Skąd ta powściągliwość Watykanu wobec rosyjskiej agresji? W imię mniemanego „większego dobra”?

Franciszek

Źródło: "Więź"

Paweł Stachowiak

Ktoś może powiedzieć – papież Franciszek nie zna Europy, nie rozumie subtelności europejskiej historii. Niewielu jednak wie, że Jorge Bergoglio miał liczne i bliskie kontakty z przedstawicielami Cerkwi greckokatolickiej.

Drugiego dnia rosyjskiej inwazji na Ukrainę, z właściwą sobie jednoznacznością, napisał na tych łamach Tomasz Terlikowski: „Papież milczy. Watykańskie media cytują słowa, by «wszystkie zaangażowane strony» powstrzymały się przed działaniami, które wywołają «jeszcze większe cierpienie ludności». Watykański sekretarz stanu kard. Pietro Parolin używa wręcz języka putinowskiej propagandy, gdy mówi o «operacji wojskowej» Rosji na terytorium Ukrainy, a nie o agresji jednego narodu przeciwko drugiemu. Dojmujące jest milczenie papieża… Polityka jest ważniejsza od moralności, dyplomacja od Ewangelii? Na to wygląda”.

Terlikowski, cokolwiek sądzić o jego ewolucji, jest szczerym i pozbawionym konformizmu głosem polskiego katolicyzmu. Można się na niego oburzać, gdy bez kompromisów przełamuje stereotypowe podziały, drażni i irytuje, ale nie sposób mu odmówić autentyczności, i szczerości. On nie zważa na tytuły, zaszczyty, cały ten kościelny, hierarchiczny rytuał, „kurz nawarstwiony od czasów Konstantyna”. Nie można mu zarzucić nieortodoksyjności, ani kościelnego liberalizmu, jest konsekwentnym obrońcą życia. Nie mieści się jednak w spektrum polskiej wojny plemiennej, nie pasuje do stereotypowych podziałów. Nikt nie może go uznać do końca za swego, a to nadaje jego tekstom szczególną wartość i niezwykłą wiarygodność. Dziś krytykuje stanowisko Stolicy Apostolskiej i osobiście papieża Franciszka wobec ukraińskiej tragedii. Nie sposób zbyć jego zastrzeżeń.

Ulotna nadzieja „nawrócenia Rosji” kazała watykańskim dostojnikom zapominać o losie, ofiarach i martyrologii unitów, odwracać się tyłem do niepodległościowych dążeń Polaków, wszystko w imię niedrażnienia „cara północy”

Paweł Stachowiak

Zacznijmy od historii. Polityka Watykanu wobec Rosji, a później wobec ZSRR i krajów bloku sowieckiego, była daleka od jednoznaczności. Zawsze ciążyła nad nią nadzieja „nawrócenia Rosji” na katolicyzm, powrotu do jedności chrześcijaństwa, przezwyciężenia schizmy wschodniej z 1054 r. Moskwa natomiast postrzegała się jako „trzeci Rzym”, jedyny prawdziwy spadkobierca chrześcijaństwa wschodniego, kontynuujący tradycję bizantyjskiego cezaropapizmu.

Ta wizja Moskwy – „trzeciego Rzymu” – rozpowszechniona pod koniec XV stulecia, stała się fundamentem caratu, idei władzy wielkich książąt moskiewskich nad całością „ziem ruskich”. Psychopatyczny okrutnik i ludobójca Iwan IV Groźny przyjął w 1547 r. tytuł „cara Wszechrusi” i zaczął sobie rościć prawo do zwierzchnictwa nad całym dziedzictwem Rusi kijowskiej. Jako żywo nie miał do tego prawa, był przecież kontynuatorem najbardziej prowincjonalnej i zacofanej tradycji Rusi włodzimierskiej, najdłużej podporządkowanej wpływom mongolskim, odległej od wielkiej spuścizny Kijowa.

Rosja, wcześniej Wielkie Księstwo Moskiewskie, nie miała żadnego tytułu, aby rościć sobie prawo do bycia jedyną spadkobierczynią dawnej Rusi Włodzimierza Wielkiego i Jarosława Mądrego. Historia nie jest sprawiedliwa, to prowincjonalna Moskwa stała się mocarstwem, imperium, zdobyła sobie niezasłużony status stolicy prawosławia. Na nieszczęście związała chrześcijański wschód z ideą samodzierżawia, cezaropapizmu, uczyniła z Cerkwi służkę państwa. Gdy słuchamy dziś haniebnych słów patriarchy moskiewskiego Cyryla, wspierającego rosyjską napaść na Ukrainę, widzimy zgubne konsekwencje wprzęgnięcia sacrum w służbę profanum.

Rzym, zafascynowany ideą przezwyciężenia schizmy wschodniej, „nawrócenia Rosji”, był skłonny wiele poświęcić, aby zyskać zaufanie kremlowskich despotów i ich duchownych sprzymierzeńców. Tak się działo, nieraz za cenę potrzeb katolików polskich i Kościoła unickiego, greckokatolickiego, którego moskiewskie prawosławie nie uznawało i obdarzało szczerą nienawiścią.

Ulotna nadzieja „nawrócenia Rosji” kazała watykańskim dostojnikom zapominać o losie, ofiarach i martyrologii unitów, odwracać się tyłem do niepodległościowych dążeń Polaków, wszystko w imię niedrażnienia „cara północy”. „Polsko Twoja zguba w Rzymie” – pisał Słowacki, „Niech się Polaki modlą, czczą cara i wierzą” – takie słowa wkładał w usta papieża Mickiewicz. Rzym zdradzał katolickich Polaków w imię mrzonek o „nawróceniu Rosji”.

Dziś trudno uciec od historycznych analogii. Ukraina i jej narodowy Kościół katolicki obrządku bizantyjsko-ukraińskiego, niegdyś zwany greckokatolickim, broni suwerenności Ukrainy, potępia rosyjską agresję, mówi i działa zupełnie inaczej niż prawosławna Cerkiew patriarchatu moskiewskiego będącego w istocie putinowską agenturą

kard. Walter Kasper, Papież Franciszek

Zwierzchnik Cerkwi greckokatolickiej abp Światosław Szewczuk (dlaczego, inaczej niż jego poprzednicy, wciąż nie został kreowany kardynałem?), jednoznacznie stoi po stronie ukraińskiej niepodległości, mówiąc: „Nikt nie ma prawa milczeć, ponieważ mowa może ocalić życie. Milczenie może zabić. Dziś proszę wszystkich, którzy nas słuchają, wszystkich, którzy usłyszą nasz głos z krwawiącego Kijowa: walczcie o pokój, chrońcie tych, którzy potrzebują waszej pomocy; zróbcie wszystko, żeby agresor się zatrzymał i wycofał z ukraińskiej ziemi. Kimkolwiek jesteście: szefami państw czy parlamentów, politykami, wojskowymi, przedstawicielami Kościoła; zróbcie to, co do was należy, opowiedzcie się za Ukrainą. Ukraina żyje, Ukraina walczy, ale dziś prosimy świat, by był solidarny z nami, by nie milczał, bo słowo ratuje, słowo buduje świat”. Słowa pełne emocji, szczere i prawdziwe, dalekie od konwencjonalnej ostrożności, która cechuje niestety dyplomację watykańską.

Ktoś może powiedzieć – Franciszek nie zna Europy, nie rozumie subtelności europejskiej historii. A przecież niewielu wie, że Jorge Bergoglio miał liczne i bliskie kontakty z przedstawicielami Cerkwi greckokatolickiej. Przyszły papież był poza tym wychowankiem Ukraińca, ojca Stepana Czmila, o którym tak mówił już po swoim wyborze: „Nie mogę zakończyć bez wspomnienia osoby, która mi wyświadczyła wiele dobra, kiedy byłem w ostatniej klasie szkoły podstawowej w roku 1949. To ksiądz Stefan Czmil. Tam, gdzie odprawiał Mszę św., nie było w pobliżu ukraińskiej wspólnoty. Nauczyłem się służyć do Mszy św. w obrządku ukraińskim. Wszystkiego mnie nauczył. Dwa razy w tygodniu mu usługiwałem. Dobrze mi to zrobiło, ponieważ opowiadał on o prześladowaniach, o cierpieniach, ideologiach, w imię których prześladowano chrześcijan. Potem pomógł mi otworzyć się na inny język, który zawsze pielęgnuję w swoim sercu ze względu na jego piękno”.

Jest coś jeszcze: dzisiejszy zwierzchnik Kościoła unickiego, wspominany już arcybiskup większy Światosław Szewczuk , od 1991 do 1992 roku uczył się w Centrum Studiów Filozoficzno-Teologicznych „Don Bosco” w Buenos Aires w Argentynie, a później, w roku 2009, został mianowany przez Benedykta XVI biskupem pomocniczym diecezji Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego w Buenos Aires. W następnym roku był już administratorem apostolskim tej diecezji. To ze stolicy Argentyny poszedł do Lwowa i do Kijowa, jako zwierzchnik Cerkwi unickiej. Niewątpliwie musiał się wtedy spotykać z kard. Bergogliem, metropolitą Buenos Aires. Ukraina i jej tragiczna historia nie mogą być zatem dla papieża „z końca świata” terra incognita.

Tym bardziej warto postawić pytanie o ostrożność papieża, o ezopowość jego wypowiedzi. Problem nie jest nowy. Już w roku 2016, wkrótce po aneksji Krymu, wobec wspólnej deklaracji Franciszka i patriarchy Moskwy Cyryla, podpisanej w Hawanie (!), arcybiskup Światosław mówił o „głębokim rozczarowaniu” i o tym, że „uznający zwierzchność papieża ukraińscy grekokatolicy czują się zdradzeni przez Watykan”.

Papież i patriarcha moskiewski ogłosili we wspólnym dokumencie: „Wyrażamy ubolewanie z powodu konfliktu na Ukrainie, który już spowodował wiele ofiar, niezliczone rany zadane pokojowo nastawionym mieszkańcom i pogrążył społeczeństwo w ciężkim kryzysie ekonomicznym i humanitarnym”. Tymczasem, jak podkreślił zwierzchnik ukraińskiego Kościoła greckokatolickiego, rosyjska Cerkiew jest de facto stroną konfliktu, bo aktywnie wspiera agresywną politykę Federacji Rosyjskiej.

Arcybiskup Światosław zwrócił uwagę, że samo słowo konflikt użyte w deklaracji jest niewłaściwe, bo na wschodzie Ukrainy mamy do czynienia z rosyjską agresją. Te słowa jako żywo pasują do tego, co dzieje się dziś, choć zostały wypowiedziane przed sześciu laty. Nie wydaje się, aby watykańska dyplomacja wyciągnęła z nich właściwe wnioski. To daje się jakoś zrozumieć, dlaczego jednak nie wyciągnął ich Franciszek, pojąć jest trudniej.

Historia zapewne się nie powtarza, chyba że jako farsa, trudno jednak nie dostrzec analogii pomiędzy dyplomatycznie ostrożną postawą Piusa XII wobec Zagłady Żydów a dzisiejszą powściągliwością Franciszka. Tak, tak, wiem, że to porównanie nieco naciągane, ale czy nie działa tu jednak ten sam mechanizm: jak najdłużej pozostać neutralnym w imię mniemanego „większego dobra”? Niegdyś było nim ustrzeżenie Kościoła przed większymi prześladowaniami, dziś zapewne stary mit „nawrócenia Rosji”, niepalenia mostów. Pragmatyzm ponad świadectwo, jakie to krótkowzroczne i naiwne.

W roku 1938, gdy Chamberlain i Daladier w Monachium zdradzali czeskich sojuszników w imię mniemanego „pokoju”, Winston Churchill powiedział: „Mieli do wyboru wojnę lub hańbę, wybrali hańbę, a wojnę będą mieli i tak”. Oby te słowa nie znalazły zastosowania do współczesnej polityki Watykanu wobec Ukrainy.

Przeczytaj też: To, co robi Watykan wobec inwazji Rosji na Ukrainę, jest po prostu złe

Paweł Stachowiak

  • historyk i politolog, dr hab., wykłada na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zajmuje się najnowszą historią Polski, problemami pamięci zbiorowej i polityki pamięci, a także funkcjonowaniem Kościoła w życiu publicznym. Członek Klubu „Tygodnika Powszechnego” w Poznaniu.