CZAS NA NOWY SOBÓR?

Drugi sobór nicejski. Ikonoklazm i ostatni wspólny sobór Kościoła. Cesarzowa Irena i jej syn Konstantyn VI na XV-wiecznym fresku Źródło: Wikimedia Commons

Drugi sobór nicejski. Ikonoklazm i ostatni wspólny sobór Kościoła. Cesarzowa Irena i jej syn Konstantyn VI na XV-wiecznym fresku Źródło: Wikimedia Commons

Źródło: Tygodnik Powszechny 10.10.2022

A może Watykański II był jednak ostatnim? Chyba żeby pomyśleć o soborze bez hierarchicznej struktury na kształt piramidy.

Czy przed chrztem należy obrzezać kandydata na chrześcijanina, który jeszcze obrzezany nie jest? Nie. Ta oczywista dla nas odpowiedź była przełomową zmianą w pojmowaniu, czym jest chrześcijaństwo dla pierwszego pokolenia uczniów Jezusa. Decyzję podjęto – mówi przekaz Dziejów Apostolskich – na zebraniu, w którym wzięły udział najważniejsze postaci ówczesnego Kościoła (por. Dz 15). Czasami mówi się o tym wydarzeniu jako o tzw. Soborze Jerozolimskim.

Spotkanie świadków

Formuła „tak zwany” wskazuje, że trudno jest porównywać sytuację niewielkich liczbowo pierwszych wspólnot chrześcijańskich do rzeczywistości zinstytucjonalizowanej, największej religii świata, o dwutysiącletniej historii, ogromnym dziedzictwie kulturowym i – bywało – wielkiej politycznej sile. Tym niemniej jest coś w jerozolimskim zgromadzeniu, co pozostaje kluczowe dla chrześcijańskiej perspektywy w poszukiwaniu prawdy i właściwych sposobów duchowej praktyki: przekonanie, że podążanie drogą takich poszukiwań w pojedynkę, albo nawet w jednej wspólnocie, bez uwzględnienia perspektywy innych osób i wspólnot, jest narażone na pomyłkę i trwanie w iluzji. Przekonanie, że dopiero spotkanie z innymi osobami, które – czerpiąc z tego samego źródła – próbują po swojemu, a więc inaczej od nas, zrozumieć ludzką relację do Boga, pozwala na zbliżenie się do lepszej, wspólnej odpowiedzi na najważniejsze pytania życia.

PRZECZYTAJ TAKŻE:
60 LAT TEMU ROZPOCZĄŁ SIĘ SOBÓR WATYKAŃSKI II >>>>

Takie założenie leży u podłoża kościelnej praktyki, którą można nazwać synodalno-soborową. Od pierwszych wieków Kościoły lokalne dbały o komunikację między sobą (w czasach, w których o taką komunikację było znacznie trudniej niż dzisiaj!). Gdy pojawiały się jakieś problemy odnośnie do wiary i kościelnego życia, próbowano rozwiązywać je wspólnie. W tym celu biskupi diecezji z danego regionu zjeżdżali się, by razem podejmować ważne decyzje.

Kluczowym dla tej praktyki było jeszcze jedno założenie: każdy biskup przybywa na takie synodalne zgromadzenie nie we własnym imieniu, lecz jako świadek wiary Kościoła lokalnego, którego jest biskupem. W synodalnych debatach nie powinien więc przedstawiać swojego osobistego stanowiska, lecz mówić, jak „w naszym Kościele wierzy się i postępuje”. Poznanie takich świadectw miało pozwolić na rozpoznanie, jakie rozstrzygnięcie aktualnego problemu jest właściwe.

Ten sposób postępowania nie tylko pozwalał zachować jedność pomiędzy wieloma lokalnymi wspólnotami, które uważały się za cząstki jednego, powszechnego Kościoła. W pojedynkę możemy się mylić w rozpoznaniu tego, „co Duch mówi do Kościołów” (por. Ap 2, 7nn) – zwiedzeni własnymi egocentrycznymi uwarunkowaniami i interesami. Jeśli jednak otwieramy się na innych i dążąc do jedności przekraczamy własne ograniczenia, prawda staje się jawna. Dlatego właśnie za jedno z podstawowych kryteriów ortodoksji uznawano to, „w co wszyscy zawsze wierzyli”.

