Teresa Bogucka: W '68 biłam się o wolność dla wszystkich

Teresa Bogucka

Teresa Bogucka na zdjęciu z lat 60. fot. archiwum rodzinne Teresy Boguckiej

Krystyna Naszkowska,
Źródło: Gazeta Wyborcza, ALE HISTORIA 03.03.2023, 06:00

Teresa Bogucka: Zadzwonił do mnie znajomy znajomych i powiedział wtedy coś takiego: walczyłaś za nas, czyli za Żydów, to ja ciebie teraz wywiozę z tego kraju. To mną wstrząsnęło, bo ja biłam się o wolność, która obejmuje wszystkich niezależnie do pochodzenia.

55. rocznica Marca ’68

Krystyna Naszkowska: Rok 1968 był ważny dla Polski i Francji, tu i tam odbyła się studencka rewolta. Ale o naszej rewolcie nie tylko Europa, lecz także Polska niewiele wie.

Teresa Bogucka: O tym, co dzieje się w Paryżu, dowiedziałam się w czasie odsiadki w więzieniu. U nas wtedy już było po ptakach.

Studentom w Paryżu chodziło o to samo co naszym?

– Na bardzo wysokim poziomie uogólnienia można powiedzieć, że o to samo. W Paryżu, w Niemczech, w Stanach i w Warszawie wyglądało, że młodzi kwestionują powojenny ład akceptowany przez pokolenie rodziców. Ale o istocie zjawisk nie podobieństwa decydują, lecz różnice. Na Zachodzie zrewoltowana młodzież odrzucała mieszczańską stabilizację, pęd do bogacenia się, robienia kariery, chciała rewolucji, używała języka walki klasowej i kochała Che Guevarę. Myśmy uważali, że w Polsce dzieje się coraz gorzej, i chcieliśmy mieć prawo o tym mówić. Żądaliśmy wolności słowa, zgromadzeń i organizowania się.

Milicjant z megafonem na Krakowskim Przedmieściu podczas zajść. Na dalszym planie uczestnicy protestu (fot. IPN)

Więcej do przeczytania /red. prchiz.pl/:

To ważniejsze sprawy. Dlaczego odeszły w zapomnienie?

– Do roku 1989 Marzec był ruchem ważnym, był postrzegany jako zryw wolnościowy tak jak rok 1956, potem 1970, 1976 i 1980. Jako ruch przeciw zniewoleniu, obejmujący całe społeczeństwo – od fabryk po uniwersytety.

Kamień milowy na drodze do wolności?

– Wtedy wyglądało na to, że raczej syzyfowy. Przecież ten zryw skończył się klęską dalece wykraczającą poza nasze osobiste perturbacje. Rozpoczęła się wielka kampania nienawiści wymierzona zrazu w inteligencję, która po paru dniach przerodziła się w faszyzującą nagonkę antysemicką. Wypędzano Żydów, a w cieniu tej ogólnopolskiej akcji tropienia wrogów szybko wymieniano elity – walec przejechał przez instytucje kultury i nauki, przez uniwersytety, teatry, redakcje, wydawnictwa. Zwolennicy zasady „nie wychylać się – pracować u podstaw" mogli oglądać ruinę swych wysiłków.

Ta klęska była jednak kresem złudzeń – zarówno tych, że naciskiem na PZPR można uzyskać więcej swobody, jak i tych, że można w PRL stworzyć coś sensownego.

Po wszystkim studenccy marzyciele, sponiewierani intelektualiści, rozgoryczeni pozytywiści spotkali się i tak powstał ruch KOR-owski. Nie oglądał się na władze, tworzył własną przestrzeń wolności. Rodziło się społeczeństwo obywatelskie – a z niego „Solidarność", podziemie lat 80., aż do 1989.

A czym był Marzec po 1989?

– Okazał się naraz być jakimś problemem. Przede wszystkim bunt studencki stał się sierotą: uczestnicy nie mieli odruchów kombatanckich i zajęci byli budowaniem nowego, więc nie krzątali się zbyt przy upamiętnianiu.

Inteligencja, warstwa, która najbardziej ucierpiała, zaczęła zmierzać do schyłku, popychana przez klasę robotniczą zdesperowaną zmianami.

Rychło jednak dotychczasowe kategorie opisu społeczeństwa zostały zatarte przez nowe podziały, a pamięć i o zrywach, i o wspólnocie z roku pierwszej „Solidarności" tylko przeszkadzała w prawdziwej politycznej krystalizacji stanowisk. Zwłaszcza prawej stronie za PRL niewidocznej. Chyba że jako moczarowskie czy grunwaldzkie skrzydło PZPR.

Pojawiła się też nowa narracja tycząca PRL – w niszowych pisemkach snuto opowieści o najgorszych zagrożeniach dla Polski płynących z Zachodu, szczególnie z Niemiec, o „określonych środowiskach", które niosły te miazmaty godzące we wszystko, co polskie. Był to dokładnie język tamtej marcowej propagandy, tyle że do tego, co zagrożone, dokładano „wartości chrześcijańskie". Działania władz z 1968 r. były przedstawiane jako opór wobec wrogich sił.

„Żydzi nami rządzą"?

– To było w podtekście. W pierwszej chwili myślałam, że to komunistyczny beton się odezwał. Ale szybko przyszło mi porzucić tę pociechę. Niestety, antyzachodnia, antyniemiecka i antysemicka mowa nienawiści nie była wynalazkiem PZPR, komuniści w 1968 r. użyli języka endecji – jak się okazało – zawsze obecnego w za wielu polskich głowach. I ten język w wolnej Polsce się odrodził. Rządząca dziś partia nie używa go w wersji skrajnej, ale oswaja z nim społeczeństwo. Porządkuje też historię – z oporu wobec PRL zostawia tylko bunty robotnicze, a ruchy społeczne, samoorganizację wykreśla: Październik ’56, Marzec ’68, także KOR są – jak się to dziś mówi – unieważniane.

W Marcu należałaś do tzw. komandosów, zaczynu rewolty.

– „Komandosami" nazwał nas pewien sekretarz PZPR. Na kilka lat przed Marcem na Studenckich Ośrodkach Dyskusyjnych zadawaliśmy trudne pytania dyskutantom, władza uznała, że spadamy jak komandosi, żeby robić dywersję. Stąd nazwa.

Jak trafiłaś do tego środowiska?

– Ksiądz mnie namówił.

To znaczy?

– Skończyłam Liceum Sióstr Nazaretanek na warszawskim Czerniakowie. Z domu wyniosłam sceptycyzm (nie zawierzaj przekazom, zawsze sprawdzaj) i przekonanie, że ludzie są równi w swojej godności. Katolicka szkoła i przedsoborowy klasztor, w którym np. zakonnice z drugiego chóru klękały przed matką przełożoną, żeby ją pocałować w rękę, budziły moje wątpliwości, pytania i sprzeciwy. A siostry ze mną dyskutowały: od teologii po regułę zakonną, od transsubstancjacji [w teologii przemiana podczas Eucharystii chleba (hostii) w ciało i krew Chrystusa] po traktowanie siostry z westiarni [pomieszczenie na odzież i bieliznę].

Co wyniosłaś z domu?

– Moje dzieciństwo przypadło na czas stalinizmu. Rodzice zajmowali się sztuką i koło 1950 r. uznali, że robienie wystaw, kiedy cenzura tropi imperializm w obrazach, jest już niemożliwe, postanowili wynieść się z Krakowa i zamieszkaliśmy w Makowie Podhalańskim. Ojciec pisał książki o malarstwie i z tego mieliśmy żyć. W radosnym niedostatku. Rodzice pochodzili z dość zamożnych rodzin, ale wojna i komunizm ich ogołociły, zatem uznali posiadanie za rzecz ulotną, skupili się na rzeczach pięknych i odległych od świata zewnętrznego. Dorastaliśmy wśród literatury, obrazów, muzyki – oraz przyrody. Te pasje czyniły nas odpornymi na przekaz szkolny i radiowy. Mama była społecznicą w typie pogodnej Siłaczki. Zgarniała dzieci wiejskie na naukę rysunku, robienie teatrzyków i wyprawy przyrodnicze. Dzieci te były obdarte i inaczej mówiły, ale to wtedy wbito nam do głowy, że nie jesteśmy od nich lepsi.

Idylliczne życie na wsi trwało sześć lat.

W 1956 r., w czerwcu był bunt robotników w Poznaniu, a w październiku zaczęła się odwilż i „porcja wolności": powstawały nowe pisma, teatry, galerie, rodziła się kultura studencka. Wreszcie swobodny oddech. Wróciliśmy do Krakowa, rodzice pracowali w galerii Krzysztofory i wiedli życie artystyczne, a my trochę żyliśmy samopas. Postanowili więc wysłać mnie do liceum z internatem.

Z powodu wiary?

– Byli wierzący, ale i bardzo otwarci. Rodzina była półewangelicka, gosposia w Makowie była niemiecką protestantką, a nam wkładano do głowy, że najważniejsze być dobrym człowiekiem. Myślę, że trochę więc ze względów życiowych, trochę wychowawczych rodzice postanowili pyskatego podlotka oddać do szkoły klasztornej. I tak trafiłam do Nazaretu.

Lubiłaś tę szkołę?

– Tak. Kościół, który podlega lekkiemu uciskowi, potrafi być fantastyczny, w przeciwieństwie do tego, co mamy teraz w Polsce. W tej szkole uczono nas samodzielnie myśleć, zachęcano do zadawania pytań, wspomagano rozwijanie pasji. Ja interesowałam się teatrem, więc na godz. 19 wychodziłam na spektakl, a kiedy wracałam o godz. 22, siostra na mnie czekała z kolacją.

Dla porządku muszę dodać, że były też inne zasady, które mniej mi wtedy przeszkadzały niż koleżankom: siostry sprawdzały, czy nosimy ciepłe majtki, nie pozwalały się malować i skłaniać ku modzie, potępiały strzelanie oczami do pryszczatych ministrantów.

Suflowano ci niechęć do władzy?

– Szkoła była w szczególnej sytuacji, bo co roku musiała dostać zgodę na prowadzenie egzaminów maturalnych. Siostry więc nie mówiły nic złego o władzy, bo w ogóle o niej nie mówiły. W naszej szkole używano języka przedwojennego; dopiero po latach zrozumiałam, jakie to było ważne.

Ważne było też, że wdrażanie nas do cnót chrześcijańskich polegało na chodzeniu z pomocą do ubogich rodzin na przedmieściach Warszawy. Otóż nędza, jaką tam widziałyśmy, sprawiała, że zaczęłyśmy zadawać niewygodne pytania – bo ten brud i głód w ogóle nie zgadzał się z przekazem radia ani gazety. I kiedy byłam w 10 klasie, siostry postanowiły, że te dziewczynki, które chcą, mogą się raz w tygodniu spotkać z mądrym księdzem, który im będzie na wszystkie pytania odpowiadał. I to był ks. Bronisław Dembowski z kościoła św. Marcina, późniejszy biskup. No, on nas już zdecydowanie popychał do sprzeciwu wobec tej władzy. Mówił o jej nieprawościach, o fałszowaniu historii, o Katyniu i innych zbrodniach.

Dużo was przychodziło na te spotkania?

– Około 30, całkiem spora grupa. Ja tam ciągle zadawałam pytania, ksiądz mnie zapamiętał i zaprosił, bym przychodziła do niego do kościoła pogadać, jeśli będę miała taką potrzebę. I kiedy na pierwszym roku studiów wpadłam na pomysł, by wstąpić do Stronnictwa Demokratycznego, bo tam są ludzie, którzy chcą ulepszać świat, ale nie chcą iść do PZPR, przyszłam do ks. Dembowskiego i mu się z tego pomysłu zwierzyłam. W SD był Stanisław Lorentz, był wybitny socjolog Stefan Nowak, uznałam, że to może być dobry pomysł. Marne miałam wtedy wyobrażenie o działaniu systemu, w jakim żyliśmy.

Co studiowałaś?

– Filozofię. Poszłam na nią, bo myślałam, że tam znajdę odpowiedź na temat sensu życia, powód oczywiście idiotyczny. No więc udałam się do księdza, zwierzyłam mu się z pomysłu wstąpienia do SD, a on mi odradził. – Poczekaj – mówi – jeszcze rok, za rok na uniwersytet przyjdzie młodzież, która teraz jest w szkole średniej, im się też rzeczywistość nie podoba. Założyli taki Klub Poszukiwaczy Sprzeczności, byłem na spotkaniu z nimi, to są bardzo inteligentni młodzi ludzie, dogadacie się. Tam jest taki blondynek z kręconymi włosami…

Który się jąka…

– …który się jąka, ty się z nimi dogadaj, a SD zostaw w spokoju. I tak się stało. Ale już na pierwszym roku poznałam parę osób, które też szukały wiedzy o naturze komunizmu. Gadaliśmy, czytaliśmy stosowną dostępną w bibliotekach literaturę, przerabialiśmy ją na prywatnych seminariach. Uważaliśmy, że marksizm jest w zasadzie słuszną ideą (innych notabene nie znaliśmy). Po prostu zasada równości i sprawiedliwości była nam bliska, a była obietnicą ustrojową. Tymczasem rzeczywistość skrzeczała i była jej zaprzeczeniem. Dociekaliśmy zatem, gdzie został popełniony błąd, który sprawił, że nie wyszło. Po roku przyszli na uniwersytet ci, których zapowiadał ks. Dembowski, grupy ku sobie lgnęły, bo pasje miały podobne. Wedle organów bezpieczeństwa, które już nas przyuważyły, dzieliliśmy się na skonfliktowane grupy „michnikowców" i „dajczgewandowców" (Józek Dajczgewand, ważna postać środowiska z akademika na Kickiego). Tymczasem się połączyliśmy. Na Wydziale Filozofii, na podeście schodów stał wielki stół, przy którym kopciliśmy papierosy i ratowaliśmy świat. Byliśmy widoczni, można było dołączać.

Większość pochodziła z rodzin komunistycznych?

– Otóż to jest kalka mowy marcowej, w oryginale brzmiała tak: „Większość pochodziła z żydowskich rodzin komunistycznych". Kiedyś jeden mój kolega zaczął to liczyć i wyszło mu, że nie większość, lecz mniejszość. Ale jak wziąć aresztowanych i skazanych, to większość. Bo władza tak dobierała aresztowania, żeby zilustrować swoje tezy.

Nie czułam się rarogiem w tym środowisku, choć było dla mnie nowe, a dzięki temu ciekawe. Do dociekań o źródłach totalitaryzmu doszły rozmowy o Bogu, religii i Kościele. O przyrodzie nie, bo oni byli miastowi i nikt tam nie odróżniał wróbla od wrony.

Wedle propagandy „komandosi" byli „bananowymi dziećmi": mieszkali w centrum w dużych mieszkaniach i dostawali paszporty, co pozwalało im zobaczyć, jak wyglądają banany, wtedy w PRL nieobecne. I teraz oto okazały niewdzięczność władzy ludowej, która im to wszystko dała.

Parę osób może i pasowałoby do tego opisu, bo rodzice mieli duże mieszkania, ale w sposobie życia niespecjalnie odróżniały się od innych, którzy mieszkali na stancjach, w akademikach, przy dalszej rodzinie. Wszyscy ubieraliśmy się podobnie, jedliśmy w tych samych barach mlecznych, piliśmy kawę za 2,40, siedząc godzinami w Bristolu. Dziś widać, że socjalizm dokonał wysiłku w kwestii równości.

Ale był przywilej, którego zazdrościłam kolegom z rodzin wyższoprominenckich – oni mieli dostęp do Biuletynu Informacyjnego, który PAP robił dla ścisłej elity władzy. To był bardzo rzetelny, pisany normalnym językiem bez nachalnej propagandy informator o tym, co działo się w kraju i na świecie, plus nasłuchy Wolnej Europy. Cenne źródło informacji dla nas.

Czym dla ciebie był rok ’68?

– Długo uważałam, że najważniejszym wydarzeniem w moim życiu, formującym. Ale w istocie był początkiem, wejściem na pewną ścieżkę. Tyle że ścieżka zmieniła się w drogę na całe życie i były na niej etapy lepsze i ciekawsze niż marcowy pogrom, a w dodatku doczekaliśmy się wolności. Ilu pokoleniom zmagającym się z opresją to się udało?

Wtedy jednak była nas niewielka grupka i myśmy tak się czuli, ogłaszając zwołanie wiecu na 8 marca. Uważaliśmy, że nie mamy wyjścia, bo zdecydowano bezprawnie wyrzucić ze studiów Adama Michnika i Heńka Szlajfera. Cisza wobec tego posunięcia byłaby równoznaczna ze zgodą. Na wiec wkroczyła milicja i zaczęła bić.

Jeszcze tego samego dnia zamknęli Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, wielu kolegów zaraz potem, ale ja – drugi szereg – zostałam.

Tymczasem do naszego protestu dołączyły uczelnie praktycznie w całej Polsce, także niektóre licea. Również uznały, że milczenie wobec użycia siły na UW byłoby zgodą. Wybrano mnie do Studenckiego Komitetu Strajkowego. Zaczął się czas nieustannych zebrań i narad, konfrontacji z dziekanami i rektorami, którzy chcieli ratować substancję, nawiązywanie kontaktu z innymi uczelniami. Spadła na nas odpowiedzialność – nie za wygranie sprawy, bo nic nie było do wygrania, nikt z nami nie chciał gadać, ale za utrwalenie tego powszechnego wołania o wolność, przedłużenie go o każdy kolejny dzień. I za obraz tego ruchu, codziennie obrzucanego kłamstwami i nowymi inwektywami, wśród których zdrada przeplatała się z zaprzaństwem narodowym. Jak już wydawało się, że podlej nie można – włączono antysemityzm.

Dlaczego on się pojawił?

– Zapewne dlatego, że był poręcznym narzędziem. Początkowo partia używała go do czystek wewnętrznych, już wcześniej pełzał, ale to do mnie nie bardzo docierało. Słyszałam np., że jakiegoś pułkownika wyrzucono z posady za pochodzenie. Nie podobało mi się, że kogoś się karze za narodowość, ale w końcu nie martwiłam się losami komunistycznych pułkowników, a o PZPR miałam jak najgorsze zdanie.

A naraz okazało się, że parę lat rozgryzałam naturę totalitarnej władzy, ale nie spodziewałam się po niej czegoś takiego jak antysemicka, pogromowa kampania.

Więcej do przeczytania /red: prchiz.pl/:
Jerzy Jedlicki: Organizowanie nienawiści Jak poznać kampanie podburzania ludzi przeciwko ludziom? Fragmenty eseju, Jerzego Jedlickiego, który ukazał się w numerze 4/1988 „Res Publiki”, mogący być miarą przykładaną do rzeczywistości niezależnie od czasów

Inni też się nie spodziewali. To był szok od razu podszyty lękiem.

Na politechnice studenci uchwalili rezolucję i ktoś zgłosił do niej poprawkę potępiającą agresję Izraela. Zapewne po to, by odrzucić oskarżenie, że jesteśmy sterowani przez Tel Awiw. Ale uniwersytet po dyskusji na forum strajkowym uchwalił, że się z poprawką politechniki nie zgadzamy. Nie damy się podzielić, wpędzić w rozgrywki partyjne władzy. Był też drugi incydent: przyszła do komitetu dziewczyna z romanistyki, wybrana przez swój wydział na delegatkę do komitetu, i powiedziała, że rezygnuje z mandatu, bo jest Żydówką. A koledzy uznali, że to może zostać przez władze wykorzystane i nam zaszkodzi, będą więc ponowne wybory na wydziale. Myśmy podnieśli krzyk, że tak nie można, i ktoś poszedł tym z romanistyki wytłumaczyć, że takich rzeczy się po prostu nie robi. Bo to po pierwsze świństwo, a po drugie nie możemy dać się podzielić.

Jak się to skończyło?

– Jacek Kuroń zawsze mówił, że łatwo jest wywołać akcję, o wiele trudniej ją zakończyć. Komitet strajkowy co raz był informowany przez władze uczelni, że przeciąganie tego stanu nic nie da, będą większe represje, a uniwersytet poniesie ciężkie konsekwencje, z drugiej strony wiecujący studenci chcieli walczyć do zwycięstwa. Komitet, który ciągle zmieniał skład, bo na miejsce wyłapywanych członków przychodzili następni, rozważał, jak z honorem to zakończyć. Były wszak wzory historyczne – te reduty i szańce bronione do końca. Wymyśliliśmy, że oto dajemy władzy miesiąc na załatwienie postulatów i następny wiec zwołujemy na 19 kwietnia. Przyleciał jakiś młody człowiek i powiedział, że chyba zwariowaliśmy, bo to jest rocznica wybuchu powstania w getcie.

– No to co z tego?

– Jeszcze powiedzą, że ruchem kierują Żydzi.

– W ruchu są wszyscy. A oni niech gadają, co chcą.

Tego dnia dowiedziałam się, że milicja była u rodziców i u osób, u których pomieszkiwałam bez meldunku. Nie chciałam ich wszystkich narażać, nadto plan zakończenia wydarzeń marcowych był ułożony, a ja byłam śmiertelnie zmęczona. Postanowiłam się zgłosić, znalazłam kogoś na swoje miejsce w komitecie – i poszłam do pałacu Mostowskich. Na portierni powiedziałam, że jestem szukana, więc przyszłam.

– Wezwanie jest?

– Nie

– No to nie przyjmujemy.

Był piękny wiosenny dzień. Poszłam do Łazienek i wyszłam z nich nieopodal Nazaretu. Siostry się ucieszyły, ugościły, a siostra dyrektorka wyjęła z szuflady partyjną broszurę i przeczytała mi opis wrogów, którzy się zmówili przeciwko Polsce. Byli oni wszelkiej maści – syjoniści, niemieccy odwetowcy, rewizjoniści, mignął tam nawet „rąbek jezuickiej sutanny". – To my – powiedziała z dumą siostra dyrektorka – to my. Dały mi dwie czekolady i kazały się trzymać. Pojechałam na uniwersytet, zwinęli mnie, kiedy wysiadłam z autobusu.

Ile dostałaś?

– Siedziałam niecałe pięć miesięcy, po czym wypuścili mnie na wolną stopę. Równocześnie puścili też Irenę Lasotę, która następnego dnia zaciągnęła mnie do jakiejś spółdzielni lekarskiej. Wparowała pierwsza do gabinetu lekarza, a on po chwili wystawił głowę zza drzwi i spytał: – Pani w tej samej sprawie? To zapraszam.

Spytał, czy w dzieciństwie spadłam z drzewa, czy może z fotela. I na takiej podstawie wystawił mi zaświadczenie, że nie mogę wrócić do aresztu, tylko muszę odpowiadać z wolnej stopy w sądzie, bo mam urazy.

Sądzę, że władza tego potrzebowała, już nie chcieli zaostrzać sytuacji, raczej ją wyciszać. Potem rozpoczęły się procesy, prokurator żądał dla mnie dwóch lat, dostałam półtora roku, bo przecież musiano pokazać, że jest jakaś niezawisłość sądów. Jak się okazało, to był ostatni proces marcowy. Poszłam po jakiś dokument do sekretariatu i naczelnik, miły sędzia bez ręki (podobno stracił ją w powstaniu warszawskim), powiedział: – No, studenci, mamy was już dosyć. Miała być jeszcze jedna sprawa, ale zrezygnowano z niej. To już koniec. I pokazał mi teczkę: „Sprawa Mirosława Sawickiego, Jana Grossa i Aleksandra Perskiego". Wypuścili ich bez procesu.

Zaraz potem przyszła amnestia z okazji 25-lecia Polski Ludowej i już do więzienia nie wróciłam. Tyle że wolność była dość okropna. Po tych paru miesiącach Polska była nie do poznania.

Obok odruchów solidarności był powszechny strach, znajomi przechodzili na mój widok na drugą stronę.

Najgorszy jednak był klimat nagonki i presji na wypędzanie ludzi z pochodzeniem żydowskim. Kampania została wyciszona, ale instytucje, miejsca pracy były zadaniowane do ujawnienia osób z pochodzeniem, usunięcia ich i nakłonienia do emigracji. Nierzadko przeprowadzano to na masowych zebraniach w potępiających głosowaniach, w których nikt nie śmiał być przeciw. Zły to był czas – nieustanne dyskusje o decyzjach wyjazdu, a potem pożegnania na Dworcu Gdańskim. Z poczuciem, że dzieje się coś złego – na zawsze. Że możemy się już nigdy nie zobaczyć.

Wśród „komandosów" poczucie, że komuniści nie będą decydowali o ich polskości, było oczywiste, ci, którzy wyjechali, byli potem przez lata oparciem opozycji: z Londynu, Paryża, ze Stanów słali pomoc, przekazywali wiadomości z Polski w świat, pisali, drukowali, przysyłali książki i nie tylko.

Ale poza Warszawą – z silnym środowiskiem inteligenckim solidarnym wtedy z krzywdzonymi – gdzieś w Polsce, w małych miastach wyglądało to brutalniej, większa była samowola aparatczyków, a i podłości wśród zwykłych ludzi było niemało. Do zdobycia były mieszkania i inne mienie pożydowskie.

Wtedy zobaczyłam, że Marzec to nie tylko studenci, zryw wolnościowy i inteligencka solidarność, lecz także ludzie, którzy nawet nie otarli się o studencką rewoltę, ale ponieśli konsekwencje. Wyjeżdżali z poczuciem, że się ich wygania, z koniecznością określenia na nowo swojej tożsamości. I nagle się okazywało, że nie są już Polakami, tylko Żydami albo obywatelami świata.

Ale kiedy dziś obchodzimy rocznicę Marca, to ja ten podział widzę – ta rocznica obchodzona jest przede wszystkim przez tych, którzy wtedy wyjechali z powodu swojego żydowskiego pochodzenia.

– Oni nie obchodzą rocznicy studenckiego buntu, oni obchodzą swoje wypędzenie.

Odrzucenie boli i budzi reakcję.

– Wtedy w ogóle tych wydarzeń nie kojarzyłam z doświadczeniem okupacji, która skończyła się ćwierć wieku wcześniej – myślałam, że wypędzają ich komuniści. To było jakoś pocieszające. Ale potem trzeba było tę prostą tezę zniuansować. Komuniści obudzili w jakiejś części społeczeństwa drzemiące zło, czyli gotowość do krzywdzenia wskazanych ofiar.

Niektórzy, zwłaszcza starsi pamiętający wojnę, po prostu się bali. Chodziły plotki, że na Mazurach powstają specjalne obozy dla Żydów, którzy nie wyjadą.

Ciebie chciano z Polski wyrzucić?

– Nie, chciano mnie zabrać. Pewnego razu zadzwonił do mnie znajomy znajomych z propozycją małżeństwa, co miało dać mi prawo do emigracji – mieliśmy wyjechać do Izraela i sadzić pomarańcze. Powiedział wtedy coś takiego: walczyłaś za nas, czyli za Żydów, to ja ciebie teraz wywiozę z tego kraju. To mną wstrząsnęło, bo ja biłam się o wolność, która obejmuje wszystkich niezależnie do pochodzenia.

W redakcji - numer układają Helena Łuczywo, Danuta Zagrodzka, Teresa Bogucka, Anna Bikont, Adam Michnik i Stanisław Turnau. Jest 1989 rok Fot. Tomasz Wierzejski / Agencja Wyborcza.pl

Warto dziś pamiętać o Marcu?

– Bo ja wiem? Pamięć o aktach sprzeciwu wobec opresji ważna jest dla społeczeństw zniewolonych – ci, którzy podejmują kolejny bunt, potrzebują świadomości, że nie są odosobnieni, że reprezentują jakieś ukryte marzenie zbiorowe, bo przed nimi próbowali inni. Ale w czasie wolności jest inaczej. Przeszłość jest niepotrzebna.

Ale co nam dziś zostało z tej rewolty studenckiej? Co o Marcu wiedzą dzisiejsi 20-, 30-latkowie?

– Jeżeli chcą cokolwiek wiedzieć, to w Wikipedii, podręcznikach, mediach dostają prawicowy opis wydarzeń marcowych – rozgrywki wewnątrzpartyjne i pozbycie się Żydów, nie ma nic o studenckim zrywie wolności. Jak wiadomo, obecna władza takich rzeczy nie lubi.

Nie wiem, czy podtrzymywanie pamięci o wydarzeniu sprzed przeszło półwieku jest potrzebne. Środowisko uczestników do tego się nie pali, a innych chętnych nie ma. No i jest jeszcze problem z formą.

Bo…

– W 1981 r. w ścianie budynku na UW wmurowano tablicę upamiętniającą marcowe wydarzenia. Zaszłam tam kiedyś w rocznicę i mnie zamurowało. Pod tablicą leżał nieduży wieniec i płonęły znicze! My w Polsce lubimy tylko martwych bohaterów, czcimy żałobę, nie umiemy świętować radośnie.

A ty jak byś chciała?

– Na 45. rocznicę Paula Sawicka organizowała sesję, a ja napisałam rezolucję rocznicową, którą odczytał – jak w 1968 r. – Mirek Sawicki, i została ona uchwalona. Proponowaliśmy, aby dzień 8 marca ogłaszać dniem rektorskim, by ten dzień studenci obchodzili jako coś radosnego, by świętowali go swoją wolnością od zajęć, by się cieszyli wiosną i zapamiętali nasz zryw jako coś pozytywnego.

Cudowny pomysł. Ale nie chwycił.

– Nie. Paula zaniosła rezolucję do rektoratu i to był koniec. Podobno to nie był odpowiedni moment. Nigdy nie ma momentu, by coś świętować radośnie. Mamy tylko obchody krzywdy. Polacy są uformowani do lamentu i rytuałów żałobnych. Dobrze się czują w roli ofiary, którą ktoś skrzywdził i której należy się zadośćuczynienie.

Teresa Boguckapisarka, dziennikarka, w PRL opozycjonistka. Była jedną z inicjatorek wiecu studenckiego 8 marca 1968 r., który zapoczątkował wydarzenia marcowe. Działaczka KOR, „Solidarności", publicystka pism podziemnych m.in. „Zapisu" i „Tygodnika Mazowsze", a od 1990 r. „Gazety Wyborczej"