Benjamin Midler, ostatni Białystoker, ocalały z Holokaustu: Wozili mnie od obozu do obozu

Białystok - getto

Autor: AN

Źródło: Polityka 16 SIERPNIA 2023

MARCIN KOŁODZIEJCZYK

Wybrali 500 mężczyzn, wśród nich mnie i wujka, wsadzili nas do trzech oddzielnych wagonów. Wszystkie inne wagony trafiły prosto do Treblinki, a te trzy zostały odłączone na bocznym torze. Przyjechała lokomotywa i zabrali nas do Majdanka. Wtedy nie wiedzieliśmy, dlaczego tak się stało. Teraz wiem i nazywam siebie cudownie ocalonym – opowiada Benjamin Midler, świadek powstania w getcie białostockim, ocalały z Holokaustu.

MARCIN KOŁODZIEJCZYK: – Kiedy pan dziś słyszy „Białystok”, co pan widzi? BENJAMIN MIDLER:– Moje rodzinne miasto, szczęśliwe dzieciństwo. Pamiętam wszystkie ulice. Po kolei sklepy na Polnej, Lipowej, Kościuszki i Świętego Rocha. Pamiętam kino. W niedziele chodziliśmy całą rodziną do parku. Lubiłem ciszę lasów za miastem, jeździłem tam na koniu. Przed wojną mieszkaliśmy przy Zasławskiej 4 – dom z rozlewnią mleka i sklepem nabiałowym rodziców. Tata wstawał o czwartej rano, zaprzęgał konia, jechał na wieś po towar. Mama sprzedawała w sklepie i zajmowała się dziećmi. Rodzice byli bardzo zapracowani. Chodziłem do prywatnej szkoły żydowskiej.

To było wtedy, jak by się dziś powiedziało, miasto wielokulturowe.
Przemysłowe miasto, pełne fabryk tekstylnych, obuwniczych, odzieżowych, małych biznesów. Mieliśmy sąsiadów Żydów, Polaków, Rosjan, Białorusinów, Ukraińców, Niemców. W weekendy graliśmy w piłkę z dzieciakami z sąsiedztwa.

Wyjechał pan z Polski jako 17-latek, zna pan współczesny Białystok?
Bardzo ładne miasto. Pierwszy raz po wojnie pojechałem tam w latach 90. z ocalałymi z Shoah odsłonić pomnik powstańców z getta. W 2004 r. zabrałem tam rodzinę – pokazać miasto i obozy koncentracyjne, których byłem więźniem. W 2019 r., w czasie Marszu Żywych, odwiedziłem Białystok z młodymi ludźmi z Izraela. Zabrałem ich na cmentarz żydowski przy Żabiej. Nie cmentarz – tam jest tylko tabliczka, że tu leżą zamordowani przez hitlerowców.

Znalazł pan swój dom, ulice, które pamiętał pan z dzieciństwa?
Ani domu, ani ulic, wszystko zburzone. Nie mogę nikogo winić, była wojna niemiecko-rosyjska, ciężkie ostrzały i naloty. Teraz stoją te wielkie osiedla mieszkalne.

Druga wojna światowa zaczęła się dla Białegostoku od wejścia Rosjan, potem weszli Niemcy. Dla społeczności żydowskiej to jak dwa różne światy.
Rosjanie przynajmniej nikogo nie zabijali. Zamknęli prywatne firmy, w szkole nie uczyli polskiego, tylko rosyjskiego, ale nie było tego ciągłego strachu. W tym czasie wielu Żydów z terenów okupowanych przez Niemców przyjeżdżało do Białegostoku po schronienie. Ale Rosjanie nie pozwalali im zostać. Kazali przyjmować rosyjskie paszporty. Ci nie chcieli, bo zostawili za sobą rodziny, domy, firmy. Rosjanie wsadzili ich do pociągów i wywieźli na Syberię. Z tego punktu widzenia ci ludzie mieli szczęście, bo przeżyli.

Niemcy przyszli do miasta 27 czerwca 1941 r., w dzień pana 13. urodzin.
Tego dnia wypadała moja bar micwa, miałem czytać Torę w synagodze. Niemcy weszli i od razu spalili Wielką Synagogę, a w niej około tysiąca ludzi. Nie pozwolili strażakom gasić pożaru. Ulica Zasławska, przy której mieszkaliśmy, była blisko synagogi. Czuliśmy dym i widzieliśmy, jak ludzie uciekają z tamtej strony. Mówili, że synagoga płonie i boją się, że zapalą się domy dokoła. Gdy pojechałem do Białegostoku po wojnie, widziałem już tylko kopułę – pomnik spalonej synagogi, leżała niedaleko stamtąd.

To był, jak się miało okazać, początek zagłady Żydów z Białegostoku. Mówiło się o tym w domu? Przeczuwaliście, że idzie najgorsze?
Strach nas nie opuszczał. Baliśmy się wychodzić z domu. Ojciec został zamordowany w lipcu 1941 r. w masowej egzekucji. Do jednego z tych cichych lasów pod miastem, które tak lubiłem, Niemcy popędzili 5 tys. ludzi i wszystkich zabili. Miesiąc po wejściu do Białegostoku Niemcy zamknęli Żydów w getcie. Musieliśmy zostawić rodzinny dom i przenieść się na Wąską 1, do tej wydzielonej dzielnicy. Miałem 13 lat i wszyscy mówili mi, że powinienem iść do roboty albo Niemcy wywiozą całą naszą rodzinę. Zostałem prasowaczem w fabryce tekstylnej. Mieściła się w budynku, gdzie wcześniej była moja szkoła. I rzeczywiście, gdy były wywózki z getta w lutym 1943 r., mojej rodziny nie tknęli. Przeżyliśmy w getcie dwa lata.

Jak pan zapamiętał dzień powstania w getcie białostockim?
Na 16 sierpnia 1943 r. Niemcy zaplanowali likwidację getta i wywózki. Ale już wcześniej mówiło się, że wielu ludzi się zbuntowało, zbierają broń i szykują powstanie, takie jak w Warszawie. Widziałem mężczyzn strzelających z pistoletów do czołgów. Nie mieli żadnych szans, więc podpalili drewniane domy przy ogrodzeniu getta, by jak najwięcej ludzi mogło uciec. Nasza rodzina ukrywała się w ziemiance, w ogrodzie koło domu. Ten bunkier zdecydował zbudować wujek po lutowych wywózkach i rozstrzelaniach. Ulica Wąska leżała zaledwie kilka ulic od granicy getta. A ponieważ płonęły domy, kryjówka wypełniła się dymem. Wujek powiedział do mnie, że powinniśmy we dwóch wyjść, sprawdzić okolicę. Złapali nas Niemcy, popędzili na pole w Pietraszach. Tam już czekały podstawione pociągi towarowe. Kryjówki, w której została mama z młodszymi bratem i siostrą, nie wydaliśmy.

To były ściśle strzeżone pociągi śmierci, prosto do krematoriów Treblinki.
A na polu cały pozostały jeszcze przy życiu żydowski Białystok, ponad połowa jego przedwojennych mieszkańców. Miałem szczęście, bo pierwszego dnia nie zdołali zapakować i wywieźć wszystkich. Czekaliśmy, aż pociąg wróci po nas. Na trzeci dzień przyszli niemieccy oficerowie. Wybrali 500 mężczyzn, wśród nich mnie i wujka, wsadzili nas do trzech oddzielnych wagonów. Wszystkie inne wagony trafiły prosto do Treblinki, a te trzy zostały odłączone na bocznym torze. Przyjechała lokomotywa i zabrali nas do Majdanka. Wtedy nie wiedzieliśmy, dlaczego tak się stało. Teraz wiem i nazywam siebie cudownie ocalonym. Okazało się, że nas potrzebują do roboty. W Majdanku nosiliśmy kamienie z jednego miejsca w drugie. Praca na wyniszczenie.

Pan to nazywa cudownym ocaleniem? Wciąż ze śmiercią na karku?
Tak, ale wciąż żyłem. A potem zdarzały się kolejne cudowne ocalenia. Po miesiącu lub dwóch znowu przyszli oficerowie i kazali nam mówić, jaką mieliśmy pracę w białostockim getcie. Mój wujek był mechanikiem samochodowym i kazał mi powiedzieć, że ja też. Wszystkiego cię nauczę, mówi, dzięki temu będziemy razem. Ale kiedy podeszli do mnie, przestraszyłem się i powiedziałem prawdę: mam 15 lat i jestem prasowaczem. Potrzebowali wtedy krawców i szewców na potrzeby armii, wojna trwała. Było nas 200, których zabrali do Bliżyna – kolejnego obozu. Kiedy tam przyjechaliśmy, okazało się, że nie potrzebują prasowaczy, bo ubrania, które ślą żołnierzom na wschód, już nie muszą być uprasowane. Na rok wylądowałem w kamieniołomach, dostałem tyfusu. I znów zostałem cudownie ocalony – przeżyłem mimo wycieńczenia i głodowych racji.

W tym czasie na froncie wschodnim odwróciła się sytuacja. Niemcy przegrywali, cofali się. Latem 1944 r. Rosjanie zdobyli Białystok. Wiedzieliście o tym w obozie?
Wiedzieliśmy, że front się zbliża, bo przenoszą nas do Birkenau, części obozu Auschwitz. Kiedy przyjechaliśmy, nie zrobili selekcji od razu, na rampie, tylko po kilku tygodniach. Postawili takie specjalne tablice z poprzeczkami – kto dotknął głową poprzeczki, szedł do obozu pracy. Kto nie – do komory gazowej, a potem do krematorium. Byłem wysoki, jeszcze stanąłem na palcach, dotknąłem głową poprzeczki. Za stołami siedzieli ludzie, wydawali numery. Więźniowie z Birkenau mieli literę B na początku numeru, tatuowano go od wewnątrz przedramienia. Tylko w Auschwitz-Birkenau tatuowali numery. W każdym innym, do którego trafiałem, nosiłem numer naszyty na ubraniu. I za każdym razem, kiedy człowiek umierał, umierał numer. Nikt nie wiedział, kto to był.

(Benjamin pokazuje numer obozowy B-2433).
Więc wozili mnie od obozu do obozu. Z Majdanka do Sachsenhausen, potem Ohrdruf. A ja wciąż pamiętałem, że zostawiłem rodzinę w kryjówce w Białymstoku, i moje motto było: musisz przeżyć dla nich. Bo my byliśmy bardzo kochającą się rodziną. Uparłem się, że do nich wrócę. Z każdym obozem byłem bliżej nich. Zamknąłem się w sobie, z nikim nie rozmawiałem, wyparłem z pamięci imię najmłodszej siostrzyczki. Zgłaszałem się do najgorszych prac, byle zająć myśli. Rano biegłem na ochotnika wypróżniać barakowe wiadra z kałem i moczem z nocy. Gdybym nie udawał dorosłego, już bym nie żył. Pamiętałem z białostockiego getta wywózkę 1,2 tys. żydowskich dzieci. Niemcy wieźli je do Terezina, ale potem dowiedzieliśmy się, że tak naprawdę do Auschwitz. Wszystkie zabili. Wtedy właśnie zdecydowałem, że będę dorosły.

Gdzie pana zastał koniec wojny?
W obozie w Babelsbergu. Zgłosiłem się tam na ochotnika, kiedy byłem w Ohrdruf. To był już czas, kiedy dosłownie słyszeliśmy alianckie naloty. Alianci bombardowali Berlin dniami i nocami, a w przerwach my – więźniowie Babelsbergu – mieliśmy sprzątać ich zagruzowane ulice. Potem, już w latach 90., kiedy mieszkałem w Chicago, czytałem w tamtejszej gazecie, że Niemcy zabili wszystkich więźniów obozu w Ohrdruf. Gdybym więc nie zgłosił się na ochotnika pod Berlin, już bym z nikim teraz nie rozmawiał. Cud raz jeszcze. Wyzwolenie to też był cud – rano okazało się, że strażnicy naszego obozu po prostu uciekli.

Pojechał pan prosto do swojego Białegostoku?
Tak, ale to nie było takie łatwe. Wylądowałem w rosyjskiej strefie okupacyjnej Berlina. Rosjanie namawiali, żeby jechać do Rosji ich pociągiem, tam pomóc przy rozładunku i wrócić do Białegostoku. Ale ja wiedziałem, że jak się raz dostaniesz do Rosji, to już tak łatwo stamtąd nie wyjedziesz. Musiałem przekupić, kogo trzeba, żeby sobie wyrobić papiery na podróż, w końcu pojechałem. Białystok, moje miasto rodzinne, leżał w gruzach. Rodziny nie znalazłem. Mój dziadek ze strony mamy miał 11 dzieci. Sześcioro z nich wyjechało przed wojną do Ameryki, pięcioro założyło rodziny w Polsce. Z całej polskiej części mojej rodziny przeżyłem tylko ja jeden.

Wtedy wyjechał pan z Białegostoku. Nie myślał pan, żeby jednak zostać?
A co miałem robić? Byłem sam, bez rodziny, nie miałem wyjścia. Ktoś mi powiedział, żebym jechał do Łodzi, bo tam są Żydzi, którzy walczyli w szeregach armii brytyjskiej przeciw Niemcom i szukają ocalałych, którzy chcieliby jechać do Palestyny. Jechaliśmy przez Czechosłowację, Węgry do Włoch. Tam mieliśmy na kutrach rybackich popłynąć do Palestyny. Ale Anglicy, którzy rządzili w Palestynie, potrzebowali tylko określonej liczby ludzi. W czerwcu 1946 r. było nas za dużo, nie wpuścili nas. Brytyjskie łodzie zawiozły nas na Cypr, gdzie spędziłem w obozie pół roku.

Był pan pionierem Izraela. Jak pan pamięta te pierwsze dni w nowym państwie?
Kiedy w końcu dotarłem do Izraela, chciałem się tam nauczyć jakiegoś zawodu, bo nie miałem żadnego. A tam mówią, że mam dopiero 17 lat, i wysłali mnie do szkoły rolniczej – cztery godziny pracy, cztery godziny nauki. W 1948 r. prosto z tej szkoły znów byłem na wojnie, tym razem z Arabami. Izrael powoływał wszystkich mężczyzn od 18. do 55. roku życia. Byłem w armii przez dwa lata. Potem pojechałem budować osadę, ale pracowałem w sklepie, bo nie chciałem być rolnikiem. Wtedy poznałem żonę, była Żydówką z Kairu. Pobraliśmy się 16 stycznia 1951 r. Mieszkaliśmy w tej osadzie, ale moja córka nocami płakała, bo ciągle dochodziło do ostrzałów między Arabami i osadnikami. Przeniosłem rodzinę do Hajfy, pracowałem w mleczarni.

I wtedy dowiedział się pan, że ma krewnych w Ameryce.
Przypomniałem sobie nazwisko jednej z sióstr matki, która w 1938 r. wyszła za mąż w Argentynie. Teraz mieszkała w Chicago. Odnaleźliśmy się, wysłała nam wizy do Stanów. W 1959 r. zdecydowaliśmy z żoną, że powinniśmy tam pojechać, żebym był blisko rodziny. Dopiero od ciotki dostałem stare zdjęcia białostockiej rodziny – ja, brat, siostra. W Ameryce pracowałem 20 lat w mleczarni. Potem nadarzyła się okazja kupić sklep nabiałowy i choć nie jestem biznesmenem ani nie skończyłem szkoły, to niczego się nie boję – co jest do zrobienia, jestem gotowy to zrobić.

Wszyscy, których o pana pytałem, mówili, że jest pan wielkim optymistą. I każdy podkreślał, że nie wie, jak pan to robi po takich przeżyciach.
Zawsze mówię tak: wczoraj minęło, dziś jest dobry dzień, jutro będzie jeszcze lepszy. To mnie trzyma przy życiu. Mam trzy córki, wszystkie żyją w Stanach. Mam sześcioro wnuków, troje prawnuków. Teraz mieszkam w domu seniora. Jestem szczęśliwym człowiekiem. Oto moje życie. Nic nie jest dla mnie zbyt ciężkie. Mam 95 lat. Codziennie chodzę półtorej mili. Uczę się grać w brydża, bo w ten sposób mózg ćwiczy pamięć. Opowiadam o swoich wojennych przeżyciach w szkołach, koledżach, daję wykłady dla amerykańskiej armii. Nie uznaję słów: nie da się. Mówię o Shoah, żeby nie zostało zapomniane. Żeby się już nigdy nie powtórzyło. Nie może się powtórzyć. Pojechałbym wszędzie, żeby o tym mówić.

Muszę jednak o to spytać: nie mówimy teraz po polsku, a przecież pan znał polski. Nie chce pan mówić?
Tak się dzieje, kiedy jest się mężem kobiety, która mówi pięcioma językami, ale nie twoim. Miałem przy żonie mówić po polsku? Znała francuski, arabski, hiszpański i włoski. A ja żadnego z nich. W Izraelu porozumiewaliśmy się po hebrajsku, w Stanach po angielsku. Moja żona zmarła półtora roku temu, nie mówiłem po polsku przez całe 70 lat naszego małżeństwa. Zapomniałem. Ale kiedy mnie pytają, skąd jestem, mówię, że z Białegostoku, bo tam się urodziłem, kocham to miasto.

Ellen, jedna z pańskich córek, opowiadała, że przez lata nie mówił pan o swoich wojennych losach. Nawet o numerze na przedramieniu, który był widoczny. Ellen miała na jego punkcie obsesję, rysowała go na ławkach w szkole i notesach. Dlaczego nic pan o tym nie mówił?
Nie mówiłem córkom, bo były małe. Chciałem, żeby miały szczęśliwe dzieciństwo. Żeby mnie nie żałowały, nie smuciły się, nie musiały ciągle o tym myśleć. Uważałem, że powinny żyć normalnym życiem, nie być zainfekowane tym, co przeszedłem. A potem opowiedziałem. W 1990 r. wnukowie przyjechali do mnie z nowym komputerem i mówią: Dziadku, musisz opisać historię swojego życia.

A co pan czuje, słysząc o sobie słowa „ostatni Białystoker”?
Jest mi bardzo smutno. Niewielu już z nas zostało. Nie wiem, ile osób będzie w sierpniu w Białymstoku, w rocznicę powstania w getcie. Ilu z nas jeszcze spotkam? Zbyt wielu ludzi rozpamiętuje. A ja, nawet jeśli o tym mówię, to nigdy nie żyję przeszłością. Mówię, przytaczam z pamięci najdrobniejsze szczegóły, ale na tym koniec – powiem i zamykam w pudełku.

ROZMAWIAŁ MARCIN KOŁODZIEJCZYK


Benjamin Midler jest głównym bohaterem książki „Ostatni Białystoker” Marty Sawickiej-Danielak, która ukaże się w sierpniu 2023 r. nakładem wydawnictwa Wielka Litera. Wcześniej, w 1993 r., wydał książkę „The Life of A Child Survivor from Bialystok, Poland”, w której opisał swoją wojenną historię.
Polityka 34.2023 (3427) z dnia 14.08.2023; Historia; s. 64 Oryginalny tytuł tekstu: "Fart Białystokera"

Marcin Kołodziejczyk
Dziennikarz od 18. roku życia, dokumentalista filmowy i pisarz. Zaczynał w dziale miejskim „Expressu Wieczornego”. Z „Polityką” związany od 2000 r. Laureat wielu prestiżowych nagród dziennikarskich, m.in. Amnesty International „Za równością, przeciw dyskryminacji” i, dwukrotnie, radiowych Melchiorów za reportaże. Finalista Nagrody Literackiej Nike za powieść „Prymityw. Epopeja narodowa” (2019).