niemcy Żydów wybili!". Poszliśmy z kolegami, żeby coś znaleźć po Żydach, może jakiś pocisk. Za Rużem są bagna, spodnie zdjęliśmy, koszule do góry, przeszliśmy. Zaczęły się krzaki, czujemy swąd. Któryś podnosi pocisk karabinowy, a my łebki od pocisków dobrze znaliśmy. Który niski, szerszy, zielonkowaty to niemiecki, a taki sam fasonem, ale srebrzysty to polski. Kolega mówi: „Aha, Niemcy zabrali Polakom karabiny". I wtedy wychodzi chłopak z krzaków, 18-letni, i ten Żydziak mówi: „Wybili nas Polacy". Pokazał, że ma siwe włosy, i uciekł w krzaki. Poszliśmy dalej, leżały ciała, Żyd, Żyd, Żydówka. Jak wróciliśmy do domu, przyszedł szwagier, przestrzegał, żeby nie mówić, kto to zrobił, chyba coś wiedział. Innej prawdy nie ma, że to Polacy byli. Po cichu o tym mówiono. Wtedy rządzili AK-owcy i wszyscy się ich bali, młode chłopy, pijane, bo pędzili bimber. Tam ludzie do dziś się boją i im stawiają pomniki, a pomnik się należy tym, co zostali zabici.
Kazimierz Auguściak: – Najgorszy element na to szedł.
Stanisław Poteraj: – Wtedy to był najlepszy. Tego nie zrobił NSZ. To był cały oddział, więc chyba jakieś rozkazy dostał.
Kazimierz Auguściak: – Żeby dowództwo AK zlecało zabijanie Żydów, to niemożliwe, ta gówniarzeria robiła to na własny użytek.
Stanisław Poteraj: – Tego nie wiemy.
Zbrodnia i jej sprawcy
Znane są nazwiska i pseudonimy konspiracyjne ludzi z oddziału, który zaatakował żydowskie obozowisko w Krzewinie, tj. na bagnach koło wsi Podosie, na granicy powiatów łomżyńskiego i ostrołęckiego: „Drzewko", „Jaskółka", „Lipa", „Niedźwiedź", „Orlik", „Piorun", „Skorupka", „Vis", „Zawierucha". Należeli do plutonu AK pod dowództwem starszego sierżanta Bolesława Kurpiewskiego „Orlika". Pluton utworzony na początku maja 1944 r. z ludzi z AK, którzy uciekli do lasu z obawy przed aresztowaniami, liczył 33 osoby, mieli rkm-y, karabiny, pistolety, granaty.
Po wojnie odbyły się dwa procesy sądowe, tzw. sierpniówki (o współpracę z okupantem oparte na dekrecie PKWN z 31 sierpnia 1944 r.). W 1951 r. dwunastu osobom zasądzono kary, w tym Stefanowi Wyszkowskiemu pięć i pół roku więzienia.
Fotokopia wyroku na sprawców mordu w Krzewinie. W 1951 r. sąd skazał na kary więzienia 12 osób, w tym Stefana Wyszkowskiego na pięć i pół roku (na zdjęciu widoczne punkty IIIA i IIIB, które informują o wymiarze kary dla niego) Zbiory IPN
Z zeznań oskarżonych i świadków można odtworzyć obraz zbrodni. W nocy z 1 na 2 czerwca 1944 r. oddział AK pod dowództwem Bolesława Kurpiewskiego „Orlika", stacjonujący na bagnach zwanych wyspą Madagaskar, wyruszył na akcję. Szli nocą około dwudziestu kilometrów. Na postoju dołączył Stanisław Murach, miejscowy, żeby ich poprowadzić przez bagna Krzewiny, gdzie ukryła się grupa Żydów. Na odprawie zostali rozdzieleni na trzy grupy, które miały okrążyć obóz. Gdy tylko zaczęło się rozwidniać, część ruszyła na obozowisko, rzucając granatami i strzelając, inni stali w obstawie. Zabili dwanaście osób – cztery kobiety i ośmiu mężczyzn.
W czasie śledztwa nikt się nie interesował ustaleniem nazwisk ofiar.
To reguła w procesach powojennych: gdy giną Polacy, a już szczególnie ludzie lewicy, mają nazwiska, Żydzi – nie.
Nie da się odtworzyć ostatnich chwil życia ofiar, nie wiemy, kto zginął od kul, kto się zadusił, gdy mordercy podpalili szałasy, kto odniósł rany i zobaczył śmierć bliskich, nim zginął. Ale dwie inne zbrodnie, jedna popełniona na uciekinierze, druga – wcześniejsza, obie dokonane przez te same osoby, które zaatakowały żydowskie obozowisko, pozwalają bliżej przyjrzeć się sprawcom.
Icek, czyli Icchak, Nagórny, uciekinier z miejsca zbrodni, zdołał przeżyć jeszcze trzy dni.
Zeznawał Czesław Poteraj: „Przyszedł do mnie Rykowski Zygmunt i powiedział: »Czesiek, u mnie jest jakiś Żyd«. (…) Tego samego dnia przed wieczorem Smugorzewski (…) przykazał, żeby robotę zrobić bez strzału. Ja zapytałem, to czym to zrobię? Powiedział, weź kawałek żelaza i w porządku. Rykowski dał mi śrubę dość grubą, długości około 80 cm, z główką na końcu, i wysłał z nami swojego syna Stanisława, żeby nam potem pomógł tego Żyda zakopać. Zawołał Żyda ze stodoły, który leżał w słomie, niby to na kolację. Gdy Żyd wyszedł ze stodoły, zaraz Kowalski wziął go z jednej strony pod rękę, a Rykowski Stanisław z drugiej, i razem z Żydem udaliśmy się w stronę toru kolejowego. Ja mając ze sobą gruby bat, wymierzyłem mu piętnaście plag, żeby się przyznał. On powiedział: »Zabijcie, tylko pozwólcie mi się pomodlić«. Na to mu pozwoliłem. Modlił się około pół godziny. W czasie modlitwy ja zaszedłem mu z tyłu ze śrubą i silnie nią uderzyłem Żyda jeden raz w głowę, zabijając go. Dodaję, że robotę tą skończyliśmy poźnoo wieczorem".
Jak objaśnia zeznający, znał uczestniczącego w morderstwie Władysława Kowalskiego „Grzmota", bo razem w wiatraku Smugorzewskiego (czyli też jednego z uczestników zbrodni) składali przysięgę AK w grudniu 1942 r.
Icek Nagórny w czasie egzekucji miał ręce związane drutem kolczastym – taki drut znaleziono przy jego kościach podczas ekshumacji.
Wiadomo także o ofierze, która została zgładzona rok wcześniej, wiosną 1943 r., przez przyszłego sprawcę mordu w Krzewinie. Była z Warszawy, używała imienia Maria.
Antoni Tadaj, świadek, który ją zakopywał na rozkaz sołtysa: „Ujrzałem młodą kobietę zamordowaną, na której szyi w okolicy grdyki była krew zakrzepnięta. Ja wnioskuję, że kobieta ta przestała żyć na skutek poderżnięcia gardła. Obywatelka ww., jak ja przyszedłem, leżała rozzuta z butów".
O tej zbrodni było głośno w okolicy. Również o tym, że zabił ją Czesław Poteraj, z którym Maria była w ciąży.
Prokurator Monkiewicz na tropie
Skazani w procesie o zbrodnię w Krzewinie wyszli na mocy amnestii po 1956 r. (a czasami wcześniej). Władze zainteresowały się znów zbrodnią w latach 70. i 80. Ale tym razem w ramach akcji prokuratora Waldemara Monkiewicza z Białegostoku wybielającej tych, którzy brali udział w mordowaniu Żydów, i dowodzącej, że przeciwnie – Polacy tylko ratowali.
Monkiewicz jest mi dobrze znany. Prowadził w 1967 r. śledztwo w sprawie zbrodni w Jedwabnem i doliczył się 232 Niemców biorących w niej udział. W dwutomowym dziele IPN „Wokół Jedwabnego" jego współautor Krzysztof Persak stwierdził, że w dokumentach nie ma śladu żadnych źródeł, które mogłyby prowadzić do takiej konkluzji, i że postępowania prokuratora nie sposób ocenić inaczej niż jako manipulację materiałem dowodowym i fałszowanie wyników śledztwa.
Monkiewicz pisał do miejscowej Milicji Obywatelskiej z dokładnym instruktażem, co ma ona znaleźć: „Zwracam się z prośbą o przeprowadzenie dokładnych wywiadów we wsi Podosie w celu ustalenia każdej osoby, zarówno spośród żyjących, jak i nieżyjących, która dawała jakąkolwiek żywność ukrywającym się w pobliżu wsi Żydom, którzy nocami przychodzili wygłodniali do mieszkańców Podosia i prosili, żeby ich poratować. W tym wywiadzie proszę uwzględnić nie tylko ojców rodzin, lecz także ich żony i dzieci, każdego, kto dawał żywność albo ją przygotowywał". Oczekiwał też odpowiedzi na pytanie: „Jak nazywali się żandarmi niemieccy, którzy rozstrzelali ukrywających się?" (sic!).
Ale nie udało się znaleźć nikogo, kto by się przypasował do tez Monkiewicza. Mieszkańcy mówili: „Nie mogę konkretnie podać nazwisk, kto mógłby powiedzieć na temat pomocy"; „Zabili ich partyzanci, tj. członkowie AK (…). AK biła Żydów, uważali, że mają oni złoto oraz dolary". „Biła" znaczy „mordowała" w tamtejszej gwarze.
Następna odsłona miała miejsce już w latach 90., gdy Stefan Wyszkowski wniósł o uniewinnienie i odszkodowanie.
Stefan Wyszkowski, ojciec
Nakaz zatrzymania Stefana Wyszkowskiego „Zawieruchy" jest opatrzony datą 28 września 1950 r. Podczas przesłuchania 30 września opowiedział swój życiorys. Pochodzenie społeczne drobnomieszczańskie, rodzice mieli sklep, ojciec był członkiem Stronnictwa Narodowego. Ukończył osiem klas gimnazjum, pierwsze lata okupacji był Warszawie, potem wrócił w rodzinne strony. Po wojnie kierownik sklepu w Szczecinie, skąd wyjeżdża „na skutek deficytu w sklepie", praca w domu dziecka w Mrągowie, zapisuje się do PPR i zostaje kierownikiem tegoż domu, w 1948 r. przenosi się do Olsztyna. W chwili zatrzymania na stanowisku kierowniczym w zakładach mięsnych, członek PZPR, ojciec trojga dzieci, półtorarocznego, trzy- i czteroletniego.
