Dr Krzysztof Persak: Jedwabne było dla polskiej pamięci jak uderzenie obuchem w głowę

Pomnik pomordowanych mieszkańców miasta w Jedwabnem

Lektura uzupełniająca:

Jedwabne było dla polskiej pamięci jak uderzenie obuchem w głowę

MATEUSZ ZIMMERMAN 10 lipca 2024
Źródło: Onet

Do antyżydowskich wystąpień doszło w ponad 20 miejscowościach. Ale w Jedwabnem i Radziłowie doszło do wydarzeń jednak wyjątkowych nawet na tle pozostałych pogromów. To były próby eksterminacji wszystkich żydowskich mieszkańców – mówi dr Krzysztof Persak w rozmowie z Onetem.

O ilu takich pogromach wiemy?

Kiedy w 2001 r. Instytut Pamięci Narodowej rozpoczynał projekt badawczy, którego finałem była dwutomowa publikacja "Wokół Jedwabnego", towarzyszyło temu założenie, by ta zbrodnia została pokazana w szerszym kontekście historycznym, socjologicznym i geograficznym. Jednym z najważniejszych ówczesnych ustaleń – i chyba także jednym z najbardziej zaskakujących – było właśnie to, że pogrom w Jedwabnem nie był odizolowanym incydentem, choć to na nim skupiła się największa uwaga opinii publicznej.

W Jedwabnem i Radziłowie doszło do wydarzeń jednak wyjątkowych nawet na tle pozostałych pogromów. To były próby eksterminacji wszystkich żydowskich mieszkańców w miejscowości. W innych miejscach (m.in. Suchowoli, Goniądzu) pogromy miały charakter bardziej "tradycyjny" – w efekcie ich ofiar było mniej, od kilkudziesięciu do stu kilkudziesięciu. Wyjątek to Szczuczyn, gdzie mogło zginąć – według niektórych relacji – nawet 300 osób; choć, jak to często bywa w relacjach, liczba może być zawyżona.

Wyróżnia się też na pewno rzeź w Wąsoszu – używam tego słowa, bo niektóre relacje świadków bardzo przypominają to, co znamy np. ze świadectw o rzezi wołyńskiej: mordów dokonywano przy pomocy narzędzi gospodarczych czy rolniczych.

Tak jak w przypadku Jedwabnego musimy się odwoływać do szacunków, a nie do precyzyjnych liczb?

Ogólną liczbę ofiar tej fali pogromowej szacowałbym w przybliżeniu na 2 tys. – ale to oceny niedoskonałe.

Kilkadziesiąt lat po wojnie ustalanie liczb jest trudne tym bardziej, że tuż po niej nikt się tym specjalnie nie interesował. W 1945 r. inwentaryzowano masowe groby i miejsca egzekucji. Burmistrz Jedwabnego w ramach takiej ankiety podał, że ofiar było 1600. Dopóki wyłączne sprawstwo mordu przypisywano Niemcom, nikt tej liczby nie kwestionował. Była podawana w dokumentach i publikacjach, a także wyryta na głazie pamiątkowym – a przecież na pewno jest zawyżona, choćby dlatego, że przed wojną w Jedwabnem żyło nie więcej niż 1000-1200 Żydów.

Na to nakładają się inne zmienne. W 1939 r. miejscowość znalazła się na krótko pod okupacją niemiecką i część Żydów uciekła na wschód, a pewną liczbę mieszkańców deportowano na roboty do Prus Wschodnich. Z kolei w 1941 r. do Jedwabnego napływali Żydzi, którzy uciekli z miejscowości wcześniej ogarniętych pogromami. W sumie zatem jesteśmy skazani na zawodne szacunki.

Te ponad 20 pogromów dokonało się w ciągu paru tygodni od rozpoczęcia inwazji III Rzeszy na ZSRR. Czy to się działo tylko na terenach etnicznie polskich?

Na przełomie czerwca i lipca 1941 r. Blitzkrieg przetacza się przez cały pas od Bałtyku po Morze Czarne. Niemcy zajmują tereny znajdujące się dotychczas pod władzą sowiecką. Od Łotwy i Litwy na północy, poprzez Białoruś, aż do Ukrainy i Besarabii dochodzi do wystąpień uderzających w Żydów. Powinniśmy więc patrzeć na wydarzenia w Łomżyńskiem i na zachodniej Białostocczyźnie raczej jak na część większej fali pogromowej.

Dwaj amerykańscy politolodzy, Jeffrey S. Kopstein i Jason Wittenberg, kilka lat temu wydali książkę "Intimate Violence". Doliczyli się ponad 200 pogromów, do jakich miało dojść latem 1941 roku na zapleczu frontu wschodniego. To ciekawa publikacja, bo autorzy sięgnęli do statystyki i metod nauk politycznych, by wyjaśnić głębsze podłoże zjawiska. Uwzględnili nawet wyniki wyborów na danym terenie przed wojną.

Co więc szczególnego dzieje się na tych terenach w ciągu paru tygodni po przejściu frontu?

Nie ma już władzy Sowietów, która dla ludności polskiej – podobnie jak dla Łotyszy, Litwinów i ukraińskich nacjonalistów – była niezwykle brutalna i represyjna. Tu i ówdzie wojska niemieckie są witane niemal entuzjastycznie, bo okrucieństwo Sowietów ludzie już znają, a jednocześnie nie wiedzą, jak wyglądają realia okupacji hitlerowskiej.

Temu złudzeniu towarzyszy chęć odwetu na dotychczasowych okupantach i ich miejscowych kolaborantach – spotęgowana jeszcze tym, że ostatnia deportacja Polaków "społecznie niebezpiecznych" w głąb ZSRR miała tu miejsce 20 czerwca, a więc kilkadziesiąt godzin przed niemiecką inwazją.

Żądza zemsty w znaczącej mierze była skierowana przeciw Żydom. Na nich spadło odium współpracy z Sowietami, stereotyp: "Żyd równa się kolaborant" był bardzo silny. Władzy sowieckiej już nie było, więc Żydzi stali się zastępczym obiektem odwetu. Nie dotyczyło to tylko Jedwabnego i okolic, ale również Litwy czy Zachodniej Ukrainy.

Do jakiego stopnia stereotyp był uzasadniony? Czy wśród przedstawicieli i współpracowników sowieckiej władzy istniała jakaś nadreprezentacja Żydów?

Sądzę, że nie chodziło o proporcje, lecz o utrwalone skojarzenia. Wiemy przecież, że z Sowietami współpracowali także Polacy, a w administracji okupacyjnej po 1939 r. najważniejsze stanowiska zajmowali nie miejscowi przedstawiciele mniejszości żydowskiej, tylko wostocznicy – ludzie przysłani z głębi ZSRR. Ale ugruntowany już przed wojną stereotyp "żydokomuny" sprawiał, że kiedy rzeczywiście z sowieckiego nadania Żyd zajmował jakieś stanowisko, to miejscowa polska ludność traktowała to jak uzurpację. Przecież przed wojną Żydów do stanowisk niemal w ogóle nie dopuszczano.

Skoro mowa o okresie przedwojennym – czy aby na tych terenach antyżydowskie stereotypy nie były ugruntowane od dawna?

Musimy się cofnąć nie tylko do okresu przedwojennego, ale do początku XX stulecia. Wschodnie Mazowsze było już od tego czasu obszarem intensywnej akcji politycznej, którą prowadziła narodowa demokracja. Ta praca formacyjna odbywała się m.in. wśród specyficznej grupy ludności – drobnej szlachty, która w sensie ekonomicznym była już właściwie na poziomie chłopów. Miała ona ukształtowaną świadomość narodową, która pod wpływem endeckiej propagandy nabierała cech nacjonalizmu i antysemityzmu

Te emocje były podsycane przez duchowieństwo katolickie. Wielu księży, którzy na wsiach odgrywali przecież role liderów społecznych, było zaangażowanych politycznie – jako działacze narodowi. Nacjonalistyczną propagandę można było usłyszeć z ambony czy przeczytać w prasie diecezjalnej. W latach 30. Stronnictwo Narodowe zdobywało na tych terenach nawet 70 proc. poparcie, dochodziło też już w tym czasie do pomniejszych napaści i akcji antyżydowskich, np. bojkotów handlu. Apogeum propagandy i nastrojów antysemickich w Polsce to lata bezpośrednio poprzedzające wybuch wojny.

A zatem: stosunki międzyetniczne były napięte, a silne podglebie nacjonalizmu rzeczywiście istniało już wcześniej. To był taki "materiał wybuchowy", dla którego zapalnikiem okazała się sytuacja wojenna oraz – tuż po przejściu frontu w 1941 r. – rozpad struktur jakiejkolwiek władzy.

Niemcy nie tworzą wtedy własnej władzy, choćby dla utrzymania porządku?

Nie od razu. Na przełomie czerwca i lipca wojska już tu nie ma, bo Wehrmacht szybko przemieszcza się na wschód. Cywilna administracja Okręgu Białystok powstanie dopiero w sierpniu. Są tylko nieliczne posterunki żandarmerii polowej.

Powstają spontanicznie i na ogół samozwańczo polskie władze lokalne: zarządy miejskie, straże obywatelskie, służby porządkowe. Chodzi o zapewnienie minimum bezpieczeństwa, ochronę przed bandytyzmem. Często wchodzą w ich skład przedstawiciele miejscowych elit, o ile wcześniej nie wywieźli ich Sowieci: nauczyciele, listonosze, lekarze, czasem – jak w Jedwabnem – szwagier przedwojennego burmistrza. Ale pojawiają się także ludzie z niedobitków antysowieckiej konspiracji.

Istnienie takich "straży obywatelskich" w tym pierwszym okresie tolerowali Niemcy, bo im też zależało na utrzymaniu porządku – a jednocześnie szybko się zorientowali, jak bardzo odwetowe wobec Żydów nastroje panują wśród miejscowej ludności. Postanowili to wykorzystać. Takie informacje już tydzień po rozpoczęciu ataku na ZSRR zaczęły docierać z "terenu" do niemieckiego dowództwa.

Co wiemy o roli Niemców w tych pogromach? Pytam zarówno o rozkazy z góry, jak i bezpośredni udział hitlerowskich formacji na miejscu.

Reinhard Heydrich, szef Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy [RSHA], wydaje wtedy dyrektywy mówiące, że jeśli lokalna ludność będzie chciała dokonać antykomunistycznego czy antyżydowskiego "oczyszczenia", to nie należy w tym przeszkadzać. Przeciwnie: Niemcy mają takie emocje podsycać i wzmacniać, i to w taki sposób – co jest tu ważnym szczegółem – żeby miejscowe "koła samoobrony" nie mogły się powoływać na niemieckie zarządzenia.

Ton tych dyrektyw może się na pozór wydawać bardzo ogólny, wręcz abstrakcyjny – ale były one wyrazem świadomej polityki podżegania do pogromów. W jednym z dokumentów mowa wprost o zaleceniu wywoływania "pogromów ludowych". W tym, co się potem dzieje w poszczególnych miasteczkach i wioskach, widać pewną powtarzalność.

Jak to wygląda w działaniu?

Weźmy przykład Wąsosza: Niemcy przyjeżdżają tam 5 lipca jednym czy dwoma samochodami osobowymi. Są to prawdopodobnie członkowie niewielkiej grupy operacyjnej policji bezpieczeństwa. Wysłano je na wschód po rozpoczęciu wojny z ZSRR – także po to, by inicjowały pogromy. Towarzyszy im, zapewne w roli tłumacza, Polak z sąsiedniej miejscowości, o którym dziś wiadomo, że jeszcze przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej został zwerbowany na agenta niemieckiego wywiadu.

Rozmawiają z przedstawicielami miejscowych elit, według niektórych świadków palą także synagogę. A po ich wyjeździe, w nocy, następuje rzeź Żydów, której miejscowi, polscy sprawcy dokonują już sami.

W Radziłowie gestapowcy – prawdopodobnie z tego samego komanda – inicjują pogrom i są obecni podczas jego pierwszej fazy, gdy Żydzi gromadzeni są na rynku, ale potem wyjeżdżają, pozostawiając dokończenie dzieła miejscowym Polakom. Do spalenia ofiar w stodole dochodzi już bez obecności Niemców.

W innych pogromach Niemcy w różnym stopniu uczestniczą. Tak było w Jasionówce, skąd zachowały się nawet fotografie zrobione przez niemieckiego żołnierza. Potwierdzają one zresztą relację, że miejscowy proboszcz, ks. Cyprian Łozowski wyszedł na ulice miasteczka, starając się powstrzymać parafian od udziału w pogromie.

Wróćmy do Jedwabnego.

W początkowej fazie zbrodni ludność żydowska zostaje zgromadzona na rynku. Stoi tam w palącym słońcu, jest upokarzana, bita, dochodzi do indywidualnych aktów przemocy i rabunków. W tym znęcaniu się nad Żydami biorą udział miejscowi żandarmi i prawdopodobnie przyjezdni gestapowcy. Nie mamy natomiast pewności, czy ci ostatni bezpośrednio uczestniczyli w podpaleniu stodoły z setkami Żydów w środku.

A zatem: mówimy niemieckim podżeganiu, przyzwoleniu, nadzorze oraz bezpośrednim udziale w pogromach, choć nie zawsze. Dyrektywy Heydricha mówiły, by to zaangażowanie było dyskretne.

Wspomniał pan o rabunkach, które były nieodłączną częścią tych pogromów. Możemy traktować to, jak jeden z motywów zbrodni, czy raczej jak korzystanie z okazji?

Co najmniej dzień przed wydarzeniami w Radziłowie i Jedwabnem było powszechnie wiadomo, że pogrom wisi w powietrzu. Wiemy, że przyjeżdżali tam w tym czasie wozami ludzie z sąsiednich wsi, głównie z myślą o plądrowaniu mienia ofiar. Sądzę, że motyw rabunkowy można potraktować jako jeden z kilku wpływających na to, że sprawcy zaangażowali się w pogromy.

Zważywszy na zawodne szacunki – czy istnieje szansa, aby ustalić, ile osób zginęło w Jedwabnem?

Nie sądzę. Na przeszkodzie do przeprowadzenia ekshumacji stoją religijne przepisy żydowskie: zakaz naruszania szczątków. W świetle tego ograniczenia zrobiono w ramach śledztwa tyle, ile było można: odsłonięto tylko powierzchnię grobów, do momentu ujawnienia odłamków kostnych, zębów, monet, drobnych przedmiotów.

Nie dowiemy się, ilu ludzi w tym miejscu pochowano, bo znamy tylko rozmiary grobu, ale nie jego głębokość. Musimy poprzestać na najbardziej prawdopodobnym ustaleniu, że ofiar było kilkaset. Z drugiej strony wiemy, że kiedy przeprowadzono pierwszy powojenny spis powszechny, liczba mieszkańców Jedwabnego była o 1050 mniejsza niż przed wojną.

Niestety, pewności co do liczby ofiar mordu z 10 lipca 1941 r. bywa w debacie o Jedwabnem wykorzystywany jako argument negacjonistyczny – podobnie jak np. sprawa łusek.

Jak to było z tymi łuskami?

Podczas badań archeologicznych odnaleziono w okolicy – zarówno na obszarze stodoły, jak i poza nim – 97 łusek karabinowych. To odkrycie stało się podstawą dwóch spekulacji – pierwszej: że na miejscu byli Niemcy, i drugiej: że używali oni broni palnej. To oczywiście ustawiałoby kwestię odpowiedzialności za zbrodnię w Jedwabnem w zupełnie innym świetle i dlatego odkrycie tych łusek niektórzy komentatorzy ogłosili jako sensację.

Tyle że po badaniach kryminalistycznych okazało się, że spora część tych znalezisk to łuski rosyjskie lub niemieckie z lat I wojny światowej. Inne z kolei, wyprodukowane już prawdopodobnie podczas II wojny, były skorodowane.

Co z tego wynika?

Że wykonano je z żelaza, a nie z mosiądzu – a to według ekspertów oznacza, że pochodzą z późniejszej fazy wojny, kiedy Niemcy mieli już problem z dostępem do surowców, w tym metali kolorowych. Z pewnością nie produkowano takiej amunicji w 1941 r. ani wcześniej. Część znalezionych łusek została odstrzelona z niemieckiego karabinu maszynowego MG-42, który, jak sama nazwa wskazuje, trafił do oddziałów frontowych w roku 1942.

To z pozoru detale, ale przemawiają one przeciw spekulacjom na temat bezpośredniego udziału Niemców w ostatniej fazie pogromu, a w każdym razie tezie, że ofiary zostały przez nich zastrzelone. Szkoda, że takie ustalenia – w przeciwieństwie do spekulacji właśnie – z trudem przedostawały się do opinii publicznej.

Sprawa Jedwabnego uruchomiła ważną debatę, a prace naukowców i prokuratorów uzupełniły kilka białych plam historii II wojny światowej na ziemiach polskich. Które z tych uzupełnień uważa pan za najważniejsze?

Za najważniejszy uważam sam fakt wywołania narracyjnego szoku, przełamania tabu. Książka Jana Tomasza Grossa "Sąsiedzi", niezależnie od jej wad i nieścisłości, właśnie taką funkcję spełniła.

To, o czym napisał Gross, wydawało nam się wcześniej niebywałe. Wojenne postawy Polaków wobec Żydów i wobec Zagłady to przez wiele lat był temat tzw. kontrowersyjny. Poruszano go w taki sposób, jakby cały czas trzeba się było oglądać przez ramię z obawą, co się tam zobaczy. Mówiono o obojętności, bierności, ale jeśli chodzi o wrogość wobec Żydów, to za ekstremum uchodzili szantażyści czy szmalcownicy, o czym swoją drogą i tak niechętnie wspominano.

W przypadku Jedwabnego po raz pierwszy udokumentowano masowy mord Żydów z udziałem Polaków. To było dla polskiej pamięci historycznej jak uderzenie obuchem w głowę. Nikt nie był na to przygotowany i w tym sensie rozumiem, skąd się wzięły u naukowców i publicystów swoiste mechanizmy obronne, jak choćby wypieranie faktów.

Książka Grossa uruchomiła pewien trend, który już wcześniej się rysował w polskiej historiografii. Pojawiła się książka reportażowa Anny Bikont "My z Jedwabnego". Ważne badania nad polską prowincją pod okupacją i tym, co się wówczas wydarzało między Polakami a Żydami, prowadzi też Centrum Badań nad Zagładą Żydów w PAN.

Co z tych badań wynika?

Chodzi o czas, w którym Niemcy zaczęli "ostateczne rozwiązanie". Wówczas Żydzi, którzy uciekli z gett czy transportów do obozów zagłady, próbowali szukać schronienia wśród miejscowej ludności. Z tych badań wynika, że skala denuncjacji tych uciekinierów czy ich zabójstw na tle rabunkowym była znacznie wyższa niż incydentalna – nie tyle powszechna, co powszednia.

Oczywiście ustalenia naukowców dotyczące choćby udziału polskiej ludności z GG czy granatowej policji w Zagładzie także burzą pewne zbiorowe wyobrażenie – tak jak w przypadku Jedwabnego. Z drugiej strony: nie chcę ekstrapolować wniosków płynących z prac takich jak "Dalej jest noc" czy "Na posterunku" na to, co stało się w Jedwabnem i pobliskich miejscowościach latem 1941 r., bo mówimy o innych realiach i zjawiskach.

Pozostało w kwestii Jedwabnego coś jeszcze do odkrycia?

Olbrzymim i wciąż jeszcze niewystarczająco zbadanym materiałem źródłowym są dla naukowców akta procesów przeprowadzonych na podstawie tzw. dekretu sierpniowego, wydanego w 1944 r. przez władze komunistyczne w celu ścigania zbrodni wojennych oraz kolaboracji. Konieczne są także dalsze kwerendy w archiwach niemieckich.

Na podstawie "dekretu sierpniowego" w pierwszych latach po wojnie odbyło się blisko 20 tys. procesów. Tylko w co czwartej z tych spraw chodziło o zbrodniarzy niemieckich – większość dotyczyła Polaków, choć oczywiście nie mówimy tylko o zarzutach zbrodni na Żydach. Rzuciła mi się w oczy paradoksalna prawidłowość, która w jakimś sensie dotyczyła m.in. Polaków oskarżonych o udział w zbrodni w Jedwabnem.

Odwołam się do przykładu Józefa Sobuty – zastępcy burmistrza Jedwabnego – który niemal na pewno był jednym z głównych sprawców zbrodni 10 lipca 1941 r. Sądzono go na podstawie "sierpniówki" w 1953 r. i uniewinniono, mimo przekonujących zeznań świadków i dowodów. Uzasadnienie wyroku w sprawie Sobuty brzmi tak, jakby pisał je nie sędzia, a adwokat oskarżonego.

Jak to było możliwe?

"Dekret sierpniowy" przewidywał dla sprawców wyłącznie karę śmierci. Jeśli sąd uznawał kogoś za winnego, to karę główną musiał wymierzyć niejako z automatu. Skutkowało to tym, że sąd szukał okoliczności łagodzących, aby skazanego uniewinnić, bo nie miał lepszego wyjścia. "Sierpniówka" jako prawo zbyt surowe okazała się nieskuteczna. M.in. dlatego za udział w pogromach, do których doszło latem 1941 r. w Łomżyńskiem i na Białostocczyźnie, skazano po wojnie nielicznych i niekoniecznie głównych sprawców.

Czy badania nad tak wrażliwymi epizodami polskiej historii w XX w. jak np. Jedwabne czy udział granatowej policji w Zagładzie mają się dziś lepiej czy gorzej niż np. dekadę temu? Mam dysonans: ukazują się ważne i głośne książki na ten temat, dyskusja trwa – ale trudno nie odnieść wrażenia, że naukowcy, którzy się tym zajmują, nie mają w Polsce łatwego życia.

Na tak postawione pytanie odpowiem najpierw jednoznacznie: jest gorzej.

Tę debatę upolityczniono, zagarnęła ją państwowa polityka historyczna. Badacze, którzy się tym zajmują, spotykają się z szykanami. Nie ma w tym słowie żadnej przesady: uczestniczyłem w konferencji historyków w Paryżu, po której "Wiadomości" TVP pokazywały portrety poważnych uczonych w konwencji listu gończego, przedstawiając ich jako "tych, którzy szkalują Polskę"... To – i nie tylko to – wykracza poza standardy ostrej nawet debaty naukowej. Te brutalne, propagandowe ataki są wymierzone w konkretne osoby.

Po co się to właściwie robi? Przecież te książki już się ukazały i będą nowe. Mówi się o tym i pisze, tego się już nie da zamieść pod dywan.

Jest pan pewien? Na pewno robi się sporo – i to za pieniądze podatnika – żeby ustalenia, które stały się albo mogą się stać elementami historycznego konsensusu, zostały wygumkowane, zanegowane. Przykład: po tym, jak wyszła książka "Dalej jest noc", resort kultury odmówił dalszych dotacji dla rocznika "Zagłada Żydów".

Kilka lat temu ukazała się książka Piotra Foreckiego "Po Jedwabnem". Jej główny temat to właśnie manipulacja pamięcią. Forecki pisze o backlashu, reakcji odrzucenia i zaprzeczenia. Jeden z rozdziałów książki nosi tytuł "Wymazywanie Jedwabnego" – bardzo moim zdaniem celny. Chodzi o to, by cofnąć dyskurs w czasie, tak jakby nigdy nie było książki Grossa i debaty o tej zbrodni. By przywrócić "stan niewinności".