"Wielka Akcja"

W najbliższy poniedziałek 22 lipca o godz.18.00 przed pomnikiem  Umschlagplatz rozpocznie się Marsz Pamięci upamiętniający Wielką Akcję w  getcie warszawskim z lipca 1942 roku.

Numer 138 Zeszytów Literackich otwiera wspomnienie Marka Edelmana pt. „Wielka Akcja“

Lipiec 1942. Cholerne upały. Jakieś dziwne rzeczy się dzieją w  getcie. Z ludźmi trudno mówić. Szalone zdenerwowanie. Coś się będzie  działo, „coś, coś”, ale co? Tysiące ludzi zadaje to samo pytanie. Ludzie  gubią się w domysłach, nie śpią po nocach. Nie wiadomo, dlaczego i po  co zapisują się do szopów niemieckich. Oddają swoje maszyny, likwidują  interesy. Coś będzie, coś strasznego, ale co?

Wśród naszych straszne podniecenie. To już naprawdę teraz — już  koniec. Jest przecież już po Wilnie, Lublinie… Teraz kolej na Warszawę —  a może jeszcze nie, a może to jakaś przedwczesna panika. Nasi alarmują  ze wszystkich stron, najgorzej z tymi, którzy nie wychodzą — od kilku  dni dobija się [Icchak] Samsonowicz o rozmowę z Abraszą [Blumem].  [Welwł] Rozowski, który chodzi do niego ciągle, mu nie wystarcza. Pisze  listy jeden za drugim, każdy nowy coraz straszniejszy. Jesteśmy wszyscy  zalatani, spotykamy się 2–3 razy dziennie, by tylko załatwić  najkonieczniejsze bieżące sprawy. Te krótkie nasze rozmowy są tak samo  chaotyczne i nerwowe jak całe getto, właściwie się nic konkretnego nie  robi — jakieś drobnostki, które by jeszcze dwa tygodnie temu były  nieważne, są teraz najpilniejsze. Jedynie [Maurycy] Orzech ciągle  kołacze gdzieś po aryjskiej stronie o broń. Ciągłe telefony, ciągłe  przeciąganie sprawy i znów jakaś nadzieja — może za godzinę, może jutro  […].

Ostatnie dwa dni przed akcją, nie wiadomo dlaczego, prawie całkowicie  spędziłem z personelem szpitala. Nie mogłem nikomu powiedzieć tego, co  czułem. Najbardziej wstydziłem się Abraszy. Zdawało mi się, że mi czyta z  oczu i z wyrzutem mówi:

— Straciłeś wiarę w człowieka.

Spotykałem się z nim tylko w koniecznych wypadkach. Byłem w tym  okresie dla niego pełen uwielbienia i podziwu. Ten człowiek widział  pewno więcej niż ja, a tym niemniej wszystko dla niego było ważne. Umiał  ludziom załatwić w tym czasie najdrobniejsze i najbłahsze sprawy. Muszą  ciągle widzieć — mówił — że ktoś o nich dba.

Takeśmy ich przyzwyczaili, że partia [Bund] im wszystko załatwia, że  gdyby na chwilę przerwać, czuliby się bezsilni i osamotnieni. Dziś,  kiedy im najwięcej potrzeba poczucia pewności, musimy dalej to robić.  Słuchałem, rozumiałem i podziwiałem, lecz sam nic nie robiłem.

Siedziałem na Żelaznej 101 u Doli [Keilson] w pokoju. Była Sonia  [Nowogródzka] i Hela [Keilson]. Sonia była strasznie zdenerwowana, Hela  starała się ją uspokoić. Wściekało mnie to, ale milczałem. Hela poszła,  zostałem sam z Sonią. Była strasznie roztrzęsiona, cała dygotała.  Podszedłem, położyłem jej rękę na plecach — i powiedziałem: spokojnie,  spokojnie, jeszcze może kiedyś będzie dobrze. Jeszcze chwilę postałem,  podałem jej kapelusz z dużym żałobnym welonem i wyprowadziłem na ulicę.  Szliśmy na inne mieszkanie. Po drodze powiedziała: — Marek, czy ty  naprawdę w to wierzysz? — Powiedziałem: tak. — Kłamałem.

Sonia coś we mnie przełamała. Stałem się inny dla ludzi nie w obejściu (o, na pewno nie), lecz w czynach i zainteresowaniu […].

Ludzie wpadają. Ciągle kogoś ubywa. Trudno nawet dokładnie  stwierdzić, kiedy kto poszedł. Ciągle otrzymujemy z Umschlagu  [Umschlagplatzu] alarmujące wiadomości. Marian [Merenholc] cały dzień  jeździ tam. Ale dziesięć razy pojedzie, a jednego wyciągnie. Strasznie  trudno w tej masie ludzkiej znaleźć kogokolwiek. Tylko na placu przed  budynkiem są 2–3 tysiące osób. Ciągle są nowi sprowadzani. Masa ludzka  płynie, faluje — ale mimo to jest cicho jak na cmentarzu, od czasu do  czasu jakiś wystrzał lub krzyk żydowskiego policjanta — nie zbliżać się  do drutów. To te same paniczyki — to ta sama złota młodzież, która w  salonach się tak elegancko zachowywała, której ruchy były tak  dystyngowane — dziś prowadzi warszawskich Żydów na śmierć. Dzisiaj są  brutalni, przed tygodniem jeszcze brali łapówki i handlowali przy murach  — dziś handlują życiem ludzkim, stawka jest równa, cena, jak dla nich,  nawet niewygórowana, każdy z nich będzie żył, jeżeli w spokoju dostarczy  1700 łebków. Równowaga wartości jest utrzymana.

Po usilnych prośbach po raz pierwszy z Marianem na Umschlag. Była  godzina druga. Mieliśmy wyciągnąć [Icchaka] Dembińskiego z rodziną.  Przeszliśmy przez wachę, ależ wejść proszę bardzo, uśmiecha się żandarm,  jeszcze jeden łebek i to bez kłopotów. Przed drutami stajemy obydwaj.  Plac jest tak pełen, że kroku dalej zrobić nie można. Marian mnie dalej  nie puszcza. Nie wydostaniesz się, zagarną cię razem z masą do wagonów.  Marian sam próbuje się tam dostać. Zostaję przed ostatnimi posterunkami.  Stoję oparty o drzewo jakieś dziesięć kroków od wejścia. Przede mną  ciągle płyną ludzie. Strasznie długo to trwa. Nadchodzą Niemcy.  Przygotowują ładowanie. Otwiera się wielka brama. Sześciu ich stoi z  krótkimi pejczami [i] rękawami do góry podwiniętymi. Są w świetnych  humorach. Jakby na najlepszej zabawie. Cały tłum skamieniał. Nikt się  nie porusza. Tulą się do siebie. To zaraz — to już. Ale Niemcom się nie  śpieszy, do czwartej brak jeszcze 20 minut. Odebrali karabin od jakiegoś  Ukraińca i celują w przeciwległe okna. Na czwartym piętrze siedzi na  oknie dwoje dzieci. Trzeba je ustrzelić. Przecież to zaledwie 400  metrów. Spierają się, jedni mówią, że 500. Widocznie się pogodzili, bo  jeden wchodzi na taboret mierzy i strzela. Chłopiec spada — tysiące oczu  odprowadzają go w tę ostatnią drogę. Nikt nie jęknął. Pewno wszystkich  tak jak mnie trochę za dołek złapało.

Ale dzieło jeszcze nieukończone. Na oknie zostało widocznie jeszcze  bardzo małe dziecko, które samo zejść nie może. Widać z tej odległości,  że się bardzo szybko porusza. Drugi zawodnik staje. Pudło. Koledzy się  śmieją głośno, głęboko, ten śmiech pewno z samego brzucha się wydobywa.  Odetchnąłem. Może już koniec. Dziecko porusza się coraz szybciej, jakoś  mniej regularnie. Nagle widocznie ktoś wszedł do pokoju, wyciąga rączki,  staje. Trach — sucho zleciało głową w dół […].

[Adam] Czerniakow popełnił samobójstwo. Jest zimny wieczór. Słońce  zachodzi na czerwono. Na siódmą umówiłem się z Marianem. On będzie miał  ostatnie wiadomości. Stoję na rogu Żelaznej i Nowolipia pod szpitalem  położniczym i chowam się przed wiatrem. Z Żelaznej 101 ciągle strzelają,  trochę nieprzyjemnie tu stać, a Marian nie przychodzi. Na ulicy już  nikogo nie ma. Usiadłem w bramie i czekam, naciągnąłem sweter na uszy,  strasznie mi zimno, czekam. Strasznie się czas dłuży. Przed ósmą Marian  przyszedł. Och, jak ja się cieszę. Jemu jednak robię wyrzuty, że się  spóźnił itd.

— No i co nowego z Czerniakowem, [mów] prędko, bo późno.

— Wszystko razem szmelc. Na mydło. Stary się przestraszył. Jakichś podobno nowych kontyngentów od niego żądano.

Jakieś kamienie ci się kładą na plecach i tłoczą do ziemi, stajesz  się taki mały, bezsilny, coś cię dusi w gardle. Nie czuję, jak idę i  kiedy się znajduję w domu. Jestem wypłukany. Przecież to nic nowego —  przecież już się do tej myśli przyzwyczaiłem. — Ale ciągle nowe dowody,  że to już na pewno, że to już wszystko nieodwracalne, że się nic nie  zmieni […].

Przenieśliśmy naszą kwaterę główną do Soni, mieszkania na Nowolipie  7. Mieszkał tam tylko [Chil] Filozof, który przychodził dopiero  wieczorem, [Dawid] Klin był już po aryjskiej stronie. Wygoda polegała na  tym, że był tam jeszcze czynny telefon. Połączenie z aryjską stroną i  Miedzeszynem. Był tam zawsze ktoś z nas, a najczęściej wszyscy razem.  Orzech dzwonił 2–3 razy dziennie, czekało się jego telefonu jak  zbawienia, a może jednak. Jeżeli nie broń — to może uda się wyciągnąć  choć kilkadziesiąt osób. Przecież teraz nic innego nie robimy, jak  ciągle się kogoś wyciąga. Ciągle ktoś wpada i ciągle tak samo jedziesz  na Umschlag, wyczekujesz godzinami na odpowiedni moment, aż ci się uda,  jak ci się nie udaje — nagłe ładowanie — wracasz sam ledwo z życiem i  naprawdę się nie możesz wytłumaczyć, dlaczego się nie udało. [Abraham  Sznajdmil] Berek bardzo obstaje, a idź jeszcze raz. Nic nie odpowiadasz i  idziesz — wiesz, że to na nic, ale idziesz i znów wracasz z niczym, ale  też cię już nikt nie pyta, w międzyczasie zapomniano, tyle nowych  spraw, nie, nie spraw — ludzi, ludzi znów zginęło. I nie ma rady,  idziesz znów na noc na Umschlag. Noce są zawsze bardziej szczęśliwe.

MAREK EDELMAN
z rękopisu odczytała Zofia Lipecka
z oryginałem porównała Martyna Rusiniak-Karwat
oprac. Red. „ZL”

MAREK EDELMAN ur. 1919, zm. 2009 w  Warszawie. Ostatni dowódca powstania w getcie warszawskim, kardiolog.  Działacz opozycji demokratycznej. Odznaczony Orderem Orła Białego, 1998.  Laureat Nagrody Lewiatana, 2008. Drukował w „Zeszytach Literackich” 52,  66, 72, 74, 88, 91, 92, 94, 97, 99, 102, 121, 129 i 138.
Decyzją Rady m. st. Warszawy rok 2019 został ustanowiony Rokiem Marka Edelmana.
15  kwietnia 2019 w Warszawie, pomiędzy ulicami Gen. Wł. Andersa i Wałową  od strony ulicy Franciszkańskiej, nazwano skwer imieniem Marka Edelmana.

Fragment wspomnień spisanych najprawdopodobniej w latach 60. dla żony  Aliny Margolis-Edelman. Całość ukaże się wkrótce nakładem Instytutu  Studiów Politycznych PAN i Zeszytów Literackich w opracowaniu Martyny  Rusiniak‑Karwat. Tytuł pochodzi od Redakcji „ZL”. Niniejszy fragment  drukujemy w 75. rocznicę Wielkiej Akcji w getcie warszawskim, 1942.

Zobacz także - ZL 138