„Chidusz” 4/2022: Żydowski Sztab Kryzysowy
03/06/2022 | Na stronie od 10/06/2022
Źródło: „Chidusz” 4/2022
ŻYDOWSKI SZTAB KRYZYSOWY
Na okładce artystyczna wizja ludzi pracujących na rzecz uchodźców w Białym Budynku, który stoi obok synagogi Nożyków przy ul. Twardej 6 w Warszawie. To właśnie tam po 24 lutego utworzono Żydowski Sztab Zarządzania Kryzysowego, który na ogromną skalę pomaga ludziom uciekającym z Ukrainy – niezależnie od ich pochodzenia i wyznawanej religii. W pierwszej połowie kwietnia Michał Bojanowski rozmawiał z wieloma osobami zaangażowanymi w pomoc na Twardej. Z tych opowieści powstał reportaż Żydowski Sztab Kryzysowy. Na ostatnim piętrze widać nawet klaunów, którzy przyjechali z USA, żeby rozbawiać najmłodszych uchodźców.
Fragment okładki „Chiduszu" 4/2022, który przedstawia ludzi pracujących w tzw. Białym Budynku (obok synagogi Nożyków w Warszawie) / Projekt okładki: Katarzyna Modzelewska.
Żydowski Sztab Kryzysowy [fragmenty reportażu]
REDAKCJA
W REPORTAŻU ŻYDOWSKI SZTAB KRYZYSOWY („CHIDUSZ” 4/2022) MICHAŁ BOJANOWSKI PISZE O POMOCY UCHODŹCOM Z UKRAINY, JAKIEJ NA MASOWĄ SKALĘ UDZIELAJĄ WARSZAWSKIE ORGANIZACJE ŻYDOWSKIE. ZAPRASZAMY DO LEKTURY FRAGMENTÓW TEKSTU – M.IN. WYWIADU Z MICHAELEM SCHUDRICHEM (NACZELNYM RABINEM POLSKI), KARINĄ SOKOŁOWSKĄ (DYREKTORKĄ JOINTU W POLSCE) CZY MARTĄ SARACYN (JCC WARSZAWA).
„Już w czwartek rano, czyli w kilka godzin po ataku Rosji na Ukrainę, Karina Sokołowska, dyrektorka Jointu w Polsce, naradzała się z Lesławem Piszewskim, przewodniczącym Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Warszawie, co robić. Sprawy potoczyły się bardzo szybko: w piątek podjęli decyzję, że zakładają gorącą linię dla uchodźców, a w sobotę byli już w drodze do Lublina, gdzie gmina prowadzi hotel Ilan w dawnej jesziwie. – Jechaliśmy jeszcze zupełnie na luzie – wspomina Karina. – Zatrzymaliśmy się nawet na śniadanie. To był chyba ostatni posiłek, jaki normalnie zjedliśmy. Potem pojechaliśmy do Kazimierza, gdzie przyjęliśmy grupę chasydów. W niedzielę zaczęliśmy organizować naszą ekipę na granicy. Na początku wysłaliśmy ich jako wolontariuszy, bo wydawało nam się, że to będzie jakaś krótka akcja.
W Lublinie czekali na nich już pierwsi uchodźcy. Głównie osoby z pieniędzmi, świetnie przygotowane do ucieczki. Odpoczęli w Ilanie, zapłacili za pobyt i pojechali dalej swoimi samochodami. Już wtedy jednak pojawili się też ludzie bez jakichkolwiek środków do życia. – Bez wahania podjęliśmy decyzję, że pokryjemy koszty ich utrzymania. I oczywiście odwołaliśmy wszystkie rezerwacje w hotelu – opowiada Lesław. Wszyscy dostali pokoje, wyżywienie i wszelką możliwą pomoc.
W poniedziałek, cztery dni po rosyjskiej inwazji, odbyło się spotkanie organizacji żydowskich działających w Warszawie. Nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że świat tak szybko okaże ogromne wsparcie. Idea była taka, żeby połączyć siły i działać jak najbardziej efektywnie. W ten sposób w tak zwanym Białym Budynku, tuż obok synagogi Nożyków przy Twardej 6, powstał Żydowski Sztab Zarządzania Kryzysowego. Niemal od początku wojny działa siedem dni w tygodniu przez całą dobę. W szczytowym momencie, gdy granicę przekraczało codziennie po kilkadziesiąt tysięcy uchodźców, na gorącej linii telefony odbierało dziewięć osób. – Transporty z darami przychodziły również w środku nocy. Nie potrafię nawet zliczyć, ile ton przerzuciłem własnymi rękoma – wspomina Lesław. – Życie postawiło przed nami wyzwanie, na które w ogóle nie byliśmy gotowi, ale nieskromnie mówiąc, sprostaliśmy mu.
Gmina żydowska oddelegowała do pomocy uchodźcom niemal wszystkich swoich pracowników. Właściwie zarzucono codzienne obowiązki i w ciągu kilku dni powstała sprawnie działająca, ogromna siatka pomocy. – Pomagamy Żydom i nie-Żydom, wojownikom, osobom cywilnym, każdemu, kto się do nas zwróci – dodaje Lesław. – Weszliśmy we współpracę z Kościołem prawosławnym, ponieważ w moim odczuciu ma on najlepsze kontakty w Ukrainie i wie, gdzie są ci najbardziej potrzebujący”.
I
Przed pamiętnym czwartkiem w Ukrainie mieszkało ponad dwieście tysięcy Żydów, z których większość do dzisiaj tam pozostała. Joint (czyli American Jewish Joint Distribution Committee albo JDC) bezpośrednio opiekował się blisko pięćdziesięcioma tysiącami podopiecznych skupionych w małych organizacjach pomocowych, tzw. Chesedach (hebr. łaska, dobroć). Były to osoby, o których w uproszczeniu można powiedzieć, że dostawały mniejszą lub większą pomoc socjalną. Wielu spośród nich nie mogłoby bez niej przeżyć. Samych pracowników Chesedów było około pięciu tysięcy, z czego większość stanowili nie-Żydzi. W lutym 2022 roku w Ukrainie było więcej osób, które przeżyły Zagładę, niż wszystkich członków organizacji żydowskich w Polsce razem wziętych.
Michał Bojanowski: Przed chwilą ktoś tu wszedł i powiedział, że czekacie na jedenaście kobiet, które zostały zgwałcone.
Karina Sokołowska: Tak, to nowa sprawa. One są z Buczy. Dzisiaj przyjadą. Z uwagi na to, co przeszły, nie mogą być w żadnym z naszych ośrodków, musimy znaleźć im osobne, pięciopokojowe mieszkanie.
To są Żydówki?
Nie pytamy ludzi, którzy do nas trafiają, kim są, ani jakie mają pochodzenie. Jeśli ktoś został wysłany przez Chesed z drugiej strony granicy, to pewnie ma jakieś żydowskie pochodzenie, ale też niekoniecznie. W naszych ośrodkach i hotelach jest na przykład kobieta, której mąż jest Żydem i walczy w Ukrainie, a ona uciekła z trójką dzieci. Albo inna – jej mąż, Izraelczyk, może po nią wróci, a może nie. Inny pan poleciał do Tel Awiwu i ślad po nim zaginął – na miejscu została jego ukraińska żona. Również do naszego magazynu na Twardej może przyjść każdy, kto potrzebuje pomocy. Na pewno ją otrzyma. Liczba osób, którym pomagamy i które nie mają związku z szeroko rozumianą żydowskością, dotarła do nas dopiero, gdy w ośrodkach zaczęliśmy świętować Purim i szabaty. Sporo osób w ogóle nie wiedziało, o co nam chodzi [śmiech].
II
Michał Bojanowski: Ujęło mnie, że na Twardej pomoc dostanie każdy, kto się zgłosi. Niezależnie od narodowości czy religii.
Naczelny rabin Polski Michael Schudrich: Dzwoni do mnie pewna kobieta – to był chyba trzeci dzień wojny – opowiada, że jej córka i synowa wraz z dziećmi nie mogą wsiąść do samolotu do Izraela, ponieważ nie mają aktualnych testów covidowych. Tyle że samolot odlatuje… za dziesięć minut. Mówię do niej, że w takim razie musimy szybko coś zadziałać. Na co ona do mnie, że ani ona, ani jej córka i synowa nie są Żydówkami. „Mój mąż jest Izraelczykiem, a dzieci są z pierwszego małżeństwa” – mówi. To było bardzo urocze – widocznie uznała, że jak rozmawia z rabinem, to musi takie sprawy od razu wyjaśniać. Powiedziałem jej, że w tej chwili to nie ma znaczenia. Zarezerwowałem im pokój w hotelu na Okęciu. Tu nawet nie chodziło o to, że one potrzebowały pieniędzy. Sytuacja je przerosła – uciekały z Ukrainy, dotarły na lotnisko, a gdy koszmar już miał się skończyć, okazało się, że nigdzie nie polecą. To taki moment, kiedy siadasz na walizce, masz łzy w oczach i nie jesteś w stanie się ruszyć. W takiej sytuacji trzeba poprowadzić kogoś za rękę: „Wstań, wyjdź głównym wyjściem z lotniska, naprzeciwko jest hotel, wejdź do środka i podaj swoje nazwisko”. Wszystko się udało, już dawno są w Izraelu.
III
Gdy wchodzę do jego biura, współzałożyciela Fundacji Puszke, Igor akurat debatuje z kimś ze sztabu kryzysowego na temat kobiety z Izraela, która poprosiła, aby eskortować jej rodziców od granicy do samolotu na Okęciu. – Musimy być bardziej asertywni – przekonuje Igor. – Jeśli jest to obywatelka Izraela, która normalnie pracuje, musi wsiąść w samolot i sama zająć się rodzicami. Aż tylu wolontariuszy nie mamy – zwraca się do mnie. – A ludzie bywają bardzo roszczeniowi. My natomiast każdego kolejnego dnia jesteśmy coraz bardziej zmęczeni.
Michał Bojanowski: Jak dziś wygląda sytuacja?
Igor Susid: Na granicy mamy wszystko dobrze ogarnięte – są tam nasi ludzie z samochodami, kartami kredytowymi, gotówką. Wypożyczyliśmy kampery i busa, podpisaliśmy umowy z firmami transportowymi. Jeśli trzeba kogoś przywieźć, to wystarczy jeden telefon i wszystko idzie bardzo sprawnie. Podobnie jest z zakwaterowaniem – nasi pracownicy zawsze znajdą łóżko, a jak nie znajdą, to wynajmą coś nowego. Niedawno zabieraliśmy z granicy dwudziestoosobową grupę Żydów. Podstawiliśmy autokar, ale blisko połowa miejsc pozostała pusta. Zaoferowaliśmy je każdemu, kto akurat przechodził i chciał jechać do Warszawy. Nie kręciliśmy nosem, gdy ktoś do autobusu wprowadzał zwierzęta. Nie pytaliśmy, czy mają pieniądze. Oczywiście nie zostawiliśmy nikogo na bruku. Dla wszystkich znaleźliśmy miejsca do spania, jedzenie, ubrania, leki.
Jednym z największych wyzwań są teraz problemy zdrowotne, z którymi przyjeżdżają uchodźcy. Dostaną PESEL…
…ale jak dostać się do lekarza?
No właśnie. Jest sporo kobiet w ciąży, ktoś ma gangrenę na nodze, inny cukrzycę i trzeba mu natychmiast podać dawkę insuliny. Jeden pan w Śródborowie ma nadciśnienie, nie może spać, wzywanie karetki nic nie pomoże, bo to jest człowiek przewlekle chory. Okazuje się, że musimy zatrudniać pracowników socjalnych, którzy będą pracować w dwuosobowych grupach – aby mówić jednocześnie po ukraińsku, rosyjsku i po polsku.
Często jest tak, że chcesz pomóc komuś w jakiejś jednej małej rzeczy, a to otwiera cały wachlarz kolejnych problemów. Już nam się wydawało, że wszystko działa jak w zegarku. Podpisaliśmy umowy z firmami taksówkarskimi w Warszawie, które o każdej porze wożą na terenie miasta uchodźców. To ogromny krok, bo w pierwszych tygodniach robiliśmy to sami. I nagle wczoraj w nocy dostajemy telefon, że ktoś w złym miejscu wysadził pewną ciężarną kobietę i już kilku taksówkarzy nie może jej znaleźć. Na domiar złego ta pani zemdlała i nie ma z nią kontaktu. Leży najpewniej gdzieś na ulicy. Udało nam się ją namierzyć, zawieźliśmy ją do hotelu, ale trzeba było też szybko znaleźć dla niej lekarza. I tak naprawdę czterech pracowników zajmowało się nią od dziesiątej wieczorem do trzeciej nad ranem. I po kilku godzinach snu wrócili na Twardą.
IV
Gdy przychodzę na Chmielną, akurat kończą się zajęcia w świetlicy dla uchodźców. Spotykam Martę Saracyn, która na co dzień zajmuje się programami i komunikacją oraz zasiada w zarządzie Fundacji JCC Warszawa.
Michał Bojanowski: Najważniejszym elementem waszej pomocy dla uchodźców jest świetlica.
Marta Saracyn: Podjęłyśmy z Agatą Rakowiecką, szefową JCC, decyzję, że otwieramy świetlicę. Świetnie, dzieci przyszły, spędziły miło czas. Dopiero po kilku dniach zorientowałyśmy się, że przecież nawet nie wiemy, jak one się nazywają. Teraz już codziennie opiekunowie wypełniają odpowiednie zgłoszenia – imię, nazwisko, numer paszportu.
(…)
Czy do świetlicy przychodzą tylko żydowskie dzieci?
Głównie nieżydowskie. Powoli docieramy z naszą ofertą do osób w „żydowskich” hotelach i ośrodkach. To, co nas cieszy, to fakt, że ci, którzy już urządzili się w Warszawie, przyprowadzają do JCC dzieci na nasze regularne programy, np. do klubu Moadon, bo coś podobnego robili przed ucieczką w Kijowie. Doszło nawet do tego, że dwójka znajomych z Ukrainy odnalazła się u nas na zajęciach. To było tragiczne i urocze jednocześnie.
Pewnego dnia przyszła do nas dziewczyna i zapytała, czy może skorzystać z komputera. Nie szło jej, więc usiadłam obok. Pomagałam jej wypełnić aplikację o wizę. Ona mówiła do mnie po rosyjsku, ja odpowiadałam po polsku. Walczyłyśmy razem, było naprawdę ciężko. Strona odsyła cię na infolinię, infolinia na stronę. Można jeszcze napisać maila, ale to nic nie zmienia. W końcu udało się. Potrafię już teraz załatwiać wizy do Kanady.
V
W pamiętny tłusty czwartek Jakub Łysiak, menedżer generalny programu turystycznego Fundacji Centrum Taubego w Warszawie, idzie na modlitwę ekumeniczną pod ambasadę Ukrainy, a później na pokojową demonstrację pod ambasadę Rosji. Czuje, że to jednak za mało.
Michał Bojanowski: Rozmawiałeś z ludźmi, których woziłeś?
Jakub Łysiak: Zatrzymywałem się z nimi na ciepły posiłek. I zawsze wiązało się to z negocjacjami. Twierdzili, że nie są głodni. Nie mówię po ukraińsku ani po rosyjsku, więc za każdym razem dzwoniłem do znajomych, żeby z nimi pogadali. I zawsze okazywało się, że są bardzo głodni i że to ich pierwszy ciepły posiłek od wielu dni.
(…)
Za każdym razem w pewnym momencie kończyły się wolne miejsca.
Był taki moment, że zatrzymałem się na jednej ze stacji benzynowych i przeszedłem załamanie nerwowe. Wiedziałem, że za parę chwil będę musiał znowu powiedzieć komuś, że przepraszam, ale nie ma dla niego miejsca. Tu nie chodzi o kurtuazję. Wyobraź sobie, że podchodzi do ciebie kobieta z kilkumiesięcznym dzieckiem. Nie jadła od dwóch dni, więc jeszcze zanim odjedziemy, musimy załatwić jej lekarza. Wolontariuszki karmiły ją jedzeniem dla dzieci, bo z nerwów nie była w stanie nic przełknąć. Wyobraź sobie, że musisz jej odmówić.
Jak układała się współpraca ze służbami?
Dziwne to było. Masz świadomość, że kilkadziesiąt kilometrów na północ te same służby zachowują się wobec innych uchodźców tak zupełnie inaczej. Pamiętam, jak jeden mundurowy tłumaczył Ukraińcom, że nie zmieszczą się do autobusu. Mówił, że są przecież bezpieczni, że nie spadają im na głowy bomby, że mają ciepło i jest tu pełno jedzenia. Że muszą chwilę poczekać i znajdzie się dla nich transport. A kawałek dalej na północ…
VI
W Błękitnym Wieżowcu, w świetlicy prowadzonej przez Hillela, Centrum Taubego i ŻIH, pracuje Vitalina Paskarenko, związana od dawna z warszawskim Hillelem. W Polsce jest od ośmiu lat. Najpierw studiowała w Katowicach, a od 2017 roku mieszka w Warszawie. – Pochodzę z Borodzianki – zaczyna – tej słynnej Borodzianki spod Kijowa, której teraz już właściwie nie ma.
Michał Bojanowski: Pracujesz tu, w świetlicy dla dzieci?
Vitalina Paskarenko: Właściwie to jest świetlica dla ich mam. Miejsce, w którym mogą odpocząć, porozmawiać ze sobą, przekonać się, że nie zdradziły Ukrainy. One mają często ogromne poczucie winy. Pomyślały o swoich dzieciach i uciekły z nimi, a teraz zjadają je wyrzuty sumienia. Wiele z nich wraca do Ukrainy. Wbrew pozorom nawet z praktycznego punktu widzenia nie można im się dziwić: w Polsce nie mają nikogo, większość z nich nigdy nie była za granicą. I nagle trafiają do ogromnego miasta. Naprawdę nie wiedzą, jak się tu odnaleźć. Nie mają żadnego wsparcia, są zdezorientowane, a jeszcze muszą zająć się dziećmi. W Ukrainie była mama, teściowa, mąż, koleżanki. Dzieci miały przedszkola, przyjaciół, zwierzątka, zabawki. Teraz nie ma niczego. Dlatego tutaj przychodzą.
(…)
A twoja rodzina?
Błagałam, żeby przyjechali do Polski. Moja mama zdecydowała, że najpierw zawiezie rodzinę z Borodzianki do Lwowa, a potem wróci jeszcze po rzeczy. Kierowała małym samochodem, w którym była moja siostra z mężem, dwójka ich dzieci i mama mojego szwagra. Nie wiem, jak się zmieścili. Podczas drogi mijały ich czołgi, mama opowiadała, że nawet nie wiedziała, czy to nasze czołgi, czy nie nasze. „Zamknęłam oczy, zacisnęłam wargi i jechałam do przodu”, mówiła. „Mam rodzinę, dzieci, wnuków, muszę ich dowieźć do Lwowa”. We Lwowie został szwagier, a mama już nie mogła wrócić do Borodzianki po rzeczy. Już było za późno.
Cały tekst reportażu dostepny jest w „Chiduszu” 4/2022. Zapraszamy do prenumeraty oraz zakupu elektronicznej wersji pisma w sklepie publio.pl.