Pytany nazajutrz po zatrzymaniu, w jakich akcjach „Orlika" brał udział, odpowiedział: „W morderstwie Żydów na Podosiu w zaroślach". Twierdził w czasie dalszych przesłuchań, że „na Podosiu" stał w obstawie od strony Miastkowa około dwustu metrów od lasu i widział po akcji kilka ciał osób zabitych. „Wymarsz miał faktycznie na celu likwidację ludności żydowskiej ukrywających się przed Niemcami, o czym dowiedziałem się tego samego dnia po akcji".
W oddziale był przez dwa, trzy miesiące. Na rozprawie podkreślał, że wyszedł z AK pod pretekstem chorób, „ponieważ miałem już wtedy poważne wątpliwości, czy oddział prowadzi dobrą robotę.
Dzisiaj rozumiem, że zostałem wykorzystany do niecnej roboty. (…) Dzisiaj rozumiem, że ci Żydzi to nie byli bandyci, tylko nieszczęśliwi ludzie. Żałuję, że w tej odgórnej akcji brałem udział".
W sentencji wyroku sąd stwierdził, że Stefan Wyszkowski „ubezpieczał grupę likwidacyjną". Jego pięć i pół roku więzienia, czyli sześć miesięcy więcej niż dwaj pozostali współoskarżeni, sędzia uzasadniał tym, że „nie zawahał się w roku 1946 wejść do partii, ukrywając przed nią oczywiście swoją przeszłość". Wyszedł w 1954 r., zwolniony przed terminem.
W 1961 r. Stefan Wyszkowski napisał prośbę o skreślenie go z rejestru skazanych. Dwa lata później ponowił prośbę: „Dziesięć lat życia na wolności, ale z pieczęcią »współpracy z Niemcami« jest naprawdę olbrzymią karą, to kara, która pośrednio odbiła się na życiu całej mojej rodziny poprzez załamanie się moje psychiczne (…). Proszę gorąco Wysoki Sąd o zawierzenie mi, że winę swoją dobrze zrozumiałem". I znów, w 1969 r.: „Jestem pracownikiem umysłowym z piętnem człowieka, który miał współpracować z Niemcami (…). Zmieniałem prace, a to się za mną wlokło. (…) Proszę, błagam, o wymazanie czy wykreślenie z tej hańbiącej kartoteki".
Już w wolnej Polsce, w 1992 r., Stefan Wyszkowski pisał znów do Sądu Wojewódzkiego w Warszawie, ale w innym tonie: „Zostałem skazany z dekretu o współpracy z Niemcami – skazanie żołnierza ówczesnego AK podyktowane było zohydzeniem AK. (…) Może dożyję wyrównania największej krzywdy".
Sąd się z nim zgodził i wydał wyrok, że „skazany Stefan Wyszkowski przebywał w więzieniu za działalność polityczną związaną z walką o suwerenność i niepodległość". Przyznano mu odszkodowanie.
Sprawę rehabilitacji Stefana Wyszkowskiego opisał w charakterystycznym dla siebie stylu tygodnik „Nie".
Tytuł: „Zabij Żyda – III RP płaci 25 mln od łebka".
Treść: „Mając w ręku odpowiednie zaświadczenie, udał się pan Wyszkowski do Wydziału II Karnego Sądu Wojewódzkiego w Olsztynie, gdzie uprzejmie poprosił o 400 milionów odszkodowania za to, że za współudział w sprzątnięciu 12 Żydów musiał przez 38,5 miesiąca kiblować. Sąd po przeanalizowaniu krzywd, jakich z powodu Żydów Wyszkowski doznał od komuny, przyznał wnioskodawcy odszkodowanie w wysokości 308 mln zł" [sumy przed denominacją].
Krzysztof Wyszkowski, syn
W papierach, które udostępnił mi Krzysztof Wyszkowski, artykuł z „Nie" sąsiaduje z licznymi wycinkami dotyczącymi kanadyjskiego obywatela pochodzenia polskiego Zygmunta Sobolewskiego. Zygmunt Sobolewski, dawny więzień Auschwitz, protestował przed Ministerstwem Sprawiedliwości w Warszawie i pod bramą Auschwitz, zbulwersowany tym, że dzięki wyrokowi polskiego sądu odszkodowanie dostał człowiek skazany za mordowanie Żydów. „Taka decyzja rządu stwarza bardzo złą opinię o Polsce na arenie międzynarodowej" – mówił. Miał na piersi przypiętą tablicę z napisem (po angielsku): „My, chrześcijanie, też jesteśmy winni Holocaustowi Żydów". Bo Sobolewski jest Polakiem, katolikiem.
Zdaniem Wyszkowskiego działania Sobolewskiego stanowiły koronny dowód, że istniał wymierzony przeciwko niemu spisek, żeby przykryć niewygodne prawdy o Krzewinie, które on drążył. Już wcześniej zauważyłam, że osobom o umyśle skłonnym do wpadania w paranoiczne sidła zdarzają się przygody, które ich sposób myślenia legitymizują. Niewygodne prawdy o Krzewinie drążone przez Krzysztofa Wyszkowskiego to jego podejrzenia, że w obozowisku ukrywało się dwóch Polaków, którzy okryli się złą sławą w czasach okupacji sowieckiej jako urzędnicy rewkomu, władz rejonowych. Czyli, że była to akcja wymierzona w zdrajców, sowieckich kolaborantów.
