Ludzie mówią, że w lasach jest dużo trupów

Lekarze znad granicy: Ludzie mówią, że w lasach jest dużo trupów. Ich ciała już rozszarpują zwierzęta

Kurdyjska rodzina z Iraku z siedmiorgiem dzieci (najmłodsze ma pięć miesięcy) spędziła w lesie 20 dni, osiem razy była wypychana na Białoruś. Twierdzili, że białoruscy żołnierze bili ich i st

Kurdyjska rodzina z Iraku z siedmiorgiem dzieci (najmłodsze ma pięć miesięcy) spędziła w lesie 20 dni, osiem razy była wypychana na Białoruś. Twierdzili, że białoruscy żołnierze bili ich i straszyli psami. Na zdjęciu: w lesie w pobliżu Narewki czekają na... (Fot. Wojtek Radwański / AFP / East News / AFP)

Źródło: Wyborcza.pl Duży Format

Joanna Łopat 9 grudnia 2021

Miałam pacjentkę, której nawet nie przytuliłam na koniec. To było ponad moje siły. Wiedziałam, że ona nie trafi do żadnego ośrodka.

Na Podlasiu spadł śnieg, a temperatura sporo poniżej zera. W lasach płoną ogniska. Widać je z drogi. Ogrzewają się przy nich żołnierze. Zamaskowani, z karabinami przewieszonymi przez ramię. Miejscowi mówią, że patroli jest teraz więcej. Mundurowi idą w las, jak nagonka w czasie polowania. Szukają ludzi.

Ze szpitala w Bielsku Podlaskim doktor Arsalan Azzaddin właśnie wypisał swoich pacjentów – Syryjczyka i młode kurdyjskie małżeństwo. Straż Graniczna zabrała ich do swojej placówki. Na miejsce dojechali w asyście mediów i aktywistów, którzy chcą mieć pewność, że uchodźcy nie będą wywiezieni z powrotem na granicę.

Czytaj także: Opowieść Syryjki z granicy: Żuliśmy ziarna kukurydzy, byle czuć coś w ustach. Wodę piliśmy z liści. Polaków się baliśmy

W Bohonikach, nad grobem nienarodzonego dziecka, stoi Kurd z piątką dzieci. W szpitalu w Hajnówce lekarze walczą o życie jego żony.

38-letnią Kurdyjkę w 24. tygodniu ciąży znaleźli w lesie aktywiści. Była w hipotermii – temperatura jej ciała wynosiła trochę ponad 27 stopni. Ciąża obumarła 20 dni wcześniej. To spowodowało infekcję. Lekarze przyjęli ją do szpitala w stanie krytycznym..

Avin zmarła 3 grudnia. Jej synek miał mieć na imię Halikari.

Przed i za drutem

Doktor Arsalan Azzaddin, zastępca dyrektora ds. lecznictwa szpitala w Bielsku Podlaskim, też jest Kurdem. W Polsce mieszka od 40 lat.

– Mam to szczęście i nieszczęście, że mogę mówić w języku pacjentów, którzy ostatnio tu do mnie trafiają. I dlatego mogę opowiedzieć wiele historii, o których prawdopodobnie byśmy się nie dowiedzieli. W polskich szpitalach nikt nie zna kurdyjskiego. Gdy zaczynam mówić do moich pacjentów, widzę w ich twarzach ulgę.

Wszyscy błagają o jedno: „Żebym tylko nie wrócił tam" – ciągnie doktor Azzaddin. – Tam, czyli na Białoruś. Mówią: „Wolimy umrzeć, niż wrócić tam za drut". Bo oni dzielą świat na ten przed drutem granicznym i za nim.

Pacjenci w większości pochodzą z Iraku i Syrii. Opowiadają, że wizy na Białoruś kupowali w biurach podróży. Za bilet i wizę płacili około 5?tysięcy dolarów. Kolejne 8?tysięcy dolarów miało być wpłacone na konto biura po dotarciu do miejsca docelowego, najczęściej do Niemiec. Dla dużej rodziny taka podróż to kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Dlatego niektórzy zastawiają domy. Gdy rodzina trafi na Zachód, nieruchomość jest notarialnie przepisywana na osobę, która sfinansowała podróż.

– Nie wiedzieli, co ich tu spotka, bo przecież nie ryzykowaliby życia swoich dzieci. A często są to nawet roczne maluchy. Ci ludzie tygodniami siedzą w lesie bez dachu nad głową. Przeżywają horror. Bo kulturalnie było tylko na początku, gdy po wylądowaniu jechali do hotelu. Później pakowano ich jak zwierzęta do samochodów ciężarowych i od momentu, kiedy trafili do lasu, zaczynał się dramat, o którym trudno słuchać. Opowiadają, że prawie nie jedli przez miesiąc. Nie pili nic poza brudną, zielonkawą wodą, deszczówką. Bo za butelkę wody Białorusini każą płacić 100 euro.

Nie wszyscy mogą wrócić do Mińska i dalej, do domu.

– Dzisiaj przyjąłem na oddział małżeństwo. Opowiadali, że chcieli wrócić. Zapłacili komuś 700?dolarów, żeby dowiózł ich na lotnisko. Zawiózł, ale z powrotem na granicę polską. Tam zostali pobici przez Białorusinów. Ona ma ślady na głowie, szyi i kręgosłupie. Leżała nieprzytomna ponad godzinę. On płakał, że nie żyje, ale nikt nie zwracał na to uwagi.

Jedna kurdyjska kobieta opowiadała, że obok niej przez trzy dni umierała kobieta z dzieckiem. Nikt nie reagował. Ludzie mówią, że w lasach jest dużo trupów. Ich ciała już rozszarpują zwierzęta.

Miałem w szpitalu młodego chłopaka, który szedł z kolegami. Białorusini puścili na nich psy. Rozbiegli się. Ten chłopak wpadł do bagna i kolega nie dał rady go wyciągnąć. Powiedział mu, żeby nie czekał. Przecież i tak czeka go śmierć. Więc tamten poszedł. A on powoli czołgał się i jakoś się z tego bagna wyciągnął. Straż Graniczna znalazła go przy drodze.

Młody sportowiec opowiadał, że Białorusini zabrali mu wszystko, co miał przy sobie, i jak zobaczyli polskie banknoty, to wsadzili mu do ust i kazali zjeść. Bagnet przystawili do gardła i czekali, aż połknie.

Trudno mi słuchać, patrzeć na to cierpienie dzieci i kobiet. Wszyscy płaczą. Matki mówią, że nie mają czym karmić. Jedna opowiadała, że poprosiła białoruskiego żołnierza o wodę, żeby mleko dziecku zrobić. Wziął mleko, rozsypał na ziemię i podeptał.

Jak człowiek ma dyżur, to nie może zasnąć. Myśli o tym i pyta: czemu tak?

Przysięga mnie do tego zobowiązuje

Uchodźców w szpitalach jest mniej, niż było. Według aktywistów Straż Graniczna przestała przywozić ich bezpośrednio do szpitali. Zabiera ich najpierw na posterunek i tam sama „ocenia" stan ich zdrowia.

– Nie wiem, gdzie oni są. Czy nie ma już tylu przekroczeń granicy, czy siedzą gdzieś po stronie białoruskiej? A może są szybko wyłapywani przez polskich pograniczników? – zastanawia się Lucyna Marciniak. Jest jedynym lekarzem w Białowieży. Pochodzi z Poznania, od 2017 roku prowadzi gminny ośrodek zdrowia. Jako lekarz rodzinny zna większość mieszkańców. Wielu ma jej numer telefonu.

Czytaj także: Migranci na Litwie: Kiedy mnie bili, bałem się, że umrę w kraju, gdzie nikt mnie nie zna

– Dla nas las jest jak podwórko – opowiada. – My do lasu chodzimy na spacery z psem, wielu mieszkańców Białowieży w lesie pracuje. I nagle w tym lesie spotykamy ludzi – przerażonych, wyziębionych, głodnych, odwodnionych. Którym zwyczajnie trzeba pomóc. Na początku myśleliśmy, że jak im udzielimy pierwszej pomocy i wezwiemy Straż Graniczną, to ona dalej się nimi zaopiekuje, uruchomi procedurę azylową. Ale szybko okazało się, że najczęstszą procedurą jest wywiezienie z powrotem na granicę. Trudno było to zaakceptować z ludzkiego punktu widzenia. Więc trzeba było być szybszym od pograniczników. Napoić, nakarmić, przebrać i zwrócić się o pomoc do wyspecjalizowanych organizacji. W dodatku okazało się, że wielu ludzi potrzebowało pomocy medycznej. Wtedy mieszkańcy zaczęli dzwonić do mnie i pytać: „Lucyna, pomożesz?". Ja nie mogę powiedzieć, że nie pomogę, bo chociażby przysięga zawodowa mnie do tego zobowiązuje. A poza tym jestem człowiekiem.

Pierwszy raz zadzwonili we wrześniu, by powiedzieć, że na wjeździe do Białowieży siedzi grupka chłopców, którzy potrzebują pomocy. To było jej pierwsze spotkanie z uchodźcami. Widziała ich z odległości kilkunastu metrów, bo Straż Graniczna nie pozwoliła podejść. – Siedzieli bez ruchu. Byli wykończeni. Twarze mieli apatyczne, oczy zapadnięte – to charakterystyczne dla osób, które nie jedzą i nie piją. Czułam wściekłość i bezsilność. Nic nie mogłam zrobić.

Kolejny raz ktoś zadzwonił i powiedział: „Jest człowiek w lesie, nie może iść dalej". Akurat miała przerwę w przyjmowaniu pacjentów. Pojechała do lasu. – I rzeczywiście – mówi Lucyna Marciniak. – Było dwóch młodych mężczyzn. Podróżowali razem. Jeden wymagał hospitalizacji. Więc zdecydowaliśmy – bierzemy go do szpitala. I ci dwaj młodzi mężczyźni przy nas się żegnali. Prawdopodobnie nie wiedząc, czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. I nikt z nas tego nie wytrzymał. Każdy odwrócił oczy. Bo oni wczepili się w siebie i usłyszeliśmy nawet nie płacz, tylko takie wycie, głos gdzieś z głębi trzewi. Ja ten obraz i ten dźwięk noszę w sobie. To było coś nieprawdopodobnego. Następnego dnia odwiedziłam go w szpitalu. Chyba nikt nigdy nie ucieszył się na mój widok tak jak on. I to jest ten moment, gdy myślisz: trzeba to robić dalej.

Wylicza: – Po jednej z nocnych interwencji do domu dziecka w Białowieży trafiło sześcioro dzieci. Udało się znaleźć dla nich miejsce dzięki zaangażowaniu prawników i sędziów rodzinnych. Ich mama pojechała do szpitala z poważnym urazem chirurgicznym. Tyle wiedziałam, gdy wezwano mnie do nich. Miałam je przebadać. Najstarsza dziewczynka świetnie mówiła po angielsku. Obiecałam, że wrócę do ich mamy i powiem, że są bezpieczne. Udało mi się ją znaleźć. Nie znała angielskiego, więc narysowałam serce i szóstkę jej dzieci. Nie potrafię opisać jej emocji w chwili, gdy zrozumiała, co chcę jej powiedzieć. Nawet strażnik graniczny, który jej pilnował, się wzruszył.

Czytaj także: "Będzie martwy, i tyle". Kto karmi uchodźców, a kto dzwoni po Straż Graniczną

– Raz dostałam informację – ciągnie doktor Marciniak – o kobiecie, która ma cukrzycę. Leżała zakutana w pięciu śpiworach. Była w takiej hipotermii i stanie odwodnienia, że nie mogłam wycisnąć kropli krwi z jej palca, żeby ten cukier zmierzyć. Ręce mi się trzęsły z zimna i zdenerwowania. Zmieniłam glukometr. Ale w tych palcach nie było nic. Kompletnie nic. Ona była tak osłabiona i odwodniona, że trzeba było ją wytargać z tego lasu. Nieśliśmy ją w pięć osób. Była noc. Nie mogliśmy świecić, żeby nie ściągnąć niczyjej uwagi. Co chwilę ktoś się potykał albo kalosz grzązł w błocie. Myślę, że niewiele osób zdaje sobie sprawę, że puszcza to nie jest zwykły las. To las pierwotny, w którym jest wiele martwego drewna, są wykroty. Wyniesienie człowieka z terenu, w którym czasami trzeba przejść przez bagno, przez wodę sięgającą ud, jest niezwykle trudne. W sytuacji, w której temperatura spada do zera, to jest doświadczenie ekstremalne. Nie wiem, skąd ci ludzie, którzy są tam całymi rodzinami, mają w sobie tyle siły, żeby to przetrwać. Jest w nich determinacja, ale i wielki strach przed szpitalem. Bo nieraz rozdzielano przy tym rodziny. Oni się boją, że już nigdy się nie zobaczą. Trudno czasami wytłumaczyć, że nie ma innego wyjścia. Tymczasem to jest dla nich jakaś szansa. Bo pobyt w szpitalu pomaga w ogarnięciu procedury azylowej. Gdy znajdą się w szpitalu, stają się też pacjentami, wymienionymi z imienia i nazwiska. To już nie jest anonimowy człowiek zapakowany na ciężarówkę i wywieziony z powrotem na granicę. Zaczynają istnieć. W pewnym sensie pobyt w szpitalu wielu osobom uratował życie albo otworzył drogę do lepszego życia. Ale my nie śledzimy ich losów. Nie mamy możliwości.

65-letnią jezydkę uratowali aktywiści. Mówią o niej „nasza babcia". Grupa zostawiła ją w bagnie, bo nie mogła dalej iść. Pomogli jej mieszkańcy.

– Ktoś ją wyciągnął z tego bagna – opowiada Lucyna Marciniak. – Ktoś doprowadził do drogi. Ktoś dał na chwilę schronienie. Ona nie rozumiała, co się dzieje. Miała syna w Niemczech i jej się wydawało, że jak już dotrze do tych lasów, to syn wsiądzie do samochodu i za chwilę będzie jechała z nim do Niemiec. Tłumaczono jej, że musi zostać w Polsce i tu poprosić o azyl. I zaczęło się uruchamianie procedur. O jej obecności poinformowano Grupę Granica i to oni zajęli się formalnościami. Jak już dokumenty były gotowe, babcię trzeba było oddać w ręce pograniczników. Z tego, co wiemy, przebywała około dwóch tygodni na terenie placówki Straży Granicznej. Potem ślad się urwał, ale mamy nadzieję na szczęśliwe zakończenie.

– Mieszkańcy Białowieży? Moi pacjenci? Bardzo mnie wspierają. Spotykam się tylko z przychylnymi reakcjami. Brakuje nam jednak, jako grupie aktywistów, szerszej akceptacji i przyzwolenia na to, co robimy – mówi Lucyna Marciniak. – Bo wokół naszych działań robiona jest atmosfera, jakby niesienie pomocy było przestępstwem. Jakbyśmy robili coś, co jest zdradą ojczyzny. Albo coś przeciwko służbom mundurowym. Nie. To nie jest przeciwko komuś, to jest po prostu działanie dla ludzi, którzy potrzebują pomocy. Spotykamy w lasach tych najsłabszych, najgorzej radzących sobie, oszukanych. Oczywiście można powiedzieć, że to był ich wybór, ale często to jest wybór dramatyczny. Nikt nie porzuca domu i kraju z trójką, czwórką dzieci, jeśli tam nie ma jakiegoś dramatu.

Ci faceci, co się tak dramatycznie żegnali, zostawili w Syrii rodziny i wyruszyli w świat w poszukiwaniu lepszego życia. I nawet jeśli przyjmiemy, że znaleźli się tutaj, bo podjęli złą, głupią decyzję, to nie mamy prawa tego oceniać. Przecież każdy z nas kiedyś podjął złą albo głupią decyzję i nie można z tego powodu odebrać komukolwiek prawa do życia.

Zawsze trzeba mieć nadzieję

Paulina Bownik pracuje na oddziale chorób wewnętrznych w szpitalu w Bielsku Podlaskim razem z doktorem Azzaddinem. Na pytanie, z jakimi przypadkami medycznymi ma do czynienia w lesie, wymienia: – Urazy kończyn, wybroczyny, obrzęki, skręcenia kostek, złamania, zmiażdżenia kości twarzoczaszki, pobicia, COVID, zdarzyła się też osoba ze złamanym kręgosłupem, częste są poronienia, skrajne przypadki odwodnienia i niedożywienia. Większość osób, którym dajemy jeść i pić, ma odruchy wymiotne. I coraz więcej jest hipotermii. Nawet tej głębokiej. W jej wyniku u kobiet w ciąży dochodzi do martwicy płodu.

Zdarzają się ludzie bez butów, bo zabrali je im pogranicznicy. Po przejściu boso kilkunastu kilometrów mają sączące się rany, martwicę. Dlatego grupy pomocowe potrzebują dla nich ubrań i butów.

Paulina Bownik od początku wspiera wolontariuszy z Grupy Granica. W sierpniu próbowała dotrzeć do grupy Afgańczyków przetrzymywanych na granicy w Usnarzu Górnym. – Ludzie, których spotykamy, są śmiertelnie wystraszeni. Boją się kolejnej wywózki. Błagają o pomoc na miejscu. Jeśli to jest na przykład złamanie otwarte, tłumaczę, że nie jestem ortopedą i bez fachowej pomocy grozi im niepełnosprawność na resztę życia. Ale oni zgadzają się na wezwanie karetki tylko, kiedy ktoś naprawdę umiera. Dlatego dokształcam się w ortopedii.

– Kilka dni temu znaleźliśmy w lesie grupę pięciu mężczyzn i kobietę – kontynuuje. – Udało się do nich dotrzeć po kilkunastu godzinach szukania. Było bardzo dużo patroli i byliśmy zatrzymywani kilka razy. Widzieliśmy wojsko i nawet Straż Ochrony Kolei. Dwóch mężczyzn było w hipotermii. Na szczęście po ogrzaniu i podaniu płynów udało im się wrócić do jakiej takiej formy. Natomiast kobieta miała wybity bark i nie jestem pewna, czy nie miała złamania kości ramiennej. Była kompletne nieprzygotowana na warunki leśne: bardzo zadbana, w kożuszku, taka dziewczyna z pasemkami i długimi paznokciami. I błagała mnie o dwie rzeczy – żebym jej nastawiła ten bark i wzięła ją do domu na jeden dzień. Chciała się umyć. Ale jedyne, co mogłam zrobić, to nastawić bark, i zrobiłam to według wiedzy, jaką mam. Myślałam o niej jeszcze przez kilka dni. Była w szoku. Kompletnie nieprzygotowana na to, czego tu doświadcza. Jako chrześcijanka, prześladowana w swoim kraju, nie mogła zrozumieć, że w Polsce, kraju chrześcijańskim, nie może liczyć na pomoc. Nie może pójść do kościoła, gdzie znajdzie schronienie. Gdzie się umyje i przebierze.

– Ja się boję, że nie będę mogła pomóc – przyznaje Paulina Bownik. – Bo co innego jest założyć wenflon w szpitalu, a co innego o godzinie 12 w nocy po 17 godzinach chodzenia po lesie. Boję się, bo przecież nie jestem specjalistką od wybitych barków albo poronień.

Ale to właśnie ona badała 29-letnią Kongijkę, która po interwencji pograniczników poroniła. Ludzie, z którymi była, opowiadali, że polscy funkcjonariusze złapali ją za ręce i nogi, po czym przerzucili nad drutem granicznym.

– W tej historii bardzo mnie poruszyły reakcje w internecie. Ludzie obśmiali to. Pisali, że po co się pchała, i inne straszne rzeczy. A ja byłam przy niej. Badałam ją. Wciąż widoczny był brzuch ciążowy. Ona mówiła, że była w trzecim miesiącu. Wydaje mi się, że to była dużo bardziej zaawansowana ciąża, ale to trudno ocenić w warunkach leśnych, bez możliwości zrobienia USG. Była bardzo wyczerpana i moim zdaniem miała ostrą reakcję depresyjną. Wiem, że błąkała się po lesie od ponad miesiąca. Przy jednym z push-backów rozdzielono ją z mężem. To się często zdarza, że pogranicznicy po obu stronach granicy rozdzielają rodziny. W ten sposób uchodźcy mają mniejsze szanse przeżycia. Ale ona była silna. Dałam jej leki przeciwbólowe i przeciw krwawieniu i ona wstała i zaczęła iść.

Grupa, z którą szła, była niesamowita. Gdy ich znaleźliśmy, jeden z uchodźców, który najlepiej mówił po angielsku, wziął mój telefon, włączył jakąś piosenkę z YouTube’a i zaczął śpiewać pieśń o wolności. Opowiedział nam, jak wyjechał z Konga i jak od dziewięciu lat jest w podróży na Zachód. Bo ma marzenie o miejscu, gdzie będzie bezpiecznie żył. Więc żeby je spełnić, od dziewięciu lat żebrze, pracuje, podróżuje stopem, autobusem, jak tylko się da. I udało się. Gdy dotarli na Zachód, wysłali nam piękne i długie podziękowania, a ten mężczyzna, który był w podróży od dziewięciu lat, napisał: „Pamiętajcie, nigdy nie wolno się poddawać. Zawsze trzeba mieć nadzieję".

Wszystkie twarze pamiętam

Telefon zadzwonił wcześnie rano. Powiedziała: „Właśnie kończę dyżur, zaraz po panią będę. Chcę jak najszybciej wyjść z tego piekła".

– To, co dzieje się w szpitalu, jest bardzo obciążające psychicznie – opowiada lekarka, która chce pozostać anonimowa. – Jak mówi się o stu uchodźcach na granicy, to jest to anonimowa grupa. A ja te wszystkie twarze pamiętam. Wszystkie. I pamiętam ich historie. Trafiają do nas przerażeni, zmęczeni, nie chcą rozmawiać. Dajemy im nasze prywatne telefony, by skontaktowali się z bliskimi, czasami organizujemy tłumacza. Później nabierają zaufania. Opowiadają, pokazują zdjęcia. Mówią: „Tu był nasz dom i tego domu już nie ma. Perspektyw pracy – nie ma. Nauki dla dzieci – nie ma".

Teraz przyjechał do nas 18-latek z przestrzelonym biodrem. To rana jeszcze z Iraku. Jego mama została zabita podczas demonstracji, a tata został w kraju. I on mówi: „Ja tam nie mam żadnej perspektywy. A chcę się uczyć. Chcę normalnie żyć...".

Trafiła do nas jezydka, którą kiedyś gwałcili bojownicy ISIS. Była cała pozszywana. To był ginekologiczny dramat.

Chłopiec z Jemenu mówił, że na jego rękach zmarł mu kolega. Chciał z nim zostać, ale Białorusini bili go i kazali iść dalej. On ciągle powtarzał: „Zmarł na rękach, zmarł mi na rękach". Miał zaburzenia depresyjne.

Ludzie coraz częściej mówią o tym, jak umierali ich bliscy. Albo że pogranicznicy rozdzielili rodziny i oni nie wiedzą, co się z nimi dzieje. Mówią, że przepychają ich siłą. Często biją po nogach. Miałam pacjentkę, którą przerzucili przez te druty kolczaste. Za ręce i za nogi po prostu nią rzucili.

Wszyscy są wyziębieni, mają podrażnienia trzustki – z głodu i przez to, że pili brudną wodę. Odwodnieni są masakrycznie. Ale najgorszy jest ich stan psychiczny. Nie spodziewają się życzliwych gestów. Dziękują za wszystko. Za każdy ludzki odruch.

Czytaj także: Jak parafie kwestują na rzecz uchodźców. Nie zbieramy na migrantów, modlimy się za Straż Graniczną

Pytają tylko: dlaczego nie traktuje się nas jak ludzi? Przecież my chcemy tylko bezpiecznego, lepszego życia. Dlaczego nie możemy normalnie złożyć wniosków o azyl?

Ja też nie rozumiem, dlaczego ludzi nie traktujemy jak ludzi. Ja sobie z tym w ogóle nie radzę: pomagasz komuś, stawiasz go na nogi i później nie wiesz, co z nim się stanie. To straż decyduje, czy trafią na granicę, czy do ośrodka.

Miałam mężczyznę, 44 lata, z chorobami przewlekłymi. I jest duża szansa, że przewieziono go z powrotem na granicę, i z mojego punktu widzenia – jako lekarza – on był w takim stanie, że nie powinien tam być wywieziony. Bo może tego nie przeżyć.

36-latka została wypisana ze szpitala z zapaleniem płuc, z antybiotykiem i zaleceniem, że wymagana jest kontrola ambulatoryjna. I tego samego dnia wywieziono ją na granicę. Wiem, bo trafiła do nas po raz drugi. I za tym drugim razem to był wrak człowieka. Jej mąż przyjechał do niej z Niemiec. Ale ona się do nikogo nie odzywała. Leżała wpatrzona w jeden punkt na ścianie. Nie wiem, co się z nią dalej stało. Mam nadzieję, że jest bezpieczna. Mąż pojechał za samochodem strażników granicznych, którzy ją odebrali ze szpitala po wypisie. Myślę, że nie dał jej zrobić krzywdy.

Miałam pacjentkę, której nawet nie przytuliłam na koniec. Bo to było ponad moje siły. Wiedziałam, że ona nie trafi do żadnego ośrodka. Było mi tak ciężko, że musiałam wyjść. Nie oglądać się, tylko wyjść.

Najgorsza jest ta beznadziejność. Przecież pomaganie i leczenie to jest mój zawód. A ja wiem, że człowiek, któremu właśnie pomogłam, nie ma szans. I to mnie przeraża. Bo oni nas ciągle proszą: „Tylko nie Białoruś. Tylko nie Białoruś". I ta prośba. Ten krzyk. To składanie rąk, to: „Nie wieźcie nas na Białoruś"… To jest masakra.

Dziewczynka w czerwonej kurtce

Z raportu Grupy Granica opublikowanego 1 grudnia wynika, że na skutek masowych łapanek uchodźcy nawet w bardzo złym stanie zdrowia odmawiają wezwania karetki, obawiają się wywiezienia ze szpitala na granicę lub rozdzielenia rodziny.

Aktywiści twierdzą, że do wojsk patrolujących lasy dołączyły grupy nacjonalistów, jest coraz więcej pobić. Z relacji uchodźców wynika, że ich telefony są niszczone przez polskie służby. A bez nich nie mogą wezwać pomocy. Ani znaleźć drogi w ciemnym lesie.

Od 7 grudnia wolontariusze szukają w 11-stopniowym mrozie czterolatki rozdzielonej w nocy z rodzicami. Rodzice zostali wywiezieni na granicę. Straż Graniczna zniszczyła im telefony, nie mogli więc nawet wysłać zdjęć dziewczynki. Wiadomo, że ma na sobie czerwoną kurtkę.