Dzień Judaizmu 2006: Na drodze temu, który nadchodzi
17/01/2006 | Na stronie od 17/01/2006
Stanisław Krajewski
Na drodze ku Temu, który nadchodzi
IX Dzień Judaizmu, bazylika katedralna w Kielcach, 2006
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 4/2007. To zapis wystąpienia z okazji IX Dnia Judaizmu, obchodzonego pod hasłem „Na drodze ku Temu, który nadchodzi”, 17 stycznia 2006 r., w bazylice katedralnej w Kielcach.
„Na drodze…” Jesteśmy w drodze. My – Żydzi, my – chrześcijanie, my – ludzie. Tak mówi tradycja żydowska, tak mówi również tradycja chrześcijańska. Ale nie wszyscy tak uważają, nie wszyscy to czują.
Bo być w drodze można na dwa różne sposoby. Po pierwsze, gdy liczy się tylko cel drogi: dążymy do jakiegoś punktu i przechodzimy drogę, którą albo w zasadzie znamy, albo która stanowi przedmiotu zainteresowania o tyle, o ile służy dojściu do celu, celu, który jest nam znany. Po drugie zaś, można być w drodze, nie znając z góry jej przebiegu, a nawet – w skrajnej sytuacji – nie wiedząc, dokąd ona prowadzi. Gdy cel jest zakryty, sama droga staje się niejako celem.
Ten pierwszy rodzaj bycia w drodze jest zwyczajny, wszystkim dobrze znajomy. To droga do domu, do pracy, do szkoły, do sklepu, w góry, nad morze, do Australii, ba! – nawet na Księżyc. Po drodze mogą być niespodzianki, ale wiemy, dokąd mamy trafić, po czym poznać, że to już koniec drogi. Nawet największe przeszkody i najbarwniejsze przygody nie zmieniają natury tej podróży. Odyseusz wie, że dąży do Itaki, wie również, co tam chce zastać.
Drugi wspomniany wyżej rodzaj bycia w drodze jest o wiele rzadszy i bardziej niezwykły. Nie wiemy, dokąd zmierzamy, nie mamy jasności, jak poznać, że już osiągnęliśmy cel. Bo nie wiemy, czym ten cel ma być. Ktoś mógłby rzec, że tak podróżuje włóczęga, któremu wszystko jedno, gdzie jechać, może autostopowicz, hipis – czyli osoby, z którymi utożsamia się raczej niewielu. Jednak owo bycie w drodze dotyczy nas wszystkich. Po pierwsze, przecież życie każdego z nas jest taką drogą, drogą ku nieznanemu. Cel jest całkowicie zakryty, dlatego zasadniczym celem jest właśnie sama ta droga. Liczy się ona, to, jak ją przejdziemy. Tak myślą i Żydzi, i chrześcijanie. To, co nastąpi potem, jest kwestią wiary. Pojawia się więc w naturalny sposób perspektywa religijna. Jest tak nie tylko dlatego, że odnosimy się do tego, co poza życiem; ta perspektywa ma zastosowanie też do fragmentów czasu naszego życia. Klasycz¬nym, biblijnym wyrazem tego drugiego sposobu bycia w drodze jest życie praojca Abrahama .
Nasz praojciec Awram awinu wyszedł ze swojej ziemi w nieznane. Wiedział, że ma opuścić „ziemię rodzinną, rodaków, dom ojca” (Rdz 12,1), by udać się do kraju, który zostanie mu ukazany. Jest mu obiecany przez Boga, ale Abraham nic o nim nie wie. Jest przed nim zakryty. Abraham ma się kierować ufnością, ma spełniać przykazania, ma sprostać testom, które nadejdą. Liczy się przede wszystkim to, jak postępuje, jak idzie, gdy posuwa się po swojej drodze. Jej cel jest oczywiście ważny, ale pozostaje całkowicie zakryty. Abraham nie wie, czego się spodziewać. Choć dojdzie do owej obiecanej ziemi, obietnica, która odnosi się do jego dzieci, wnuków i kolejnych pokoleń, będzie ciągle podawana w wątpliwość. Owa obietnica, że to przezeń „będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi” (Rdz 12,3).
Ta obietnica, powtórzona potem, nie mogła być w pełni zrealizowana ani w biblijnej prahistorii, ani w późniejszej historii. Częściowo – owszem. Najpierw ziemia obiecana przypadła Żydom, potomkom Abrahama. Potem cały świat poznał historię Abrahama i dowiedział się o obietnicy. Jednak pełna realizacja obietnicy wykracza poza perspektywę zagospodarowania owej ziemi, poza wizję rozprzestrzenienia się Biblii po całym globie, poza cokolwiek, co może dokonać się w tej epoce, w której żyjemy. Obietnica biblijna odsyła do przyszłości, przyszłości jeszcze nam nieznanej, zakrytej a utęsknionej, przyszłości mesjańskiej. To w tym mesjańskim sensie jesteśmy w drodze, jak napisał Józef Ratzinger, obecny papież Benedykt XVI, „na drodze ku Temu, który nadchodzi” .
Owa biblijna obietnica jest wspólna, ale zarazem dzieli. Gdy mowa o Mesjaszu, widzimy zazwyczaj zasadniczą różnicę pomiędzy judaizmem a chrześcijaństwem. Rzeczywiście, chrześcijanie widzą Mesjasza w Jezusie z Nazaretu. Żydzi – w nikim dotychczas żyjącym, choć w mnogości żydowskich wyobrażeń mesjańskich ważne jest i to, że nieraz pojawiali się ludzie, których chwilowo obdarzano tym mianem. Ostatnia taka próba – która powoduje, że jedna grupa Żydów przeciwstawia się wszystkim pozostałym – ma miejsce zresztą teraz, na naszych oczach: część spośród skrajnie ortodoksyjnych chasydów lubawickich używa określeń mesjańskich w odniesieniu do swego przywódcy, zmarłego kilka lat temu cadyka Szneursona. Żadni inni Żydzi tego nie uznają, wielu z tego drwi. Sytuacja jest wysoce pouczająca. Pokazuje, po pierwsze, żywotność mesjanistycznych motywów w żydowskiej religii, a po drugie, nieuniknioną konfliktowość tego tematu: triumfalizm jednych, którzy głoszą „Oto Mesjasz nadszedł”, wywołuje opór i niechęć innych.
Chrześcijaństwo, rozwijając się, przedefiniowało pojęcia mesjańskie tak, by mówić o odkupieniu wewnętrznym. W odpowiedzi na to od wieków Żydzi pytają, gdzie jest to Królestwo Mesjańskie, co właściwie oznacza koncepcja duszy odkupionej pośrodku nieodkupionego świata. Przecież świat – nasz widzialny świat –nie zmienił się, to znaczy nie stał taki, jaki być powinien. Bo lew ma spokojnie leżeć przy baranku (Iz 11), miecze mają zostać przekute na lemiesze (Mi 4). Oczekiwanie mesjańskie nadal ma sens. Świat powinien stać się fundamentalnie lepszy, niż jest. Gdy tak sformułować nadzieję mesjańską, podpisać się mogą pod nią również chrześcijanie. Żadna ewolucja, żadne przedefiniowanie pojęć tego nie zmieni, bo biblijne źródło pozostaje wspólne. Oczekiwanie ma sens. Ten sens może uznać i Kościół. Oficjalny dokument watykański z 2001 roku, Lud żydowski i jego święte pisma w Biblii chrześcijańskiej , napisany pod auspicjami kard. Józefa Ratzingera i z jego przedmową, stwierdza wprost: „mesjańskie oczekiwanie Żydów nie jest daremne” (nr 21).
Jest więc jakiś grunt niewątpliwie wspólny Żydom i chrześcijanom. Z żydowskiej perspektywy można rzec więcej: to przecież właśnie dzięki chrześcijaństwu cały świat dowiedział się o idei Mesjasza, o mesjańskiej obietnicy. Choć dokonało się to w formie, w której my, Żydzi, się nie rozpoznajemy, to jednak przy dobrej woli nie sposób jest nie odczuwać wdzięczności. Można powiedzieć więcej również z perspektywy chrześcijańskiej. Ks. Michał Czajkowski naucza, że chrześcijanom nie chodzi tylko o oczekiwanie, że Jezus przyjdzie powtórnie i również Żydzi zobaczą prawdę. Bo chrześcijanie czekają – dodaje – na pełnię, której nie było, „na pierwsze pełne i ostateczne przyjście Mesjasza”. Bo Nowy Testament nic nie mówi o drugim przyjściu, ani o powrocie. Okazuje się, że ta nadzieja jest „czymś bardziej wspólnym, niż myśleliśmy”.
Tak – i co więcej, przypomnienie tego jest potrzebne również współczesnym Żydom. My również musimy wciąż na nowo odzyskiwać sens mesjańskiego oczekiwania, w którym wyraża się eschatologiczny sens dnia codziennego. Żydom zawsze bowiem groziło popadnięcie w któryś z zawężonych sposobów rozumienia mesjanizmu, na przykład przyjęcie, że chodzi tylko o restaurację królestwa Izraela, albo szerzej – tylko o politykę. Obecnie byłoby to uznanie, że odzyskanie żydowskiej suwerenności w ziemi Izraela jest już tym, o co chodzi. Co więcej, dla człowieka współczesnego łatwiejsza jest nieosobowa interpretacja mesjanizmu: czekanie nie na osobę Mesjasza, ale na epokę mesjańską. Taka reinterpretacja jest możliwa, choć wychodzi poza tradycję. Być może u niektórych antyreligijnych Żydów pozostał jej odblask w postaci skłonności – nierzadkiej kilkadziesiąt lat temu – do rzucenia się w radykalną politykę, by natychmiast poprawić świat; takie zaangażowanie przyniosło żydowskim rewolucjonistom gorzkie rozczarowanie. Nie chcieli pamiętać, że próby „przyśpieszania końca” Talmud uznaje za szczególnie ciężki grzech. Może jednak tradycyjna wizja oczekiwania na Mesjasza z zawartym w niej postulatem cierpliwości pozostaje nie do zastąpienia?
Choć przyszłość jest przed nami zakryta, możemy powiedzieć za żydowską deklaracją o chrześcijaństwie Dabru emet z 2000 roku : „Różnica pomiędzy Żydami a chrześcijanami nie może być przezwyciężona siłami ludzkimi. Stanie się to, gdy Bóg zbawi cały świat, jak obiecuje Pismo”. Podobnie pisze kard. Ratzinger: „Postać Chrystusa równocześnie łączy i dzieli Izrael i Kościół. Przezwyciężenie tego podziału nie leży w naszej mocy…”. Tu dodaje uwagę, która służy nam teraz jako tytuł: „ale podział ten skupia nas razem na wspólnej drodze ku Temu, który nadchodzi. Z tego względu nie może on nas prowadzić do wrogości” ( ib. 109). Jest to stwierdzenie optymistyczne, szlachetne jako wezwanie, by nie było wrogości, ale jako opis faktów – wątpliwe. Dzieli, choć łączy, postać Jezusa, ale też dzieli, choć łączy, historia. Historia, której nie można oddzielać od religii, bo była przesiąknięta religijnymi wyobrażeniami, pojęciami, sposobami nadawania sensu. Chodzi o historię poprzednich stuleci, o okres Zagłady Żydów w czasie drugiej wojny światowej, a nawet – o wydarzenia powojenne.
Wbrew tragicznej historii możliwy jest szacunek. Deklaracja Dabru emet stwierdza w cytowanym już punkcie: „Żydzi mogą szanować chrześcijańską wierność ich objawieniu, tak jak my oczekujemy od chrześcijan szacunku dla naszego objawienia. Ani Żyda, ani chrześcijanina nie należy zmuszać od afirmacji nauczania drugiej wspólnoty”. To, co jest podstawą wzajemnego szacunku, może być czymś więcej: podstawą wzajemnej akceptacji. Pomimo różnic, których nie da się „przezwyciężyć siłami ludzkimi”.
Zatem istotnie „oczekiwanie mesjańskie może nas łączyć” . Nie powinno to zresztą być zaskoczeniem, bo na poziomie po prostu ludzkim wszystko nas oczywiście łączy: przecież taki sam będzie dla każdego z nas egzystencjalny opis nadziei ostatecznej, czyli oczekiwania na czasy, gdy świat będzie taki, jaki być powinien. Teologiczne wypełnienie tej nadziei jest inne dla Żydów i chrześcijan, ale samo oczekiwanie jest tożsame, podobnie jak wspólne są przywoływane przez Abrahama Joshuę Heschla, wielkiego pioniera dialogu żydowsko-chrześcijańskiego, biblijna bojaźń i drżenie oraz łzy . A jak – spytajmy – jest z drogą, po której kroczymy?
Jak widzieliśmy, kard. Ratzinger, mówiąc o drodze ku Temu, który nadchodzi, napisał: „ wspólna droga”. Czy tak jest istotnie? Jeśli droga, którą wszyscy kroczymy, jest drogą ku mesjańskiemu wypełnieniu, to czy jest wspólną drogą Żydów i chrześcijan? Czy jesteśmy w drodze w ten sam sposób? Przywołajmy rozróżnienie, od którego zaczęliśmy. Jeśli uznamy, że znamy cel, że wiemy, do czego mamy dojść, to różnice teologiczne w jego opisie przeważą i droga nie będzie wspólna. Jeśli natomiast jesteśmy w drodze na drugi sposób, przeczuwając tylko cel, ale przyznając się, że prawie nic o nim nie wiemy, to wtedy jedyne, co mamy, to sama droga, którą kroczymy. I im bardziej kroczymy wspólnie, tym bardziej jest to wspólna droga. Każdy z nas może się przyczynić do tego, by mimo wszelkich różnic była ona naprawdę wspólna.