– Kwestią do wyjaśnienia jest zamysł, plan, kto i dlaczego – mówił mi Wyszkowski.
Ale skąd to Wyszkowski wziął? Chyba mieliby jakieś nazwiska, jeżeli zostali zapamiętani?
O Polakach współpracujących z Sowietami w latach 1939-41, którzy mieli się niby ukrywać na bagnach, Wyszkowski mówił mi kilka razy. Jakkolwiek absurdalny byłby pomysł, że Polacy ukrywają się w najbardziej niebezpiecznym miejscu na świecie, czyli w obozowisku żydowskim, musiał w to szczerze wierzyć.
Zadzwoniłam do Sobolewskiego do Kanady. Mówił niewyraźnie, jakby był ciężko chory, a także zniecierpliwiony.
– Nie, nie miałem pojęcia, kim jest Stefan Wyszkowski! Co pani chce mi wmówić? Nie miałem pojęcia, kto jest jego synem! Nic nie wiem o tym wszystkim. Przeczytałem notatkę w gazecie i to mnie głęboko wzburzyło jako Polaka.
Zdaniem Krzysztofa Wyszkowskiego rozkaz wyruszenia na obozowisko wydał Edward Filochowski, wysokiej rangi AK-owiec, któremu podlegał „Orlik". Wyszkowski, kiedy zbierał w latach 90. materiały o zbrodni w Podosiu, rozmawiał z nim, Filochowski zaprzeczał.
– Akcja miała miejsce poza terenem oddziału, który stacjonował na wyspie Madagaskar, a przecież są ścisłe podziały administracyjne w wojsku i nie działa się poza swoim terytorium. Dlaczego oddział wysłano poza? – Wyszkowski wyłuszczył mi swoje następne podejrzenia. – Mój ojciec dopuszczał, że istniało wewnętrzne sprzysiężenie, że ludzie posługiwali się oddziałami. Ojciec wiedział, że były jakieś przekręty finansowe. Zarzekał się, że „Orlik" nie wyraziłby zgody na mord na Żydach. „Orlik" zginął niedługo później w akcji, dostał rozkaz zaatakowania kolejki wąskotorowej w szczerym polu i tam został zastrzelony. Wysłali go w takie miejsce, że musiał zginąć, mówił ojciec, dlatego żeby się nie zachowała jego raportówka, gdzie był rozkaz ataku na obozowisko. Gdy przyjechali na miejsce ludzie z oddziału, raportówki już nie było.
Czyli wysłano dowódcę oddziału AK na samobójczą akcję, by można było po śmierci zabrać mu torbę. Wyszkowski mi to wszystko tak wykładał, jakby różne tropy, za którymi wędrowała jego wyobraźnia, zmieniały cokolwiek w meritum sprawy – zamordowaniu niewinnych ludzi tylko dlatego, że byli Żydami.
Major Edward Filochowski 'San', komendant obwodu Ostrołęka AK. Zdaniem Krzysztofa Wyszkowskiego to on wydał rozkaz zabicia Żydów. Filochowski jednak temu po wojnie zaprzeczał
Krzysztof Wyszkowski nagrał wywiad z ojcem, ponad 30-stronicowy, udostępnił mi jego transkrypcję.
Ojciec: „W oddziale byli lepsi i byli gorsi. Byli tacy, którym ufano, i byli tacy, którym w ogóle nie ufano albo mało ufano. Mnie mało ufano, ale ufano. (…) Tak że nie należałem do tych, którym ufano, to byli właściwie najgorsi. No trudno powiedzieć zbrodniarze, bo tak ich wykierowała AK. To byli zdeprawowani ludzie. To był taki »Piorun«, też nazwiska jego nigdy nie widziałem".
Stefan Wyszkowski opowiadał o swojej roli w oddziale: „Jak coś napisać czy przeczytać, to do mnie, rozumiesz. Bo lepiej czytałem, szybciej pisałem i tak dalej".
Syn: „Kiedy zaczęto mówić o tym, co tam się działo?"
Ojciec: „Nigdy. Tak jąkać, to tam mówili między sobą niektórzy".
Stefan Wyszkowski mówił synowi, że w czerwcu 1944 r. nic nie wiedział, po prostu zarządzono wymarsz na ćwiczenia. On z kolegą mieli się zatrzymać, a reszta oddziału poszła dalej. Niedługo później usłyszeli strzały. Syn pyta, gdzie znajdował się ojciec, kiedy zaczął się napad. Zadaje neutralne pytania, czy tam była rzeka, czy byli już za Rużem, ile czasu tam dochodzili. Jego ojciec coraz bardziej się denerwował.
Ojciec: „Twoje pytania są jak i tych śledczych".
Syn: „Przepraszam".
Opowiadał, jak go aresztowali i przywieźli najpierw do Olsztyna, do aresztu: „No, ale tam nie uderzyli mnie, nic". Potem do Warszawy: „W nocy mnie wołali i za chwileczkę nie dali przespać się, i znowu. (…) Nie trzeba bić, żeby zmaltretować człowieka zupełnie".
Krzysztof Wyszkowski mówił mi: – Ojciec po wojnie wyjechał do Szczecina, chciał jakąś łódką uciec na Zachód, ale matka się przestraszyła, była w ciąży, wrócili do Ostrołęki. Podziemie się o niego upominało, ale on nie chciał iść.
W rozmowie z synem Stefan Wyszkowski opowiadał, jak Filochowski pod koniec marca czy na początku kwietnia 1945 r. przyszedł do niego i powiedział, że trzeba zlikwidować Żydów w Śniadowie.
Syn: „Ale komunistów Żydów?"
Ojciec: „Nie, nie mówił komunistów, tylko Żydów".
Syn: „Po prostu zwyczajnie Żydów?"
Ojciec: „Tak".
Do Śniadowa nie poszedł.
Najpewniej chodzi o powojenne morderstwo z 22 marca 1945 r., gdy życie stracił Szulim Szrum, właściciel wiatraka, rzeczywiście z rozkazu Edwarda Filochowskiego „Sana", wówczas przewodnika Rejonu B (Ostrołęka) Armii Krajowej Obywatelskiej. Tylko dlaczego w marcu 1945 r. Filochowski miał jasno mówić o mordowaniu Żydów, a podczas okupacji, dziewięć miesięcy wcześniej, w czasie wymarszu na Krzewinę, było to owiane taką tajemnicą, że Wyszkowski dowiedział się tego po akcji czy w innym wariancie dopiero w trakcie śledztwa?
Sąd: Żydów zabili członkowie Armii Krajowej
Jedynie Stefan Wyszkowski został zrehabilitowany w sprawie mordu w Krzewinie. Jego koledzy z oddziału też wnieśli o unieważnienie wyroków. Ale ani sąd wojewódzki, ani sąd apelacyjny nie uwzględniły ich próśb.
Wszczęto nowe śledztwo w sprawie zbrodni i w 1997 r. prokuratura w Łomży zdecydowała o jego umorzeniu, stwierdzając:
„Wyżej wymienionej zbrodni dopuścili się członkowie oddziału AK z oddziału »Orlika« wbrew opinii publicznej, która obciążyła Niemców. W 1951 skazano tylko część osób za udział w akcji »Podosie«, chociaż brało w niej udział co najmniej 30 członków AK. (…) Ustalenie pozostałych współsprawców po upływie ponad 53 lat od zdarzenia napotyka poważne trudności".
Adam Dąbkowski, który miał stać w obstawie z Wyszkowskim, odwołał się znów w 2002 r. I tym razem bezskutecznie. Sąd stwierdził:
„Celem tej organizacji [AK] była walka niepodległościowa, niemniej nie wszystkie akcje podejmowane przez »Orlika« należy rozpatrywać w kontekście walki o niepodległość. Niewątpliwie do takich nie należała akcja, w wyniku której zabitych zostało 12 osób narodowości żydowskiej. Byli to ludzie, którzy ukrywali się w lesie przed okupantem niemieckim, i zabicie ich przez oddział »Orlika« było wyrazem samowoli, niemającej żadnego odniesienia do walki o niepodległy byt państwa polskiego".
Świadectwa ocalałych
Przez lata szukałam w archiwach choćby wzmianki o zbrodni w Krzewinie zapisanej przez Żydów, którzy się uratowali albo się o niej dowiedzieli od uratowanych, ale bezskutecznie. Aż zupełnym przypadkiem, słuchając jednego z tysięcy nagrań w archiwum Shoah Foundation – Raquel Orzechowicz, wcześniej Racheli Holcman z Ostrołęki – zrozumiałam, że mowa jest właśnie o Krzewinie, chociaż żadna nazwa tam nie pada. Istniał zatem opis zbrodni sporządzony przez ocalałą!
„Byliśmy w lesie, gdzie były bagna, i tam spotkaliśmy dużo Żydów, dwudziestu pięciu. Była mama, moja rodzina, mój przyjaciel Stanislavo [Szlomo Orzechowicz]. To był obóz, trzy siedliska, zbudowaliśmy taką podstawę z kawałków drewna, na górze gałęzie. Nie było co jeść, tyle co się znalazło w lesie. To było niedługo przed wyzwoleniem. Były moje siostry Helka i Genia i mój brat. Jednego dnia nas zaatakowali, ale tylko z jednej strony. Jakby nas okrążyli, nie miałybyśmy szans. Zabijali jednego po drugim. To nie byli Niemcy, tylko Armia Krajowa. Zabili dwanaście osób. Moja mama była ranna, powiedziała: »Dzieci, ratujcie się«. Trzymała w ręku łańcuszek i mi dała. Biegłam i biegłam, weszłam do rzeki. Słyszałam strzały. Spotkałam moje rodzeństwo. Brat miał palec we krwi. Miał dużo za duże dla niego spodnie i kula przez nie przeszła i nie drasnęła mu nogi. Był wielki deszcz. Zapytywaliśmy się siebie, co robimy dalej, kto jest wśród żywych, kogo zabili. Genia była bardzo blisko mężczyzn, którzy przechodzili, tak że ona to słyszała, opowiadali sobie, ja tego zabiłem, a ja tego zabiłem. Ustaliliśmy, że chcemy to wiedzieć i że wrócimy. Wróciliśmy. Zobaczyliśmy ciała, jedne koło drugiego, naszą mamę spaloną. Nie mieliśmy już łez do wylania".
Relację Szlomy Orzechowicza odnalazłam w księdze pamięci Żydów z Ostrołęki:
„Po spotkaniu z siostrami Holcman i ich bratem Heńkiem postanowiliśmy połączyć się w jedną grupę, mieliśmy nadzieję, że w ten sposób łatwiej nam będzie żyć. Wykopaliśmy jamy i zorganizowaliśmy warsztat do produkcji wojłokowych butów, które wymienialiśmy z chłopami na jedzenie. Heniek miał wygląd typowo aryjski – włosy blond, niebieskie oczy – dlatego został naszym łącznikiem. W lecie baliśmy się przebywać w lesie, bo goje często tam przychodzili, więc przenieśliśmy się na bagna. Na bagnach woda podchodziła nam do kolan, a czasem do pasa. Zaczęliśmy tam stawiać szopę, kładąc słupki na krzyż na przystrzyżonych gałęziach drzew, a na nich słomę i liście. Dach był zrobiony z wysokiej trawy, której było tam mnóstwo. Postawiliśmy trzy takie szopy, w odległości 100 m jedna od drugiej. Było nas wtedy 25 osób. Nocą 6 czerwca 1944 roku banda »bohaterów« z Armii Krajowej otoczyła nas i zabiła 12 z nas. Pani Holcman była ranna, została w szopie i spaliła się, kiedy te zbiry podłożyły pod szopę ogień".
Czesław Poteraj mówił w śledztwie, że katował zbiegłego z miejsca mordu Icka Nagórnego, bo chciał na nim wymusić zeznanie, „ilu Żydów uciekło z pogromu i gdzie się ukrywają". Jeżeli w obozowisku znajdowało się 25 osób, to musiało się uratować – poza siostrami Holcman i Szlomą – jeszcze jedenaście osób. Kto z nich dożył końca wojny? Już było blisko, ale wiadomo też, że morderstwa miejscowych na Żydach nasiliły się tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Ocalała z Krzewiny Hela Holcman została zamordowana przez miejscowych dzień przed wyzwoleniem. Ocalały z Krzewiny Chaim Minkiewicz (czy Milkiewicz) został zamordowany zaraz po wojnie.
Pamięć zbrodni po latach
Jak ustaliłam, jeżdżąc po okolicy, najwięcej o napaści na obozowisko Żydów wiedział Jerzy Cichosz z Trzask, który od lat zbierał materiały o zbrodni. Umówiliśmy się.
– Towarzysko jak się rozmawia, to tak, ale jak chciałem nagrywać, to nie – mówił mi o swoich rozmówcach.
Dużo wiedział od ojca: – W drugim kordonie, który okrążył obozowisko Żydów, było tam dwóch moich kuzynów, mówili: „Ja do nikogo nie strzelał", ale byli tam.
W pamięci miejscowej przechowały się nie tylko zbiorowa zbrodnia w Krzewinie, lecz także pojedyncze mordy, które wcześniej tu opisałam. Do dzisiaj krążą opowieści o śmierci Icka Nagórnego.
Jerzy Cichosz: – Jak już zabili tych Żydów i wracali, zabili jeszcze jednego. Jak pani rzuci okiem na mapie, to tam jest Krukowo, i jeden z Żydów się tam schronił, miał dwadzieścia lat, w stodole, wyrwał deskę na szczycie stodoły.
A oni szli pijani, szukali wódki. „A skąd wracacie?" – zapytał gospodarz. „Żydów strzelaliśmy. Wszystkich wystrzelaliśmy". „No nie, bo tu się jeden schował".
On im to powiedział i jak oni się upili, to mówili: „Zabawimy się w polowanie, będziemy strzelać". Powiedzieli do tego Żyda: „Skacz przez dziurę w stropie". I on skoczył, i go zastrzelili. To mi ojciec opowiadał, mnie i bratu.
A o morderstwie Marii, też według zebranych przez Cichosza świadectw: – Poteraj Czesław, szantażując ją wydaniem w ręce Niemców, zmuszał do stosunków seksualnych. Był w tym czasie żonaty w Opęchowie i mieszkał w tej wsi. Przyszedł do domu Michaliny Opęchowskiej późnym wieczorem, wyprowadził Żydówkę na dwór. Potem dołączył do nich Smugorzewski, który też gwałcił Marię na zmianę z Poterajem. Wspólnie ze Smugorzewskim rozcięli po śmierci kobiecie brzuch i wyjęli płód.
Cichosz zaprowadził mnie na miejsce zbrodni. Trzeba się długo przedzierać przez bagna i krzaki, zanim dotrze się do dużej rozświetlonej polany, wydawało mi się, że przeszliśmy dobrych kilka kilometrów, chociaż może to było mniej. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce, gdyby chcieć się ukrywać tylko przed Niemcami.
Mój przewodnik był dla mnie bardzo serdeczny. Jednocześnie miałam poczucie, że cały czas mi się przygląda: „A, to tak wygląda Żydówka". Po naszej wyprawie wysłał mi wielostronicowy tekst pt. „Niektóre szczegóły ze zbrodni w Krzewinie pod Podosiem", a w nim:
-
Nazwiska 14 członków AK, którzy brali udział w zagładzie obozowiska i w innych mordach. Cichosz podaje ich charakterystyki.
-
Fakt zamordowania przez grupę AK-owców grupy Żydów, tyle że osadzony w wielorakich antysemickich kontekstach.
-
Żydowskie złoto. Część Żydów uciekła z Jedwabnego, skąd „zabrali tylko kosztowności i dolary. To ich zgubiło".
-
Żydowskie NKWD. „Od 1944 roku do szeregów AK zaczęli przenikać oficerowie NKWD polskojęzyczni z Armii Czerwonej. (…) Oficerowie NKWD i SB, przeniknąwszy do szeregów partyzantki na podstawie znajomości struktur z zeznań przesłuchiwanych wysokich rangą partyzantów, organizowali akcje AK przeciwko miejscowej ludności, by pokazać, że to nie partyzanci, tylko zwykli rabusie i bandyci należą do AK. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że akcja na Żydów w Krzewinie mogła być zorganizowana przez kierownictwo NKWD".
Żydzi jako kaci, nie ofiary. „Okupacja stworzyła idealne warunki do powstania band rabusiów i morderców. Bywało, że Żydzi posługiwali się dokumentami zabitych przez siebie Polaków. Przeważnie wówczas zabijali całe rodziny, rabując wszystko łącznie z dokumentami. Później po wojnie weszli z kolei ci Żydzi, którzy przeżyli, w struktury aparatu PRL. Zmieniali nazwiska i życiorysy jeszcze raz. Obejmowali intratne stanowiska w aparatach władzy PRL na podstawie tych fałszywych dokumentów".
To też musiał Cichosz usłyszeć, gdy pytał o zbrodnię w Krzewinie, bo dlaczego inaczej miałby to umieszczać na zakończenie swojej relacji: „Po upadku komuny w Polsce w wyniku działania ogólnopolskiego ruchu społecznego »Solidarność« i powstaniu III RP polscy Żydzi pojawili się znów jako szefowie partii, banków, naczelni w redakcjach, wreszcie jako politycy. Dla przykładu: Geremek, Mazowiecki, Kuroń, Bartoszewski".
Odpisałam. Rzeczowo dekonstruowałam jedną po drugiej antysemickie klisze. Nie dostałam odpowiedzi, chyba że uznać za nią następny przysłany mi elaborat „po lekturze artykułów pewnej gazety słynącej z manipulowania koszernym słowem" ze spiskową wersją katastrofy smoleńskiej.
Nieskrępowany antysemityzm rozlicznych moich rozmówców już dawno przestał mnie dziwić. Ale jak się mieszczą w jednym ciele i umyśle współczucie dla zamordowanych (które było u Cichosza ewidentne, a nie tak często się z tym spotykam) i antysemickie fantasmagorie, trudno mi pojąć. Niezależnie od tej zagadki jego elaborat przedstawia wartość nie do przecenienia – spisany na podstawie opowieści krążących w okolicy daje obraz tego, jak wygląda po latach pamięć wokół zbrodni.
Znalazłem to miejsce, zapaliłem znicze
Krzysztof Wyszkowski zaprosił mnie do siebie do Sopotu (znamy się jeszcze z czasów podziemia) i pokazał swoje materiały archiwalne z Krzewiny zebrane w latach 90. Dziesiątki małych kaset z nagranymi wywiadami, setki stron spisanych relacji żołnierzy z oddziału „Orlika" oraz chłopów z okolicznych wsi, którym kazano zakopywać ciała. Nikt z jego rozmówców już nie żyje.
Jest to inny materiał niż ten, który zebrał Jerzy Cichosz. Tamten był swój, urodził się w okolicy, mieszkał w okolicy, mówił o Żydach to, co oni mówili. Można było w jego towarzystwie opowiadać anegdoty o mordach i gwałtach. Już Stefan Wyszkowski uważał, że nie był traktowany jako swój w oddziale, bo wyjechał z rodzinnej wsi, mieszkał w mieście, wykształcił się, to co dopiero jego syn, który przyjeżdżał jako znana publiczna postać. Rozmawiali z nim ostrożnie. Ale i tak widać, że każdy w okolicy wiedział, co się stało. Przytaczam fragmenty wywiadu ze Stanisławem Czarniakiem ze wsi Podosie:
„– To było dobrze rano. Strzelanina tak się robiła, dwa granaty najpierw, później te strzały.
– Długo?
– Nie, to długo nie trwało. To się wszystko Żydzi pozrywali i do ucieczki, kto mógł. Pięcioro w lesie uciekło. (…)
– Przeraziliście się?
– Ale to od razu wiedzieliśmy, że na Żydów atak. (…)
– Kto ich zabił?
– Pewnie jakaś partyzantka, a kto to? To Niemcy nie zabili, tylko Polacy zabili".
Czarniak był obecny przy zatrzymaniu przez żandarmów rannej osoby, która uciekła z obozowiska.
„– Przyjechali najsampierw śniadowskie te żandarmy, też z Żydem, ranny, złapali go tu gdzieś w drodze. (…) Przywieźli go na wozie. (…) Dostał z tyłu, pachwina, musnęła kula go. W drodze, jak go prowadzili, to w Śniadowie był żandarm, taki Juliusz, Polak. Jeszcze chciał sprawdzić, czy to Żyd, kazał mu się rozpiąć i spodnie spuścić.
– Obrzezany był?
– Tak, Żyd. Kolbą go z tyłu stuknął, krew tak siknęła.
– Ten polski policjant?
– Tak.
– Ale ten Żyd jeszcze żył?
– No racja, bo jego przyprowadzili w to miejsce, co pobite byli. To była buda i leżeli w tej budzie zabitych chyba ze troje, a to porozrzucane tak. (…) To tego Żyda dobili i podpalili tą budę".