To też jest naturalne: skoro wiara chrześcijańska opiera się w dużej mierze na wierności „początkom”, warto brać pod uwagę pamięć jak największej liczby świadków owych źródłowych wydarzeń – także wtedy, gdy pamięć ta jest przechowywana we wspólnotach złożonych z kolejnych pokoleń uczniów przekazujących sobie pierwotne przesłanie. Poszczególne relacje mogą się różnić (jak zwykle różnią się zeznania świadków rozmaitych wydarzeń). Poznanie wielu perspektyw pozwala zbliżyć się do pełnego zrozumienia, co naprawdę się stało.

Wartość „spotkania” różnych perspektyw nie ogranicza się do wiedzy o przeszłości. Jest kluczowa także w zrozumieniu nowych skomplikowanych zjawisk – zwłaszcza takich, które obejmują relacje międzyludzkie.

Wiele synodów

Wcale jednak nie jest oczywiste, czy synodalne chrześcijaństwo potrzebuje kolejnego powszechnego soboru biskupów. Nie chodzi nawet o to, że zgromadzenie takie byłoby bardzo trudne do zorganizowania (w Soborze Watykańskim II brało udział niespełna 3 tys. biskupów, dzisiaj jest ich ponad 5 tys.). Idzie tu o racje znacznie głębsze.

Warto, po pierwsze, pamiętać, że przez pierwsze trzy wieki chrześcijaństwo obywało się bez takiego soboru. Odbywały się liczne synody lokalne, o większym lub mniejszym zasięgu, ale sobór powszechny został zwołany dopiero w roku 325, i to przez cesarza Konstantyna (który przewodził jego obradom, choć nie był jeszcze ochrzczony). Jak dowodzi polski patrolog ks. prof. Henryk Pietras SJ, motywy cesarza były raczej polityczne niż teologiczne. Polityczny był także motyw sformułowania jednego, powszechnie obowiązującego wyznania wiary – potrzebne było, by chrześcijaństwo mogło pełnić rolę państwowej religii spajającej imperium. Wcześniej w różnych Kościołach lokalnych wiarę formułowano w rozmaity sposób, a różnorodność ta nikomu nie przeszkadzała.

PRZECZYTAJ TAKŻE:
Piotr Sikora, KATOLICCY EKSPERCI OD SEKSU. W Kościele powraca debata nad moralną oceną antykoncepcji. Kluczowe pytanie brzmi: kto powinien mieć w niej decydujący głos? >>>>

Mówi się często, że to wtedy rozpoczęła się „konstantyńska” era chrześcijaństwa – w której Kościół zrósł się ściśle z porządkiem politycznym, i że właśnie Sobór Watykański II zakończył, przynajmniej w katolicyzmie, tę erę. Można jednak postawić pytanie, czy potrzeba ujednolicenia – wprowadzenie np. jednego Credo albo powszechnie obowiązującego prawa kanonicznego (prawne kanony o powszechnym zasięgu to także jeden z rezultatów soborów powszechnych) – jest bardziej polityczna czy religijna? Może z religijnego punktu widzenia warto zachować jedność w różnorodności wyznań wiary, sposobów organizacji wspólnot, szczegółowych wskazówek moralnych – podobnie jak w jednym kanonie Nowego Testamentu obecne są cztery ewangelie portretujące Jezusa z tak różnych perspektyw, że nie sposób z tych szkiców stworzyć jednego obrazu?

Kościół długo funkcjonował w taki pluralistyczny sposób. Przy obecnych możliwościach komunikacyjnych drogą do utrzymania jedności wcale nie musi być zgromadzenie wszystkich biskupów w jednym miejscu. Niebezpieczeństwo zamknięcia się w partykularyzmie jakiejś własnej, małej, lokalnej wspólnoty można skuteczniej zażegnać na wiele innych sposobów. Mamy dziś błyskawiczny dostęp do wszelkich wyrazów wiary tworzonych przez chrześcijan niemal w każdym zakątku globu. Wystarczy niewielki wysiłek przeczytania, posłuchania, zobaczenia, jak wierzą, jak się modlą, jak żyją inni chrześcijanie – oraz otwartość, by inspirować się we własnej wierze poznaną inną interpretacją chrześcijańskiej tradycji.

Strukturalna zmiana

Oczywiście komunikacja za pomocą środków wirtualnych ma swoje ograniczenia. Nie można nie docenić wartości osobistych spotkań. Z tego powodu wydarzenia na kształt starożytnych synodów będą z pewnością ważnym elementem życia kościelnych wspólnot. I tu jednak pojawia się wątpliwość co do tego, czy miałyby być to synody (lub powszechny sobór) biskupów.

Jak wspomniałem, w przypadku synodów odbywających się w pierwotnym Kościele biskupi gromadzili się jako świadkowie wiary swoich Kościołów lokalnych. Stało za tym założenie o bardzo bliskiej więzi pomiędzy wspólnotą a jej biskupem. Miała ona duży udział w wyborze danej osoby na ten urząd. W przeciwieństwie do charyzmatycznych proroków, którzy nauczali, wędrując od gminy do gminy, biskupi byli wybierani przez wspólnotę spośród jej dobrze znanych członków – takie jest świadectwo „Didache”, jednego z najstarszych tekstów chrześcijańskich.

Przez wieki Kościół zmieniał się m.in. w taki sposób, że bliski związek biskupa z Kościołem lokalnym jest czymś niezwykle rzadkim. Pokazuje to wyraźnie wiele syntez synodalnych – gorzka diagnoza, iż biskupi są odseparowani zarówno od księży swoich diecezji, jak i – jeszcze bardziej – od wiernych świeckich, że nie słuchają ich, nie znają ich problemów, to wątek, który się przewija niemal w każdym synodalnym podsumowaniu.

Problem, zapewne, jest strukturalny. Biskup bardzo często nie pochodzi z danej wspólnoty. Wspólnota nie tylko nie wybiera biskupa, ale i nie ma choćby częściowego wpływu na to, kto nim zostaje. Najczęściej nawet nie wie, jacy kandydaci są brani pod uwagę, a kto został jej narzucony, dowiaduje się z chwilą ogłoszenia odgórnej nominacji. Nominowani bywają zaś ludzie, którzy dopiero z chwilą objęcia diecezji w niej zamieszkują – często przenosząc się kolejny raz z diecezji do diecezji, z reguły z mniej do bardziej prestiżowej, pnąc się po szczeblach kościelnej kariery. Jak mogą zatem być świadkami sposobu, w jaki w tym lokalnym Kościele żyje się i wierzy?

Wśród chrześcijan przez wieki narastała mniej lub bardziej wyraźna świadomość, iż biskupi stanowią odrębny „stan” (by nie powiedzieć: kastę) w Kościele i mają władzę, ale nie bliski ­kontakt z resztą ­wspólnoty. Świadomość ta była zapewne jedną z przyczyn, które sprawiły, że zmieniło się pojmowanie znaczenia biskupich synodów i soborów. Coraz rzadziej myślano o nich jako o spotkaniach, na których mogą spotkać się różne lokalne, perspektywiczne sposoby interpretacji ewangelicznego przesłania i na których, dzięki temu spotkaniu, może narodzić się głębsza synteza, łącząca na nowym poziomie tamte perspektywy. Zaczęło dominować pojmowanie synodów i soborów jako zgromadzeń tych, którzy mają władzę i mogą decydować o wierze w życiu innych, którzy owej władzy podlegają.

Kościół postsoborowy

Dzisiaj jednak ujawnia się nie tylko niewydolność, ale nawet toksyczność tak rozumianego hierarchiczno-episkopalnego kościelnego systemu. Pokazują to skandale (właśnie systemowego) tuszowania przestępstw seksualnych dokonywanych przez członków tej hierarchicznej kościelnej instytucji. Ujawnia się to także w rozmaitych historiach mobbingu, tworzenia układów służących robieniu kariery i zdobywaniu majątków – które działy się i dzieją zarówno na poziomie rzymskiej „centrali”, jak i w poszczególnych diecezjach. Świat już dawno zrozumiał, że system władzy pozbawiony checks and ­balances szybko się degeneruje. W Kościele ta świadomość właśnie się rodzi.

PRZECZYTAJ TAKŻE:
KOŚCIELNA SAUNA. TOMASZ TERLIKOWSKI O SKANDALACH W POLSKICH DIECEZJACH >>>>{.target_blank.}

Jak wynika z syntez konsultacji prowadzonych na całym świecie w ramach synodu o synodalności, właśnie kwestia utrzymania lub zmiany pozycji biskupów w kościelnej wspólnocie jest jednym z ważniejszych tematów, które stoją dziś przed Kościołem – a więc tematem, którym musiałby się zająć ewentualny przyszły sobór. Ale właśnie dlatego nie mógłby to być po prostu sobór biskupów. Albowiem w pytaniu o pozycję biskupa zawiera się także pytanie o to, czy to „sobór (tylko) biskupów” jest właściwym ciałem do podejmowania rozstrzygnięć dotyczących wiary i życia wszystkich katolików. Z logicznego punktu widzenia wszelkie rozstrzygnięcia tej kwestii przez „sobór biskupów” byłyby obarczone syndromem błędnego koła.

Być może najlepszym wyjściem z tej sytuacji jest świadome rozwijanie takiego sposobu funkcjonowania wspólnot Kościoła, jaki został wsparty (w niektórych miejscach) lub zainicjowany (w miejscach innych) przez konsultacje synodu o synodalności. Chodzi o wspieranie procesu, w którym każdy może wyrazić swoje rozumienie wiary, swoją etyczną intuicję czy swój pomysł na funkcjonowanie grupy oraz wysłuchać perspektyw innych osób. Chodzi też o to, by w coraz liczniejszych miejscach właśnie takie spotkanie perspektyw stawało się podstawą kształtowania wspólnotowego sposobu życia. Chodzi też o to, by rosła świadomość, że nie jest to łatwe – że wymaga wielu umiejętności, których cierpliwie trzeba się uczyć.

W kontekście synodu o synodalności warto też postawić pytanie, czy taki proces musi mieć strukturę, którą nadali mu organizatorzy synodu – mimo wszystko „piramidalną”: z najwyżej położonym „centrum”, w którym formułowane są pytania, z konsultacjami „na dole”, syntezami na „szczeblach pośrednich”, które – wreszcie – wracają „na górę”, gdzie będą podejmowane ostateczne decyzje.

Czy „sobór w kawałkach” nie mógłby toczyć się stale, bez odgórnego „zwołania”? Z pytaniami, które naturalnie rodzą się tam, gdzie się rodzą, z wzajemnym słuchaniem prób odpowiedzi, które padają tam, gdzie ktoś usłyszał i potraktował jako ważne postawione pytanie? Z nieustannym spotkaniem (a nawet: konfrontowaniem) różnych perspektyw? Taki sobór nie przynosiłby nigdy jednej, ostatecznej, wszystkich obowiązującej odpowiedzi. Nie prowadziłby nigdy do zwycięstwa jednej perspektywy (która wówczas mogłaby rościć sobie pretensje, że jest wyczerpującym ujęciem obiektywnej prawdy, a nie perspektywą).

Byłby to prawdziwy koniec konstantyńskiej, imperialnej ery chrześcijaństwa. Ale nie byłaby to wcale zdrada korzeni. W kanonie Pisma są przecież cztery ewangelie. ©℗

AUTOR ARTYKUŁU
PIOTR SIKORA
Teolog i filozof, publicysta, bloger, redaktor działu „Wiara”. Doktor habilitowany, adiunkt w Katedrze Filozofii Boga i Religii w Akademii Ignatianum w Krakowie. Członek Krakowskiej Grupy Medytacji Chrześcijańskiej związanej z Ośrodkiem Medytacji Chrześcijańskiej przy klasztorze Benedyktynów w Lubiniu.
BLOG AUTORA
WIĘCEJ ARTYKUŁÓW TEGO AUTORA