Cała moja rodzina popełniła w tym pociągu samobójstwo

Irena Likierman w swoim domu, Warszawa, 17.11.2019 (fot. Archiwum prywatne)

Irena Likierman w swoim domu, Warszawa, 17.11.2019 (fot. Archiwum prywatne)

Źródło: Anna Herbich /gazeta.pl/weekend/

Z dnia na dzień było coraz gorzej. Coraz gorzej. Terror, nędza, zimno. Brak wszystkiego. Przede wszystkim jedzenia. Z mojego okienka widziałam okropne rzeczy. Takie, jakich dziecko nigdy nie powinno było oglądać - opowiada Irena Likierman w książce Anny Herbich "Dziewczyny ocalałe".

Moje poukładane i bezpieczne życie zmieniło się w 1939 roku. Wybuch wojny zastał mnie w piaskownicy, w ogródku jordanowskim przy Bagateli. Wówczas rosły tam malutkie drzewka, przypominające krzaczki. Dziś są już wielkimi, wysokimi drzewami. Sięgają nieba.*

Mama przybiegła po mnie - byłam pod opieką niani - bardzo zaniepokojona. Do dziś pamiętam, co powiedziała:

  • Wybuchła wojna. A ojciec nie wierzył, że to się stanie, i nie pozwolił mi zrobić żadnych zapasów!

To był dla niej największy problem. Że nie zrobiła zapasów. Kto mógł przewidzieć, co się wydarzy. jak śmiesznie, po tym co się stało, brzmią dziś jej słowa.

Zaczęły się naloty Luftwaffe na Warszawę. W budynku, w którym mieszkaliśmy, nie było schronu ani porządnych piwnic, więc kiedy leciały bomby, biegliśmy do schronu w pobliskiej kamienicy przy ulicy Pięknej. Było przy tym wielkie zamieszanie. Pewnego dnia, uciekając przed bombami, zgubiłam się. Musiałam puścić rękę mamy, kiedy w morzu zdenerwowanych ludzi pędziłyśmy pogrążoną w ciemności ulicą. Albo oni biegli przodem, a ja, błądząc w tłumie, straciłam ich z oczu.

Mama musiała szaleć z niepokoju. Gdzie jest jej ukochana córeczka?! Całe szczęście zaopiekował się mną jakiś żołnierz. Kiedy od podmuchów eksplodujących bomb leciało z okien szkło - osłaniał mnie swoim ciałem. Odprowadził mnie bezpiecznie do schronu, gdzie znalazłam rodziców. Co za ulga! Znaleźliśmy się. Wokół nas wielkie miasto obracało się w gruzy, ale najważniejsze było to, że byliśmy razem.

Zaczęła się niemiecka okupacja. Szykany wobec Żydów nasilały się, eskalowały. W październiku 1940 roku Niemcy wydali rozporządzenie o utworzeniu getta. Dzielnicy zamkniętej, która grubym murem miała oddzielić Żydów od Polaków. Podzielić miasto, sąsiadów, społeczeństwo. Ludzi.

(...)

Rzeczy, których dziecko nigdy nie powinno oglądać**

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam w getcie, był plakat. Wisiał na murze i ostrzegał. Na czarnym tle narysowana była karykatura Żyda - duża, zapadnięta, ziemista twarz, wielki haczykowaty nos. Jedno oko straszyło czarnym trupim oczodołem. Zęby wybite albo wypadły. A na pierwszym planie wielka, tłusta, obrzydliwa wesz, która swoimi odnóżami obejmowała twarz Żyda.

"Żydzi - wszy - tyfus plamisty" - głosił napis.

Ten plakat prześladował mnie przez całe życie. Prześladuje mnie do dziś. Przez ten rysunek czułam się gorsza. Okropna. Zła. Tak bardzo nie chciałam być Żydówką. Nie chciałam mieć wszy ani tyfusu. Bycie Żydem w trakcie wojny postrzegałam przez pryzmat tego plakatu. Jako piętno, nieszczęście. Wiele lat później, już w dorosłym życiu, doszłam do wniosku, że w pewnym sensie miałam wtedy sporo racji. Bycie Żydem w trakcie wojny rzeczywiście było niczym przekleństwo.

W getcie zamieszkaliśmy na Siennej 30. Na szóstym piętrze w kamienicy, gdzie winda dochodziła do piątej kondygnacji, a wyżej trzeba było wdrapywać się po schodach. To był właściwie strych. Pamiętam, że bardzo rozpaczałam, płakałam, że chcę do domu, że nie chcę tu mieszkać. Jak to dziecko. Nie rozumiałam, że nie mamy wyjścia. Miałam wprawdzie siedem lat, ale wciąż byłam jeszcze tak bardzo naiwna.

(...)

Na początku pomagała nam nasza sąsiadka z Marszałkowskiej, pani Wiernicka. Potem jednak Niemcy zamknęli getto i odcięli nas od tamtej strony. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Coraz gorzej. Terror, nędza, zimno. Brak wszystkiego. Przede wszystkim jedzenia. Z mojego okienka widziałam okropne rzeczy. Takie, jakich dziecko nigdy nie powinno było oglądać.

Martwych ludzi, których ciała zalegały rozrzucone na ulicy. Ot tak - jak połamane, porzucone lalki. Nikomu niepotrzebne, zepsute, stare zabawki. Padnięte konie i ludzi rzucających się na nie z nożami, żeby wykroić choćby nędzny kawałek padliny. Szybko, zanim ze zwierzęcia zostanie tylko goły szkielet. Obdartych nędzarzy żebrzących o okruchy chleba. Jeszcze wczoraj - szanowanych obywateli. Wszystko to widziałam.

I nagle stało się coś strasznego. Potwornego, niewyobrażalnego. Mój tata z siostrą zniknęli. Bez zapowiedzi, bez pożegnania. Zupełnie, jakby zapadli się pod ziemię, jakby z dnia na dzień przestali istnieć. Jakby ich nigdy nie było. Zostałam sama z mamą. Nasza rodzina się rozpadła.

Nigdy nie dowiedziałam się, co się z nimi stało. To pytanie dręczy mnie do dzisiaj. Ich zniknięcie było tym dziwniejsze, że mama w żaden sposób mi go nie wytłumaczyła. Nie zareagowała płaczem, rozpaczą. Słowem. Przemilczała, jakby to było coś normalnego. Zdarzenie, które musiało nieuchronnie nastąpić. Ona nie mówiła - a ja nie pytałam.

Czy zostali wywiezieni do obozu zagłady? Zamordowani na ulicy? Pewnie spotkała ich jedna z tych rzeczy. Ale mama nigdy mi tego nie powiedziała. Zapewne uznała, że to byłoby za dużo do udźwignięcia dla takiego małego dziecka jak ja. Dziewczynki, która tak bardzo kochała swojego tatę i siostrę. Mama uznała, że lepiej, żebym nie wiedziała. I nie wiem.

Ucieczka i rozstanie

Kiedy było już bardzo źle i Niemcy wywozili z getta coraz więcej ludzi, mama postanowiła, że trzeba uciekać. Musimy się ratować. Z czasem wszystkie wspomnienia z tamtego okresu zatarły się i przeistoczyły w jeden mglisty, zamazany obraz. Trudno mi więc odtworzyć całą sekwencję zdarzeń. Pamiętam tylko samo przejście. To, jak mama stała przed surową ścianą muru i szukała w nim dziury. Było ciemno, noc. Musiała być zima, bo ubrana byłam w grube palto.

Zapamiętałam ten obraz i wszechogarniający lęk. Żeby nie zostać przyłapanym, żeby nikt nie zauważył. Niemcy w takich sytuacjach się nie patyczkowali. Strzelali bez ostrzeżenia. Zabijali ludzi na ulicy i nawet nie zbierali ich z chodnika. Zostawiali na postrach innym. Pamiętam jakieś przyciszone, zdenerwowane głosy. Syknięcia. Wreszcie udało się znaleźć dziurę w murze. Ale ja za nic nie chciałam do niej wejść. Cegły były zimne, wilgotne. A przejście ziało czarną czeluścią. Bałam się. Mama jakimś cudem mnie jednak przepchnęła i nagle znalazłam się po drugiej stronie. Po aryjskiej stronie Warszawy.

Nie pamiętam, czy ktoś tam na nas czekał. Pamiętam tylko, że to przejście było w pobliżu Dworca Głównego. Mama miała tak zwany dobry wygląd, na dodatek doskonale mówiła po niemiecku. I była bardzo odważna. Otrzepała nas z ceglanego pyłu, zdjęła z ramion opaski z gwiazdą Dawida i wyrzuciła je precz. A potem zdecydowanym krokiem, trzymając mnie mocno za rękę, ruszyła prosto na stację. I wtedy wydarzyło się coś niesamowitego. Aż trudno w to dziś uwierzyć. Otóż moja mama wsiadła do pociągu, do wagonu nur für Deutsche. Tylko dla Niemców! I zapytała siedzących tam żołnierzy w mundurach, oczywiście po niemiecku, czy może tu usiąść z córeczką.

Niemcy spojrzeli na mamę i odpowiedzieli grzecznie, że oczywiście, proszę bardzo, proszę siadać. Do dziś zastanawiam się, co kierowało moją mamą, że podjęła takie ryzyko. Czy wychodziła z założenia, że najciemniej jest pod latarnią? Że uratować nas może tylko odwaga i pewność siebie? Niestety długo w tym wagonie nie jechałyśmy, bo przyszedł konduktor i nas stamtąd wyrzucił. Pewnie rozpoznał w nas Żydówki i bał się. Musiałyśmy przesiąść się do wagonu polskiego.

W ten sposób dojechałyśmy do Międzyrzeca Podlaskiego, gdzie było jeszcze względnie spokojnie. Tam Niemcy nie stworzyli jeszcze getta. Mieszkała tam siostra mojego ojca, nazywała się Sabina Kozes. Jej mąż był znanym w Międzyrzecu lekarzem i dyrektorem miejscowego szpitala. Mieli jednego syna, miał tyle lat co ja.

(...) Nie mogłam, nie potrafiłam udawać Polki

Niestety w sierpniu 1942 roku Niemcy stworzyli w Międzyrzecu getto. Wszystko zaczęło się od nowa. Znowu znalazłyśmy się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Mama postanowiła, że za nic nie da się znowu zamknąć za murem. Nie po to uciekałyśmy z warszawskiego getta, żeby trafić do kolejnego w Międzyrzecu. Mama uznała, że w miastach nie mamy czego szukać. Trzeba było uciekać na wieś.

Ukryła mnie u chłopa w gospodarstwie we wsi Misie. A sama - znowu zniknęła. Znalazła kryjówkę gdzieś indziej. Niestety za bardzo różniłam się od wiejskich dzieci, aby wtopić się w otoczenie. Mówiłam zupełnie innym językiem, inaczej wyglądałam. Nie mogłam, nie potrafiłam udawać Polki. W efekcie chłop po tygodniu wsadził mnie na furmankę i przywiózł z powrotem do Międzyrzeca. Zrzucił mnie z wozu niczym worek kartofli i powiedział, żebym sobie poszła, bo on nie będzie dla mnie narażał życia. Swojego i swojej rodziny. Gdzie miałam się udać? Wcale go to obchodziło. Po prostu porzucił dziecko na ulicy.

Poszłam w jedyne miejsce, które znałam. Do domu cioci i wujka. Ale oczywiście nikogo tam nie zastałam. Sąsiedzi powiedzieli mi, że przenieśli się już do getta. Nie miałam wyboru. Musiałam do nich dołączyć. Nie mogłam przecież wiecznie pałętać się po ulicach. Zaczęłam szukać dzielnicy zamkniętej. Wreszcie znalazłam, ale wcale nie było mi łatwo dostać się do środka. Strażnicy odpędzali mnie, ale ja się upierałam, że muszę tam wejść, bo tam jest moja rodzina. Brali mnie za jakąś wariatkę - bo nikt normalny nie pchałby się przecież dobrowolnie do getta. Po drugie stronie czekała mnie jednak śmierć głodowa. Byłam całkowicie sama. Paradoksalnie tylko w getcie mogłam przeżyć.

W końcu mnie wpuścili i udało mi się znaleźć ciocię i wujka. Dotarłam do nich w opłakanym stanie. Obszarpana, zawszona, miałam świerzb. Tymczasem Niemcy zaczęli przeprowadzać "akcje wysiedleńcze". Czyli wywozić Żydów do obozu zagłady w Treblince. Prosto do komór gazowych. Zostaliśmy wszyscy wypędzeni z domów na ulicę, tam uszeregowani i w zwartej kolumnie Niemcy popędzili nas na stację kolejową. Szliśmy długo, bardzo długo. Trudno mi dziś określić tę odległość w kilometrach. Dla dziecka wszystko jest większe, dłuższe, dalsze.

Wujek wiedział, co nas czeka. Mówił, że my tego "wysiedlenia" na pewno nie przeżyjemy. Że to koniec. Nie chciał mnie oszukiwać. Powiedział mi, że ma odpowiednie "środki" i że się zabijemy. Że lepiej z godnością popełnić samobójstwo niż dać się zamordować tym bandytom. Tymczasem Niemcy w akompaniamencie wrzasków i ujadania psów władowali nas do pociągu. W wagonie był okropny ścisk. Stłoczyli nas tak, że nie dało się wcisnąć choćby zapałki. Ludzi ogarnęła panika, mieli obłęd w oczach. Brakowało powietrza. Tłum zaczął falować, przemieszczać się. Zwarta ściana ludzkich ciał rozdzieliła mnie od mojej rodziny... Właśnie w momencie, w którym wuj zamierzał popełnić samobójstwo. A ja miałam się zabić razem z nimi.

Dziś zastanawiam się nad tym, co się wtedy stało. Może to tłum mnie wciągnął. A może to ja sama się wycofałam. Uciekłam. Może nie chciałam tak ginąć? Może do końca miałam nadzieję, że jednak wyjdę z tego obronną ręką? Że przeżyję? Trudno mi dziś to wytłumaczyć. Człowiek w takich chwilach nie myśli, tylko działa. Instynktownie. Nie ma czasu na analizowanie wszystkiego w głowie, rzeczy dzieją się same. Gdybym wtedy została przy wujku - dzisiaj byśmy nie rozmawiały...

Znalazłam się przy drzwiach, w ostatnim wagonie. Niemcy w pośpiechu upychali ludzi do środka niczym węgiel czy bydło. Byle prędzej, byle więcej. W końcu załadunek dobiegł końca. Wszyscy Żydzi zniknęli z peronów i znaleźli się w pociągu. Z jakiegoś powodu Niemcy nie zamykali jednak jeszcze drzwi. Dopiero po pewnym czasie usłyszałam przeciągły świst. To był sygnał do odjazdu. Transport nieszczęsnych Żydów z Międzyrzeca miał wyruszyć ku swojemu przeznaczeniu.

Wówczas Niemcy zaczęli ryglować wagony. Rozległ się huk zatrzaskiwanych drzwi. Metaliczny szczęk rygli. Jeden, drugi, trzeci. Coraz bliżej. W tym momencie zwrócił na mnie uwagę polski kolejarz, który stał na peronie i pilnował odjazdu pociągu.

  • Dziecko - powiedział - ty masz takie same niebieskie oczy jak moja córka.

Widocznie to wspomnienie obudziło w nim uczucie litości wobec innego dziecka. Dziecka, które właśnie miało odjechać na śmierć.

Kolejarz rozejrzał się nerwowo.

  • Zobacz, tam za pociągiem stoi sławojka - powiedział szybko. - Jak ci dam znak, to uciekaj do niej. Tylko prędko! Ja po ciebie potem przyjdę.

Na umówiony znak rzuciłam się do przodu, wyskoczyłam na zewnątrz i niezauważona przez Niemców pobiegłam prosto do kryjówki. W ostatniej chwili uciekłam z transportu do obozu zagłady! Niemcy zaryglowali drzwi do naszego wagonu, pociąg odjechał. Z moją ciocią, wujkiem, kuzynem i setkami innych Żydów. A ja siedziałam cicho w sławojce, starałam się nie oddychać. Patrzyłam na zewnątrz przez szpary między deskami. Serce biło mi jak oszalałe. Czekałam i czekałam, ale kolejarz po mnie nie przyszedł.

Wyszłam dopiero, kiedy na zewnątrz było już całkowicie ciemno. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Gdzie iść. Nie miałam już przecież nikogo. Po kilku latach dowiedziałam się, że cała moja rodzina popełniła w tym pociągu samobójstwo.

(...)

Spotkanie z mamą

Okazało się, że nie tylko ja przeżyłam. Ocalała również moja mama! Dowiedziałam się o tym z listu. Niemcy złapali ją i wywieźli do obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück na terenie III Rzeszy. Po wojnie mama dowiedziała się, gdzie jestem, i wysłała list do siostry Bolesławy. Napisała go już po powrocie do Polski, ze szpitala w Łodzi.

List przyszedł do nas w styczniu 1946 roku. Mama była bardzo chora, pobyt w obozie zrujnował jej zdrowie, nie miała sił, by do mnie przyjechać. Pojechałyśmy więc razem z siostrą Bolesławą do Łodzi. Okazją, jakąś ciężarówką z materiałami.

Spotkanie z mamą było dla mnie bardzo trudne. Nie widziałyśmy się chyba pięć lat. A w życiu dziecka to szmat czasu. Kiedy mama mnie ostatni raz widziała - byłam dzieckiem. A teraz stała przed nią nastolatka. Poważna, zmieniona. Kiedy mnie zobaczyła, zdumiała się. I powiedziała słabym głosem:

  • Ależ ty jesteś duża.

Poznałam mamę, ale zauważyłam również, że bardzo się postarzała. Jakby nagle przybyło jej piętnaście, albo i dwadzieścia lat. Była też bardzo chuda. Może przez to szpitalne łóżko, w którym leżała, a może przez te lata i doświadczenia, które nas dzieliły, nie potrafi łyśmy nawiązać takiego kontaktu, jaki miałyśmy wcześniej. Odbudować relacji matka - córka. Nie było już między nami tej czułości. Chyba obie się zmieniłyśmy.

Nie miałam odruchu, żeby się do mamy przytulić, żeby rzucić się jej na szyję, wtulić się w nią. Jak normalne, szczęśliwe dziecko, które po długiej rozłące spotka ukochanego rodzica. Wojna odcisnęła na mnie swoje piętno. Zabiła we mnie uczucia. Zabiła we mnie dziecko. Pozostał tylko strach. I pustka. Mówiąc szczerze, to nie pamiętam nawet, czy w ogóle się przytuliłyśmy. Nie wiedziałam, jak się zachować.

Stałam przed jej łóżkiem oszołomiona, zakłopotana.

Mama, zaraz po przywitaniu, zapytała się:

  • Czy ty wiesz, że jesteś Żydówką?

  • Tak, wiem.

A potem nastąpiła seria pytań. Trochę jak z bajki o Czerwonym Kapturku. To już była typowa mama.

  • A dlaczego ty masz takie czerwone ręce?

Wytłumaczyłam, że są odmrożone.

  • A dlaczego ty masz takie żółte zęby? Czy ty w ogóle myjesz zęby?

Odpowiedziałam, że nie. Żadne dziecko w naszym sierocińcu nie myło zębów. Mama popatrzyła na mnie, przyglądała mi się dłuższą chwilę i zapytała w końcu:

  • A czy ty lubisz tańczyć?

  • Tak, mamo, lubię.

(...)

Byłam pewna, że mama wyzdrowieje i wróci. Że wszystko powoli da się odbudować. I w tym duchu z nią rozmawiałam. Snułam plany na temat tego, co razem zrobimy, kiedy ją wypuszczą ze szpitala. Byłam pewna, że przyjedzie do sióstr i mnie zabierze.

Nie mogłyśmy zostać w szpitalu długo, bo ciężarówka, która nas przywiozła do Łodzi, wkrótce wracała. A to był nasz jedyny transport. Z ciężkim sercem pożegnałam się więc z mamą. Miałyśmy do siebie pisać. A potem się połączyć. Mocno w to wierzyłam. Ale mama. mama wiedziała, że to się nie stanie. Że to nasze ostatnie spotkanie. Że ona już nigdy nie wyjdzie ze szpitala. Że nie ma szans. Umiera.

Dlatego chciała mi dać swój płaszcz. Ale ja za nic nie chciałam go przyjąć. Tłumaczyłam mamie, że przecież musi w czymś po mnie przyjechać. Musi mieć co na siebie włożyć, jak ją wypiszą. Nie może mi oddać swojego płaszcza. Kątem oka zauważyłam, że wszystkie osoby, które były w szpitalnej sali, schyliły się, żeby zawiązać sznurówki. Wtedy nie skojarzyłam tych faktów. Ale teraz wiem - wszyscy płakali. I nie chcieli, żebym to zauważyła.

*Fragmenty książki "Dziewczyny ocalałe" Anny Herbich

**Śródtytuły pochodzą od redakcji Więcej: https://weekend.gazeta.pl/weekend/1,152121,25607724,irena-likierman-dowiedzialam-sie-ze-cala-moja-rodzina-popelnila.html