Dzięki wywiadom Wyszkowskiego przechowały się nazwiska kilku osób, które były na obozowisku: Fiszel Kawka, bracia Chaim i Chackiel ze wsi Łuby-Kurki.
Kompletnie surrealistyczna jest rozmowa z Leonardem Cejką „Visem", którego Wyszkowski odnalazł w Gdyni. Żona odpowiadała za męża, on leżał obok chory, źle słyszał. Wyszkowski mówił jej o zeznaniach, że to jej mąż razem z „Orlikiem" dowodził akcją na Żydów. Po niewiele wyjaśniającej wymianie pytań i odpowiedzi żona poprosiła o wyłączenie magnetofonu i powiedziała wtedy Wyszkowskiemu, że nawet gdyby jej mąż dowodził akcją, mógłby to zrobić wyłącznie na podstawie rozkazu.
Nie wiem, kto wydał rozkaz zamordowania bezbronnych, nieuzbrojonych ludzi. Nie wiem, co oddział wiedział o celu akcji, kiedy i czego się dowiedział ani czy wszyscy jego członkowie wiedzieli to samo.
Ale i tak sporo o tej zbrodni wiadomo. Jest tylu historyków zajmujących się AK – jak to możliwe, że nikt jej nie zauważył?
Jerzy Kijowski, który poświęcił książkę AK powiatu ostrołęckiego, w tym oddziałowi „Orlika", o zbrodni nie wspomina ani słowem. Za to pisze, że „prawda historyczna znalazła pełne prawo obywatelstwa w naszym kraju", a jego praca jest „jedną z tych skromnych cegiełek składających się na wielki gmach – historię Armii Krajowej".
– Znalazłem to miejsce, zapaliłem znicze. Pojechałem do IPN do Białegostoku z propozycją zbudowania pomnika – mówił mi Krzysztof Wyszkowski podczas pierwszej rozmowy, w 2014 r.
Ale nie zajął się ani pomnikiem, ani upamiętnieniem ofiar, lecz krzywdą wyrządzoną jego ojcu i innym członkom oddziału. Już w liście w 2001 r. Wyszkowski apelował do Leona Kieresa, prezesa nowo utworzonego Instytutu Pamięci Narodowej, o „wznowienie śledztwa w sprawie mordu na kilkunastu Polakach narodowości żydowskiej przez oddział Armii Krajowej". „Chodzi o dobre imię ostatnich żyjących żołnierzy oddziału »Orlika«. Sądy odmawiają im uniewinnienia, uznając, iż akcja pod Podosiem nie była związana z walka o niepodległy byt państwa polskiego. Dotyczy to również żołnierzy, którzy pozostając w ubezpieczeniu, nie brali bezpośredniego udziału. Ich procesy rehabilitacyjne zostały zablokowane w 1995 na żądanie i pod presją ówczesnego ministra sprawiedliwości Jerzego Jaskierni, działającego w złej wierze na korzyść partyjnych interesów politycznych. Nie dziwi, że najlepsi patrioci za swoje poświęcenie dla Polski otrzymali od komunistów hańbiące oskarżenia i wieloletnie wyroki. Dziwi kontynuowanie tej rażącej krzywdy nadal, nawet po upadku PRL. Jest sprawą godności Polski niepodległej, by zakończyć wreszcie ten skandal".
Nawet jeśli Stefan Wyszkowski nie wiedział, po co oddział idzie na akcję, nawet jeśli stał tylko na obstawie, i tak wziął udział w strasznej zbrodni. Z jego zeznań z lat 50. i listów do władz sądowniczych z następnej dekady wynika, że zdawał sobie z tego sprawę. Ale z czasem Żydzi – tak dawno już nie żyli – schodzili na coraz odleglejszy plan. Został Stefan Wyszkowski wraz z przekonaniem, że już się nie podniósł po więzieniu. To on był ofiarą.
Mówię Krzysztofowi Wyszkowskiemu, że wreszcie po latach odnalazłam świadectwa Żydów, którzy uciekli z obozowiska w czasie napadu oddziału „Orlika", a zginęła tam ich rodzina. O żadnym Polaku ani enkawudziście w obozowisku nie wspominają, z relacji Raquel Orzechowicz wyraźnie wynika, że w obozie byli sami Żydzi. Przypominam, że mówił o potrzebie zbudowania pomnika. Dlaczego nie zajął się nigdy upamiętnieniem zamordowanych?
– Masz rację – mówi Wyszkowski. – Jeździłem tam parokrotnie w Święto Zmarłych jeszcze w czasach, kiedy komunikacja była trudniejsza, zapalałem świeczki. Stukałem do drzwi IPN, upominałem się. Wszyscy mnie namawiali, żebym to zostawił, z czasem wybili mi to z głowy. Żołnierka AK z tego okręgu mówiła mi: „Niech pan to zostawi, to wszystko jest niejasne, płynne". Ani jedna osoba nie zgłosiła zainteresowania.
Rozszerzona wersja tekstu jest publikowana w XVIII tomie rocznika „Zagłada Żydów. Studia i Materiały".
Anna Bikont
Dziennikarka, reporterka i pisarka. Współautorka i autorka wielu książek, m.in. „Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu", „My z Jedwabnego", "Sendlerowa. W ukryciu", „Jacek" i „Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie".