Zbigniew Nosowski, współprzewodniczący w latach 2007-2009 i 2017-2023 - "Moja droga do dialogu"

Zbigniew Nosowski

Urodziłem się w roku, w którym postawiono mur berliński. Może zatem bardziej oczywiste byłoby, gdybym uważał istnienie murów między ludźmi za rzecz naturalną i nie wymagającą wytłumaczenia. Ja wolę jednak, żeby tych murów było jak najmniej, żeby ludzie się różnili, ale nie odgradzali się od siebie; żeby różnice między ludźmi różnych wyznań, religii, kultur i narodów stawały się dla nich raczej wzbogaceniem niż zagrożeniem. A jeśli mury istnieją, to bardzo lubię je stopniowo rozbierać: nie gwałtownie burzyć, lecz cegiełka po cegiełce obniżać ich poziom i w ten sposób przyczyniać się do tego, by zanikały…

Ale dlaczego tak wolę, skoro od dziecka żyję w społeczeństwie niemal monolitycznym narodowo i religijnie? Jak znalazłem się zwłaszcza w dialogu chrześcijańsko-żydowskim, skoro bardzo długo słowo „Żyd” było dla mnie puste? W marcu 1968 roku nawet jeszcze nie chodziłem do szkoły, o antysemickiej nagonce nie miałem zielonego pojęcia.

Dlaczego zatem Żydzi są mi potrzebni, dlaczego ich potrzebuję? Stanowcza sugestia Stanisława Krajewskiego, że to ja powinienem dziś opowiedzieć o swojej drodze do dialogu chrześcijańsko-żydowskiego, sprawiła, że musiałem to wszystko na nowo przemyśleć. Uświadomiłem sobie, że ta droga miała trzy etapy. Dwa pierwsze trwały każdy mniej więcej 20 lat, trzeci zaczął się kilka lat temu i trwa, wręcz rozwija się.

Pierwszy etap mojej drogi to kompletna ignorancja. Mieszkałem od urodzenia w mieście, którego ponad połowę obywateli stanowili Żydzi, a ja o tym nic nie wiedziałem (moi rodzice pochodzili z innych okolic, byli w Otwocku przyjezdnymi i nie interesowała ich historia miasta). Mieszkałem w kraju, którego znaczna część obywateli jeszcze bardzo niedawno – bo z grubsza rzecz biorąc, pół wieku temu – to byli Żydzi. Ale mnie to w ogóle nie interesowało. Po prostu uważałem stan etnicznej i wyznaniowej homogeniczności za właściwy i pożądany. Tak mnie wyraźnie nauczono… Tak było mniej więcej do dwudziestego roku życia.

Drugi etap – kolejne mniej więcej 20 lat – to stopniowo rosnące zainteresowanie Żydami, judaizmem i dialogiem chrześcijańsko-żydowskim oraz stosunkami polsko-żydowskimi.

Do przemiany przygotował mnie najpierw ruch oazowy „Światło-Życie”, dzięki któremu wiara katolicka odziedziczona w ramach rodzinnej tradycji stała się moim osobistym wyborem i moją życiową przygodą. Dzięki oazie otworzyły mi się oczy na znaczenie Starego Testamentu (duchowa formacja tego ruchu przedstawia bowiem Księgę Wyjścia/Exodus jako model wychodzenia człowieka z niewoli grzechu). Z drugiej strony natrafiłem na książki Romana Brandstaettera, polskiego Żyda, który przyjął katolicyzm, ale zachował wielki szacunek dla żydowskiej wiary i tradycji.

Kiedyś rozmawiałem na ten temat z Kasią, moją narzeczoną, dziś żoną i od niej dowiedziałem się, że pod Otwockiem też jest cmentarz żydowski. To ona mnie tam zaprowadziła i to od niej dostałem w prezencie piękny album fotografii Moniki Krajewskiej z żydowskich cmentarzy w Polsce zatytułowany „Czas kamieni”, zawierający też wyjaśnienie symboliki macew.

Potem pojawiły się lektury czasopism katolickich – głównie„Więzi”, „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” – które pokazywały mi rangę tematu żydowskich korzeni chrześcijaństwa dla katolika, oraz uświadamiały, że to nie jest jakaś fanaberia czy hobbystyczne zainteresowania, lecz że takie właśnie jest oficjalne nauczanie Kościoła.

Dokładnie 20 lat temu z wypiekami na twarzy śledziłem dyskusję na łamach „Tygodnika Powszechnego” po artykule Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na getto”. Wtedy zrozumiałem polsko-żydowski wymiar dialogu. Konsekwentnie ważniejszy był jednak dla mnie osobiście wymiar chrześcijańsko-żydowski. Doskonale pamiętam pierwsze międzynarodowe sympozjum chrześcijańsko-żydowskie w kwietniu 1988 r. w Krakowie i Tyńcu. Miała tam miejsce m.in. niezwykła przemiana, która stała się dla mnie symbolem tego, po co jest dialog. Pierwszy żydowski referat wygłaszał wówczas rabin nazwiskiem Polish. Był on zresztą pierwszym rabinem, który kiedykolwiek przemawiał w domu arcybiskupów krakowskich. W pierwszych słowach swego referatu stwierdził, że „Polska słusznie uważana za najbardziej antysemicki kraj świata”… Potem pojechaliśmy na trzy dni obrad do klasztoru benedyktynów w Tyńcu, by na zakończenie powrócić do domu kard. Macharskiego. Na koniec spotkania usłyszeliśmy wyznanie rabina Polisha poczynione ze łzami w oczach: „zrozumiałem teraz polski ból”. Ja zrozumiałem zaś wtedy, że dialog ma służyć temu, żeby lepiej zrozumieć drugiego, zrozumieć go tak, jak on siebie rozumie.

W następnych latach towarzyszyłem – raz bardziej, raz mniej wiernie – różnym wydarzeniom z dziedziny dialogu chrześcijańsko-żydowskiego, relacjonując je na łamach „Więzi” i innych mediów, uczestnicząc, czasem coś sugerując, ale raczej z perspektywy życzliwego obserwatora niż uczestnika.

Etap trzeci to świadome współtworzenie tego dialogu. Sygnałem do zwrotu stało się dla mnie paradoksalnie żydowskie oświadczenie na temat chrześcijan i chrześcijaństwa, (ogłoszone 10 września 2000 r., zatytułowane Dabru emet, czyli „Mówcie prawdę”). Wtedy dostrzegłem, że wreszcie starania po stronie chrześcijańskiej zostały dostrzeżone przez poważne kręgi żydowskie i że jest nadzieja na dialog religijny, teologiczny. Zaraz potem wybuchła w Polsce wielka debata o zbrodni w Jedwabnem, więc tym bardziej uznałem, że w tym wielkim kociokwiku, jaki wówczas powstał, potrzebny jest bardzo wyraźny głos na rzecz dialogu chrześcijańsko-żydowskiego. Przełomowy okazał się dla mnie – jak dziś to widzę – rok 2001, rok moich czterdziestych urodzin (dlatego mówię o etapach trwających po około 20 lat). Wtedy z mojej inicjatywy miesięcznik „Więź” wspólnie z Polską Radą Chrześcijan i Żydów zorganizowały międzynarodowe sympozjum teologiczne wokół deklaracji „Dabru emet”. Wówczas po raz pierwszy mieliśmy okazję gościć w Polsce rabina Irvinga Greenberga.

W roku 2001 zapadłateż inna kluczowa decyzja – podjęliśmy ją w autobusie jadącym do Jedwabnego na 60. rocznicę zbrodni wspólnie z ks. Wojciechem Lemańskim, wówczas proboszczem jednej z parafii mojego rodzinnego miasta. Postanowiliśmy wówczas, że trzeba będzie w Otwocku zainicjować jakieś działania, które przypomną o żydowskich mieszkańcach naszego miasta i o ich zagładzie.

Kilka miesięcy później zrodził się Społeczny Komitet Pamięci Żydów Otwockich i Karczewskich. Uznałem wtedy, że moim pierwotnym obowiązkiem wobec Żydów jest zaangażowanie się na rzecz pamięci Żydów z mojego miasta: ocalenie i przywrócenie tej pamięci. Miałem przez lata wyrzuty sumienia, że tym się nie zajmuję, w końcu trzeba było coś uczynić… Mnóstwa pomysłów nie zrealizowaliśmy (jeszcze?), ale bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że wiele się nam udało. Zwłaszcza marsz pamięci i modlitwy organizowany 19 sierpnia, w rocznicę likwidacji otwockiego getta, stał się już tradycją – ważnym publicznym wydarzeniem. A jakie mnóstwo kontaktów się pojawiło z żyjącymi otwockimi Żydami rozsianymi po świecie…

W końcu wstąpiłem także formalnie do Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów, czego wcześniej nie chciałem uczynić, bo miałem świadomość, że pociągałoby to za sobą konieczność jeszcze większego zaangażowania w te sprawy, a nie miałem na to czasu. Teraz czasu mam jeszcze mniej, ale jestem w tej Radzie i usiłuję współtworzyć jej działania. Zgodziłem się nawet przez pewien czas być jej chrześcijańskim współprzewodniczącym.

Jak zatem dzisiaj odpowiedziałbym na postawione na wstępie pytanie: dlaczego Żydzi są mi potrzebni? Odpowiadam na nie na trzech poziomach: jako człowiek, jako Polak, jako chrześcijanin.

Dlaczego Żydzi są potrzebni mnie jako człowiekowi? Człowiekiem nie jest się abstrakcyjnie. Jest się nim w określonym, konkretnym miejscu i czasie. Ja od urodzenia mieszkam w mieście, którego większość obywateli stanowili Żydzi, ale ¬– jak już mówiłem – tej historii nie znałem. Poznałem ją dzięki swojej żonie i szybko musiałem zrozumieć, zastanawiając się nad tym, kim jestem, że żaden dzień nie zmienił historii mojego miasta tak bardzo, jak 19 sierpnia 1942 r. W tę upalną środę niemieccy oprawcy wywieźli z otwockiego getta do obozu zagłady w Treblince ok. 7-10 tys. Żydów – to prawie połowa przedwojennej ludności Otwocka. Nie możemy o tym nie pamiętać. Trzeba zatem przypominać ich obecność, ich modlitwy, ich kulturę – tak jak potrafimy. Po to, abyśmy mogli spotykać się z nimi pomimo upływu czasu. Abyśmy potrafili odkrywać, że choć ich nie ma, to jednak są…

O otwockich Żydach Izaak Bashevis Singer napisał swego czasu, że ich już nie ma, pozostał po nich tylko piasek, na którym budowali swoje domy. Kiedy przed ponad pięciu laty powołaliśmy Komitet Pamięci, nie przypuszczaliśmy, że uda się nam tak dużo, że nawet będziemy mogli twierdzić, iż Singer się mylił: bo choć w Otwocku nie ma Żydów, to jednak pozostało po nich więcej niż piasek – pozostała pamięć.

Dlaczego Żydzi są potrzebni mnie jako Polakowi? Bo narody potrzebują pamięci i tradycji. A piękną tradycją Polski jest katolickość rozumiana, zgodnie z oryginalnym znaczeniem tego słowa, jako powszechność. To tradycja Polski jagiellońskiej – tradycja wielokulturowej, wielonarodowej i wieloreligijnej Rzeczypospolitej.

Tej Polski ja już nie mogłem osobiście doświadczyć. Mozolnie musiałem odkrywać, że w polskiej historii taka sytuacja nie jest normą, lecz wyjątkiem. Dopiero obecnie – na skutek zagłady Żydów, zmiany granic, przesiedleń ludności po II wojnie światowej oraz powojennych migracji – Polska stała się krajem narodowościowo niemal jednolitym. Niestety, idea Polski jagiellońskiej – otwartej, gościnnej i zamieszkałej przez różne nacje, kultury i religie – wciąż z trudem zdobywa należne jej miejsce w polskim życiu. Skoro jednak tamtej Polski już nie ma, to tym bardziej powinna trwać nasza pamięć o Rzeczypospolitej wielu narodów, tym bardziej powinniśmy ocalać wszelkie ślady tamtego zaginionego bogactwa, tym bardziej powinniśmy wspierać kolejne pokolenia polskich Żydów w procesie odkrywania i odbudowywania duchowych korzeni ich tożsamości.

Żydzi są mi zatem potrzebni, bo – jak pisał Jan Paweł II w książce „Pamięć i tożsamość” – „Polskość to w gruncie rzeczy wielość i pluralizm, a nie ciasnota i zamknięcie”. Taką polskość chcę urzeczywistniać.

Wreszcie: Dlaczego Żydzi są potrzebni mnie jako chrześcijaninowi? Wydaje się to proste. Jak powiedział Jan Paweł II – „Kto spotyka Jezusa Chrystusa, spotyka judaizm”. Skoro zatem spotkałem w swoim życiu Jezusa – a mam to wielkie szczęście! – muszę też spotykać Żydów, i to Żydów dzisiejszych, a nie tych historycznych, o których czytam na kartach Ewangelii. Nie wystarczy bowiem – że znów zacytuję Papieża – „słuszne ubolewanie i potępienie wrogości do narodu żydowskiego, jaka występowała często w historii; należy rozwijać także przyjaźń z nim, szacunek i przyjazne stosunki”.

Wydaje się to takie proste. Dobrze wiemy, że przez stulecia nie było to takie proste. I wciąż nie jest to proste dla wszystkich. Wciąż istnieją wśród nas ludzie, którzy na pytanie „Po co nam Żydzi” wydają się odpowiadać: „Żydzi są nam potrzebni, żeby było na kogo zwalać winy za wszelkie zło świata”. Przyznaję, że często brakuje mi już sił na polemiki z nimi. Wolę raczej pracować nad tym, aby coraz więcej było tych, dla których te proste prawdy będą oczywiste. I tym sposobem, krok po kroku, cegiełka po cegiełce, może uda się najpierw obniżyć, a w końcu rozebrać mur, jaki dzielił nasze wspólnoty wiary przez prawie dwa tysiąclecia.

Polska powinna wnosić istotny wkład w dialog chrześcijańsko-żydowski, bo jest krajem bardzo ważnym i dla chrześcijan, i dla Żydów. Oby się to udawało…
Wierzę w to, gdy pomyślę, jak wiele zmieniło się za mojego krótkiego życia. Gdy przychodziłem na świat, modlitwa wyznawców judaizmu i chrześcijaństwa taka jak dziś była nie do pomyślenia. Dzisiaj taka modlitewna wspólnota, choć rzadka, już nie zaskakuje. Jak będzie za kolejne 40 lat? A za 2000 lat?

Zbigniew Nosowski

Więcej: