Stefan Wyszyński byłby zaskoczony

Kard. Stefan Wyszyński. Fot. Instytut Prymasowski

Kard. Stefan Wyszyński. Fot. Instytut Prymasowski

Źródło: "Więź" 24 września 2021

Paweł Stachowiak

Może to, co nas przed laty uchroniło przed ateizacją, dziś przyspiesza sekularyzację i prywatyzację wiary, odpycha młodych od Kościoła? To nie są banalne pytania i osobista świętość Stefana Wyszyńskiego nie powinna prowadzić do ich unikania.

„Zadanie mego życia, zdaje się, skończone”, zapisał w swym dzienniku kard. Stefan Wyszyński ostatniego dnia milenijnego roku 1966. Tak to właśnie widział: zamknąć pierwsze tysiąclecie i wprowadzić Kościół w Polsce w nowe milenium.

Uczynił to w imponującym stylu – Śluby Jasnogórskie, Wielka Nowenna, poruszenie milionów Polaków, skuteczne przeciwstawienie się komunistycznej władzy, zwycięstwo w walce o kształt pamięci narodu. Tak, doprawdy miał prawo powiedzieć: „Rozpaliłem wam żagiew”. Jego wizje teologii narodu, symbiozy polskości i katolicyzmu, oparcia się na religijności ludu, na pielgrzymkach, peregrynacjach jasnogórskiego obrazu, masowych zgromadzeniach, budziły jednak wątpliwości.

Naród katolicki, zjednoczony wokół pasterzy, o wysokim poziomie moralności prywatnej i publicznej – taki był prymasowski plan na dziś i na dalszą przyszłość

Paweł Stachowiak

Oddanie Polski w „macierzyńską niewolę Maryi”, zdawało się przejawem religijności archaicznej, nie nadążającej za duchem czasu. Zżymała się inteligencja, zafascynowana ideami Vaticanum II, wątpliwości mieli niektórzy biskupi, wiatr aggiornamento wiał, zdaje się, w całkiem innym kierunku.

Prymas był niezachwiany, wierzył, że jedynie wytyczona przez niego droga może uratować Kościół w Polsce. Nie widział potrzeby wsłuchiwania się w głosy osób i środowisk krytykujących jego wizję. „Pamiętam, jak pewnego razu wdaliśmy się z nim w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej w dyskusję, zarzucając m.in., że pobożność maryjna mimo wszystko jest zbyt płytka, że estetyczna oprawa uroczystości to chała, że pomysł oddania narodu w niewolę jest rażący. Prymas odpowiedział nam na to: « Jak się robi, tak się robi, ale się robi […]»”, wspominała Stanisława Grabska, prezeska warszawskiego KIK-u, jedna z najwybitniejszych polskich teologów świeckich.

Prymas uważał, że jego kardynalska godność „księcia Kościoła”, szczególna odpowiedzialność za przyszłość Kościoła w Polsce, daje mu prawo do osobistego definiowania tego, co dobre, właściwe i słuszne dla polskiego chrześcijaństwa i niełatwo przyjmował jakiekolwiek głosy krytyczne wobec jego linii. Świeccy, zwłaszcza ci wyrażający wątpliwości, nie byli dla niego partnerami, raczej pozbawionymi poczucia odpowiedzialności, niedojrzałymi i rozkapryszonymi dziećmi.

„Ksiądz Prymas lubił mawiać, że w trudnych momentach inteligencja zawsze zawodziła Kościół, a lud przy nim trwał. Z drugiej strony rozmaite środowiska inteligenckie nie zawsze zachowywały się wobec Prymasa lojalnie i nie zawsze cechowała je mądrość”, tak oceniał ten spór po latach ks. Adam Boniecki – reprezentant środowiska wielce wówczas wobec Prymasa krytycznego. „W obronie polskiej racji stanu, czy dobra polskiego Kościoła Wyszyński był wspaniały, nieustraszony”, twierdzi dziś redaktor senior „Tygodnika Powszechnego”. Czas leczy rany…

Talenty Wyszyńskiego

Stefan Wyszyński jako człowiek coraz bardziej ustępował miejsca prymasowi, interreksowi, kardynałowi Świętego Rzymskiego Kościoła, nawet w osobistych listach do ojca podpisywał się „Stefan Kardynał”. Poczucie misji i mesjanistyczne przekonanie o swej szczególnej roli pochłonęły chłopca z Zuzeli: syna organisty. Szybko przemienił się w hierarchę, który widział własne posłannictwo we wprowadzeniu Kościoła w Polsce w drugie tysiąclecie.

Czytaj więcej: Andrzej Friszke: PRL wobec Kościoła

Jakim chciał Go ukształtować i pozostawić? Na ile jego dzieło przetrwało do czasów współczesnych? Wreszcie, jak oceniać dziedzictwo Prymasa Tysiąclecia w kontekście wyzwań, przed którymi stoi dziś Kościół w naszej ojczyźnie? Takie pytania trzeba postawić dziś, wobec beatyfikacji, która może ostatecznie nadać Stefanowi Wyszyńskiemu, człowiekowi, chrześcijaninowi i Polakowi, wymiar mityczny i pomnikowy.

Gdy na początku 1949 r. stawał na czele Kościoła w Polsce, obejmując po śmierci kard. Augusta Hlonda rządy w dwu archidiecezjach, gnieźnieńskiej i warszawskiej, był najmłodszym polskim biskupem. Jego nominacja wielu zaskoczyła i to raczej nie pozytywnie. „Radość obecnych ma formalny i bardzo higieniczny charakter. Mam wrażenie, jak gdybym dopuścił się przestępstwa” – relacjonował reakcję na wieść o nominacji podczas obiadu u metropolity krakowskiego kard. Sapiehy.

32 lata później tysięczne tłumy żegnały go na ulicach stolicy, przez które kroczył królewski orszak pogrzebowy, jakiego wcześniej miasto nie widziało. Wszyscy mieli świadomość, że odchodzi ten, który był rzeczywistym interreksem czasów komunistycznego reżimu, i który w tej roli znakomicie się sprawdził.

Zawdzięczał to połączeniu kilku talentów: przywódcy duchowego, człowieka szczerej wiary i niezłomnej nadziei, ale również administratora, twardą ręką rządzącego Kościołem instytucjonalnym, wykorzystującego w pełni szczególne uprawnienia nadane mu przez papieża. Wreszcie – męża stanu, polityka, w najlepszym rozumieniu tego pojęcia, czyli przywódcy, który potrafi w imię dobra wspólnego, roztropnie rozróżnić kiedy trzeba dać świadectwo, a kiedy ustąpić. Udowodnił to podpisując w 1950 r. porozumienie ze stalinowskimi władzami, gdy naraził się na zarzuty zdrady Kościoła, a jednocześnie w 1953 r. mówiąc „non possumus” i idąc do więzienia.

Kościół, naród i państwo – dokładnie w tej kolejności

Gdy powrócił po trzech latach odosobnienia, miał gotowy i przemyślany program, który ujawnia nam jego wizję Kościoła i Polski, właśnie na oba te podmioty zorientowany – bo jego wiara zawsze miała głęboki wymiar narodowy. Prymas pragnął ochronić Kościół i naród przed zagrożeniami wynikającymi z wad narodowych i jednocześnie uodpornić na antyreligijne działania władzy. Te dwa kierunki splatały się w jego myśli w nierozerwalną całość. Naród katolicki, zjednoczony wokół pasterzy, o wysokim poziomie moralności prywatnej i publicznej – taki był prymasowski plan na dziś i na dalszą przyszłość. Odnajdziemy go w ślubach jasnogórskich z 1956 r., programie Wielkiej Nowenny i słowach wypowiadanych podczas uroczystości milenijnych w 1966 r. Fundamentem była w nim symbioza polskości i katolicyzmu. To Kościół był główną siłą narodowo- i państwowotwórczą.

„Kościół przez chrzest potęgował przyrodzoną więź narodu, wszystkie właściwości duchowe naszej psychiki narodowej” – głosił prymas. Sam naród był dla niego podstawową, stworzoną przez Boga wspólnotą: „Naród nie jest na dziś, ani też na jutro. Naród jest aby był. (…) Tak postanowił sam Bóg, który stworzył narodową formę bytowania, żądając byśmy ją osłaniali” – mówił.

Samo pojęcie narodu ujmował raczej w perspektywie etnicznej, nie kulturowej i nadawał mu wymiar osobowy, tak jakby wspólnota narodowa tworzyła osobny i szczególny byt. „Dziś cały naród jest ochrzczony”, „jesteśmy narodem katolickim”, mówił podczas inauguracji Milenium w katedrze gnieźnieńskiej. „Polska w ogromnym, przeważającym procencie jest narodem jednej wiary! Niemała to rzecz! Jest to wielka wartość, nie tylko religijna, ale moralna, społeczna, a nawet polityczna i kulturalna! Naród jednego języka, jednej kultury, jednej wiary, jednej moralności to wielka rzecz. Jest się czym pochwalić i z czego być dumnym”, wołał inaugurując obchody milenijne. Taki był ideał Prymasa i jego wizja przyszłości: Kościół, naród i państwo, dokładnie w tej kolejności, tworzące organiczną jedność i sankcjonowane przez Boga.

Oparciem dla takiego programu mogła być tylko religijność ludu, szczera i gorąca, ale jednocześnie emocjonalna i obrzędowa, raczej szeroka niż głęboka. Prymas wiedział o tym i całkiem świadomie wybrał masową religijność ludową, jako podstawową formę działania Kościoła w Polsce.

Inteligencja katolicka, skupiona wokół „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i „Więzi”, nie umiała tego zaakceptować. Jerzy Turowicz i jego współpracownicy pragnęli szybszego wdrożenia reform soborowych w Polsce, drażniła ich ludowa maryjność prymasowskiego programu. Musiały minąć lata, wygasnąć emocje, aby redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” przyznał: „Myślę, że jest to zrozumiałe. Prymas wiedział, że lud polski – i to nie tylko chłopi, ale i robotnicy – jest do Kościoła przywiązany. Że tak łatwo nie ulega naciskom propagandy i dechrystianizacji. Że ze względu na masowy charakter tej religijności stanowi jakąś siłę Kościoła”.

Nie doczekał, może szczęśliwie?

Kard. Wyszyński wybrał drogę skutecznego oporu wobec zakusów komunistycznej władzy, wypada jednak zapytać, na ile była to droga równie skuteczna po roku 1989, w czasach demokracji i pluralizmu, gdy Kościół musiał szukać swego miejsca w zmienionej rzeczywistości.

Prymas nie musiał się konfrontować z rzeczywistością Polski po zrzuceniu komunistycznego jarzma, „łaska wczesnego urodzenia” pozwoliła mu odejść w szczycie chwały, „zimna wojna religijna” początku lat 90. przyszła dekadę po jego śmierci. Zapewne byłby zaskoczony faktem, że w wolnej Polsce Kościół zaczął być postrzegany jako instytucja opresyjna, że wielu z tych, którzy wcześniej korzystali z Jego protekcji, obróciło się przeciw Niemu. Nie doczekał, może szczęśliwie?

Czy jednak u źródeł tego odwrócenia się od Kościoła, którego dokonały liberalne elity po roku 1989, nie stał kształt nadany Mu przez Prymasa tysiąclecia, kształt określony odmalowaną powyżej wizją „teologii narodu”? Być może to, co było siłą Kościoła w dobie komunistycznej opresji, stało się Jego słabością w czasach wolności? Może prymasowska wizja „narodu katolickiego” nie wytrzymała próby pluralizmu etycznego, religijnego i narodowego? Może to, co nas przed laty uchroniło przed ateizacją, dziś przyspiesza sekularyzację i prywatyzację wiary, odpycha młodych od Kościoła?

To nie są banalne pytania i osobista świętość Prymasa nie powinna prowadzić do ich unikania.

Nawet w Polsce Kościół działa dziś inaczej

Dziś prymasowska wizja symbiozy Kościoła, narodu i państwa jest już cokolwiek archaiczna. Odchodzi od niej w opublikowanym w 2017 r. dokumencie „Chrześcijański kształt patriotyzmu” nawet episkopat Polski: „Chcemy dziś przypomnieć, że w czasach historycznej świetności, Rzeczypospolita, zachowując swe tradycje i tożsamość, stała się wspólnym domem ludzi różnych języków, kultur, przekonań, a nawet religii. Pod polskim niebem i na polskiej ziemi obok siebie żyli, zabiegali o powszedni chleb, modlili się, tworzyli własny obyczaj i kulturę katolicy różnych obrządków, prawosławni, protestanci, żydzi i muzułmanie. A lojalnymi obywatelami Rzeczypospolitej Obojga Narodów obok etnicznych Polaków byli również Żydzi, Ukraińcy, Rusini, Litwini, Niemcy, Ormianie, Czesi, Tatarzy i przedstawiciele innych narodowości. (…) Dzięki temu ukształtował się w polskiej kulturze model patriotyzmu gościnnego, włączającego, inspirującego się najlepszym dorobkiem sąsiadów i całej chrześcijańskiej, europejskiej kultury. Patriotyzmu, dzięki któremu Polakami stawali się ci, którzy Polakami zostać chcieli, bez względu na swoje pochodzenie czy pochodzenie ich przodków”.

Te słowa biskupów, świadomie, czy nie, są radykalną polemiką z prymasowską wizją „narodu jednego języka, jednej kultury, jednej wiary, jednej moralności”. Prymas tysiąclecia pozostaje dziś wzorcem roztropności, wiary i niezłomności w czasach opresji, czy jednak wszystkie jego poglądy stanowią również dziś normę, którą powinien kierować się Kościół? Osobista świętość, potwierdzona aktem beatyfikacji, nie uświęca jego wszystkich słów i decyzji. Nikt z hierarchów nie będzie polemizował z wielkim Prymasem, choć przecież współczesny Kościół w Polsce mówi i działa w sposób, którego on by zapewne nie zaakceptował.

Ma rację Stefan Wilkanowicz, nestor środowisk polskiego laikatu katolickiego: „Program Prymasa nie dotykał problemów, które dzisiaj są najważniejsze: globalizacji, pluralizmu, ekumenizmu, marginalizacji… wydaje się więc zdezaktualizowany. Najważniejszy jest Kardynał jako człowiek, ważna jest jego postawa: wierności, odwagi i głębokiej wiary. Jeżeli dojdzie do jego beatyfikacji, to trzeba będzie dobrze wiedzieć, za co jest beatyfikowany, żebyśmy brali od niego miłość heroiczną, a nie braki czy anachronizmy”.

Paweł Stachowiak

historyk i politolog, dr hab., wykłada na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zajmuje się najnowszą historią Polski, problemami pamięci zbiorowej i polityki pamięci, a także funkcjonowaniem Kościoła w życiu publicznym. Członek Klubu „Tygodnika Powszechnego” w Poznaniu.