Życie i śmierć zakonnicy, która nigdy nie przestała być Żydówką
Siostra Paula Estera z Góry Oliwnej
26/01/2020 | Na stronie od 15/10/2020
Film zrobiony dla izraelskiej telewizji nt. siostry Pauli, Żydówki z Łomży, która zmarła w 2019 r. jako benedyktynka w klasztorze na Górze Oliwnej
Zakonnica - Reportaż Samder Peled. Materiał badawczy: Sion Alkalkel Zdjęcia: Eli Saba, Ivan Alexeievitz Dźwięk: Amichai Herman, Yaron Yirel Kanał 13-ty Telewizji Izraelskiej Montaż: Dror Bacher Materiały archiwalne: Hagi Dotan Konsultacja językowa: Eyal Faber Tłumaczenie na język polski: Ks. Roman Kamiński
Siostra Paula Estera z Góry Oliwnej
Marta Titaniec, Przewodnik Katolicki
Nie umiałam za każdym razem nie pytać jej o przeszłość, tę żydowską, przedwojenną, łomżyńską. Siostra Paula oddała życie Chrystusowi. Oddała je za Izrael, swoją ojczyznę.
Rytuał naszych spotkań wyglądał bardzo podobnie. Przychodziłam na Mszę na 7.30 do klasztoru na Górze Oliwnej z niebieskim napisem nad małymi drzwiami „Benedictines”, potem śniadanie przygotowane przez siostrę Paulę, by wreszcie być razem, trzymając się za ręce, rozmawiać. Nie umiałam za każdym razem nie pytać jej o przeszłość, tę żydowską, przedwojenną, łomżyńską. Chciałam poznać ją, jej rodzinę, jej życie. Pamiętała, ale nie chciała mówić. Byłam nieustępliwa. Jej wspomnienia przeplatały się więc z pytaniami o najmniejsze szczegóły mojego życia. Była bardzo troskliwa.
Nie doprowadzić zagłady do końca
Urodziła się w październiku 1929 r. niedaleko Łomży w żydowskiej rodzinie jako Rachela. Pochodziła z rodziny wierzącej. Brat mamy z rodziny Złotowicz był rabinem. Chodziła do szkoły żydowskiej z językiem polskim, do jakiej uczęszczały dzieci z dość bogatych rodzin, funkcjonujących jednocześnie w dwóch kulturach: polskiej i żydowskiej. Szybko straciła matkę, a jej ojciec – Simche, kupiec – był, jak podkreślała, bardzo dobrym i uczciwym człowiekiem. Wspominała członków rodziny z wielką czułością, wydobywała ich ze swojej pamięci pieczołowicie, czasami skupiając się na detalach. Miała ich cały czas przed oczami. Francuski filozof Vladimir Jankélévitch napisał: „Gdybyśmy przestali o nich myśleć, doprowadzilibyśmy ich zagładę do końca i zostaliby ostatecznie unicestwieni. Martwi zależą całkowicie od naszej wierności… (…) przeszłość upomina się o nasze współczucie i wdzięczność”.
Lepiej nie pytać
Broniła się jednak przed opowieściami z lat 30., które naznaczone były antysemityzmem i wzajemną wrogością, nasilającą się po śmierci Piłsudskiego, którego Żydzi nazywali „naszym dziadkiem”. Wtedy, jak mówiła, zaczął się prawdziwy antysemityzm. Czasami, gdy cytowała wzajemne złośliwości Polaków i Żydów, śmiała się jak dziecko. Była wtedy znowu tam. Kiedy w Polsce dowiedzieliśmy się o Jedwabnem, zapytałam ją, dlaczego będąc z Łomży, nigdy mi o tym nie powiedziała. Przytknęła wtedy rękę do moich ust, mówiąc, że mam to zostawić i nie mówić o polskim antysemityzmie. Jakby w ten sposób przekazując, że trzeba jeszcze kilka pokoleń, byśmy wierzyli w jednego Boga i uznali wzajemnie, że jesteśmy dziećmi jednego Ojca i braćmi Jezusa Chrystusa. W Jedwabnem zginęły dzieci członków jej dalszej rodziny. Opór siostry Pauli przed wspomnieniami wynikał z tkwiącego w niej bólu, ale był też owocem wieloletniej modlitwy. Czasami prosiła, by więcej nie pytać, bo potem nie może spać. Patrząc na jej twarz, mało kto się domyślał tego, co działo się w środku. Przez wiele lat była odpowiedzialna w klasztorze za obsługę gości – zawsze uśmiechnięta, z troską pytająca dziesiątki razy, czy czegoś nie potrzeba. – Trzeba być uśmiechem Jezusa dla bliźnich – mówiła. Na jednej z licznych karteczek, jakie od niej dostałam, znalazłam zdanie po polsku i hebrajsku: „Bądźmy Jego uśmiechem”.
Życie oddane za Izrael
Uciekła z getta w styczniu. Pamięta, że było to katolickie święto, bo ludzie wracali z kościoła. Bojąc się ataku z ich strony, uklęknęła przed krzyżem. Powiedziała, że nie miała żadnego objawienia, ale coś się wydarzyło. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na krzyż, by pokochać… do końca i wiernie. Uznała, że życie zawdzięcza samemu Bogu. Przyrzekła wtedy, że jeżeli przeżyje wojnę, zostanie chrześcijanką, benedyktynką – bo pamiętała, że w centrum Łomży był ich klasztor. Powiedziała wtedy Jezusowi, że jeśli chce, by została chrześcijanką, to ma nad nią czuwać. – Wiem, komu zawierzyłam. Ktoś mnie powołał i pomógł mi to wszystko znieść, a dużo było zła – wspominała. Modliła się też, żeby umrzeć, ale nie od kuli Niemca. Po wojnie we wrześniu 1945 r. wstępuje do klasztoru, najpierw jednak w tym samym roku w Wielki Wtorek przyjmuje chrzest, w Wielką Środę spowiada się, a w Wielki Czwartek przystępuje do komunii. Na chrzcie bierze sobie imiona Maria Janina, to drugie od św. Jana, bo chce na wzór świętego się uniżać. Zaraz po wstąpieniu do klasztoru oddaje swoje życie za Izrael. Wtedy nie ma jeszcze oficjalnie państwa, ale ona chce mieć kraj, za który może umrzeć. Podczas pierwszej profesji w 1947 r. potwierdza swoją ofiarę za Izrael, żeby mógł istnieć. W klasztorze łomżyńskim przebywa równo 30 lat, bo we wrześniu 1975 r. wyjeżdża do Izraela. Wie, że do Polski już nie wróci. Jedzie przez Rzym i Stany Zjednoczone, gdzie spotka się z ocalonymi członkami swojej rodziny. – Jestem tu ze względu na mój kraj – powie. – Tutaj w klasztorze czuję się bardziej Żydówką. Tu czuję się wolniejsza. Na Górze Oliwnej przeżyła prawie 44 lata. Zmarła 12 stycznia w Jerozolimie. Była jak biblijna Estera, która chce ocalić swój lud. Jej ślub oddania życia za Izrael przypomina św. Edytę Stein, która również zostaje karmelitanką, oddaje swoje życie za jej żydowski naród.
Wiara to światło i noc
Wiara jest łaską, nie można wierzyć bez łaski – powtarzała. Wspominając moment pod krzyżem, mówiła, że jako córa ludu wierzącego nie chciała być chrześcijanką. – Jesteś Bogiem moich ojców, nie chcę Cię zdradzić. To Jezus mnie sobie wziął i mnie trzyma – wyznawała. Jednocześnie wiara dla niej to noc. To, co ją prowadzi, to miłość. – Kochać jest trudniej, niż nienawidzić – powie. Kto się decyduje na miłość, decyduje się na łzy. Trzeba ufać i wszystko znieść. Trzeba odważyć się powiedzieć Bogu „tak” – być jak Żydzi, dzisiaj zaufać, a jutro wierzyć, że pomoże. Przyszła do klasztoru i chciała kochać i być kochaną. Po ponad 70 latach życia monastycznego wiedziała, że chce tylko kochać. To była jej odpowiedź na nieludzki najpierw ból utraty bliskich w Zagładzie, strach getta, potem kolejnych kryjówek, w końcu na samotność tę zwyczajnie ludzką i tę monastyczną. Miała rozdarcie w duszy, bo jak mówiła, Jego pokój jest rozdarciem, a żeby go osiągnąć, trzeba wiele przejść. Czasami jakby mimochodem wyrywały się jej refleksje, co człowiek może zrobić z człowiekiem i co zrobili z Bogiem miłości ci, co głosili miłość. Wiedziałam, że wraca wtedy do przeszłości, która cały czas była raną.
Niewypłakane łzy
Siłę znajdowała w Jezusie. Wszystko wskazuje na to, że konsekwentne niemówienie o tym, co przeszła, to była jej świadoma ofiara z miłości do Jezusa. Miała realne doświadczenie, że to On ocalił jej życie. A ona Mu je potem naturalnie oddała. Nie jako dług wdzięczności, ale z racji przynależności do Niego. Oddała ze swoim bólem i niewypłakanymi łzami. Powiedziała mi kiedyś, że nieraz nie może się wypłakać, choć serce łka… i tak by chciała choć raz móc to zrobić. Od początku wiedziała, że zostanie zakonnicą. Ja po tylu rozmowach z nią wiem, że nie umiałaby żyć poza klasztorem. To nieustające trwanie na modlitwie dawało jej siłę do życia. Trzymało ją. Nigdy nie mogłyśmy się nasycić rozmową. Wiem, że czekała na moje wizyty w klasztorze, wiedząc, że jestem w Izraelu. W jednym z listów napisała mi: „Kiedyś w naszej prawdziwej Ojczyźnie już nie będzie bólu rozstania, samotności, cierpienia fizycznego ani moralnego i nie będziemy potrzebowały pisać listów, bo będziemy blisko, blisko w Sercu naszego Zbawiciela, który jest MIŁOŚCIĄ!”.