Monika Białkowska: Zakładnicy białoruskiej gry i polskiego lęku
08/05/2022 | Na stronie od 08/05/2022
Źródło: "Więź"
Dlaczego uciekła ze swojego kraju? Patrzyła, jak talibowie odcinali głowę jej mężowi. Potem to samo zrobili z jej córeczką. Zdążyła tylko chwycić syna i uciec. Jak można pytać ją, po co tu przyjechała?
Pan Antoni (imię zmienione) ma na Podlasiu dom letniskowy. Na Facebooku zamieścił post, że odda dom do dyspozycji uchodźcom koczującym pod Usnarzem Górnym. Pan Antoni jest ateistą, ale wrzuca też na swój profil ikonę Borisa Fiodorowa, tę z Matką Bożą na przejściu granicznym.
We wsi go ostrzegają, żeby za bardzo się nie wychylał. Trzydziestego sierpnia Stowarzyszenie Interwencji Prawnej podaje informację o pierwszych push backach, o odsyłaniu na linię graniczną tych, którzy przekroczyli ją nielegalnie Straż Graniczna o pierwszej w nocy wywiozła na bagna, na teren ścisłego rezerwatu, Hamidullaha, Ahmada i Naqibullaha – Afgańczyków, którzy głośno i wyraźnie prosili o azyl.
W Atenach dzieci uchodźców żyją na ulicy, bo w Grecji jest ich za dużo. W krajach, w których fizycznie jest miejsce, nazywa się je terrorystami i odmawia otwarcia drzwi
Monika Białkowska
Siódmego września z tego samego źródła: Trzymajcie kciuki! Ta zima musi kiedyś się skończyć! Nikt się wówczas nie spodziewa, że zima dopiero się zacznie. I to nie tylko ta w kalendarzu. Siódmego września znaleziono dziesięć osób, w tym kobiety i nastolatki. Ktoś poddawany w kraju torturom. Ktoś, kto widział mordowanych rodziców. Ktoś, kto cudem uniknął otrucia, jego ojciec i dwie siostry nie mieli tyle szczęścia. Nie wiadomo, co będzie z nimi dalej.
Wycieńczeni pod lufami karabinów
Ósmy września. Kongijczycy wywiezieni do lasu skarżą się na zimno. Dziesiąty września. Grupa dwudziestu sześciu osób dostała jedną butelkę wody. Nie mają jedzenia. Mężczyzna z cukrzycą wpada w śpiączkę. Wśród nich są dzieci. Znajdują się po polskiej stronie granicy, w Terespolu, ale pogotowie ratunkowe odmawia pomocy.
Trzynasty września. Fotograf Mikołaj Kiembłowski napisał: „Spotkaliśmy ich wczoraj na głównej drodze do Białowieży, około kilometra od Hajnówki.
Na miejscu były już straż graniczna, wojskowa ciężarówka i policja. Zablokowano ruch. Blokadę jednak udało się obejść lasem. Na miejsce interwencji dotarłem z jednym aktywistą. Uchodźcy byli przerażeni – Halima, Abdullahiego, Dalmara i Senim zastaliśmy klęczących z rękami za głową, Jamal leżał twarzą do ziemi, schowaną w dłoniach, Swayze miała na nodze przeciekający bandaż. Kontakt udało się nawiązać po angielsku. Nie mogliśmy jednak dowiedzieć się zbyt dużo, ponieważ skutecznie utrudniali to funkcjonariusze – w najbliższym samochodzie prawie cały czas pracował silnik, wojskową ciężarówkę przestawiano z miejsca na miejsce.
Podobnie skończyła się próba przekazania pełnomocnictw – zostały one natychmiast wyszarpane z rąk uchodźców. Chcieli ubiegać się o ochronę międzynarodową i azyl w Polsce. Krótko po naszym dotarciu na miejsce interwencji na sygnale dojechało kilka radiowozów i furgonów operacyjnych. Osoby zostały odcięte kordonem wojskowych i policjantów, cały czas pod lufami karabinów. […] Jamal szedł boso, miał tylko skarpetki, ale nie było możliwości cofnięcia się do auta. Okazało się jednak, że jedno z nas ma taki sam rozmiar stopy – po długiej rozmowie policjanci zgodzili się na przekazanie naszych butów”.
Piętnastego września również na Facebooku ktoś pyta: „Jestem przedsiębiorcą, mógłbym zatrudniać uchodźców. Czy jest to możliwe i do kogo zgłosić się w tej sprawie?”.
Na to pytanie odpowiedzi nie ma. Uchodźców można zatrudniać, ale nie tych, którzy właśnie przedzierają się przez granicę. Żeby mogli otrzymać pracę, muszą najpierw otrzymać status uchodźcy. Na razie nie mogą nawet – wbrew międzynarodowym przepisom – złożyć wniosku o taki status. Dla osób zainteresowanych ich zatrudnieniem po prostu nie istnieją.
Osiemnastego września stowarzyszenie Homo Faber informuje: „Nasze wolontariuszki i wolontariusze spotykają się z mieszkańcami i mieszkankami przygranicznych wsi. Rozmawiamy o uchodźcach i uchodźczyniach pojawiających się we wsiach – kim są i dlaczego uciekają, jak powinny wyglądać procedury uchodźcze. Przekazujemy także informacje, jak legalnie można pomagać. […] My również uczymy się od mieszkańców. Słuchamy opowieści o trudnej historii Podlasia, o granicy, która podzieliła całe wsie i rodziny, o wywózkach Żydów, o partyzantach ukrywających się w lasach. Często spotykamy się z niedowierzaniem, gdy opowiadamy, co dzieje się z ludźmi wyłapywanymi w lasach przez straż graniczną. Niełatwo nam o tym mówić. Niepokoi nas to, że nie możemy dotrzeć z naszym przekazem do mieszkańców strefy objętej stanem wyjątkowym. Tam z mieszkańcami rozmawia WOT, który pod pozorem zaprowadzania porządku straszy ludzi uchodźcami”.
Śmierć, której mogłoby nie być
Od kilku dni powraca pytanie, jak długo to potrwa. Czy musi ktoś umrzeć, żebyśmy otrzeźwieli? Dziewiętnastego września białoruscy pogranicznicy informują o ciele kobiety, przeciągniętym według nich ze strony polskiej na Białoruś. Dzień wcześniej polska straż graniczna poinformowała o odkryciu trzech ciał. Ofiar będzie przybywało. I nic to nie zmieni. Media przestaną nawet liczyć zmarłych.
Nawet jeśli umrę w drodze
Monika Białkowska, „Nawet jeśli umrę w drodze. Twarzą w twarz z uchodźcami”, Prószyński Media, Poznań 2022
Czy to gra Łukaszenki? Nawet ci, którzy na początku mieli wątpliwości, powoli je rozwiewają. Tak, to bez wątpienia jest gra. Ludzie na polsko-białoruskiej granicy nie znaleźli się przypadkiem, nie przyszli pieszo z Afganistanu, z Iraku, z Erytrei. To gra, to polityka, to próba realizacji planu zrodzonego w głowie szaleńca. Tyle tylko, że w tej grze nie ma pionków, ale są żywi ludzie. Ludzie, którzy nie zgadzali się na żadną grę i nie wiedzieli, że stają się jej częścią. Ludzie, którzy mają za sobą trudną historię, którzy podjąć musieli dramatyczną decyzję, którzy zaryzykowali wszystko, co mieli: kiepskie życie, ale jednak znajome. Zaryzykowali i przegrali. Oni tylko mieli nadzieję, tymczasem wpadli w pułapkę szaleńca, który doskonale rozpoznał polskie strachy. Stali się zakładnikami białoruskiej gry i polskiego lęku.
Czy to gra Łukaszenki? Bez wątpienia. Otwarte pozostaje pytanie, co w tej grze było stawką. Na co liczył białoruski dyktator, kiedy ściągał na granicę zdesperowanych ludzi z końca świata? Czy na to, że polski rząd – od dwóch kadencji budujący swoje słupki poparcia na niechęci do uchodźców, od lat utrudniający składanie wniosków o azyl i opóźniający ich rozpoznawanie – nagle pod presją otworzy granice i wpuści uchodźców do kraju? Czy na to, że polskie władze nagle zadziałają i niespodziewanie wbrew swojej wieloletniej polityce zdestabilizują kraj tysiącami uchodźców? Czy raczej, jak na polityka przystało, przewidział doskonale, jak polski rząd się zachowa? Że będzie wojsko, drut kolczasty, wywózki i śmierci z wychłodzenia na bagnach – i na tym właśnie mu zależało, żebyśmy okazali się nieludzcy? Tacy sami jak on – albo i gorsi? Nie wiadomo, co się tli w głowie szaleńca. Ale niebezpiecznie jest realizować jego plan.
Dwudziestego pierwszego września Wissam Kaswat napisał: „Ucieknę stąd. Ucieknę przed śmiercią. Przyjdę do ciebie, nawet jeśli umrę w drodze. Bo umieranie w drodze do ciebie jest lepsze niż życie w moim kraju”.
Pod koniec września dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku wracam do Aten. Tym razem to już nie jest przypadek, ale plan. Chcę spotkać ludzi, dla których umieranie w drodze jest lepsze… Chcę ich zrozumieć.
500 par butów dla dziewczynek
Kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy, Ewa zapytała, na co ma przeznaczyć pieniądze. Odpowiedziałam, że nie wiem. Ona tam żyje, ona zna tych ludzi. To ona najlepiej wie, czego im potrzeba. Usłyszałam, że pieniędzy wystarczy na pięćset par butów dla dziewczynek. O chłopców jakoś ludzie dbają tam bardziej, są przyszłością rodziny, natomiast dziewczynki często chodzą boso albo w za dużych butach. Dlatego Ewa, kiedy widzi dzieci, najpierw patrzy na ich nogi.
Przyjechała do Aten kilka lat temu. Na plac Wiktorii przychodzi regularnie. Razem ze współsiostrami ze zgromadzenia i wolontariuszami grają z dziećmi w piłkę, malują na wielkich arkuszach papieru. Robi wszystko, żeby je czymś zająć, żeby nie siedziały bezczynnie. Początkowo dzieci dotykały paluszkami jej krzyża i mówiły „tss!”, udając, że je parzy. Teraz już nie zwracają na krzyż uwagi.
Przed pandemią uchodźcy, którzy decydowali się na życie poza obozem, dostawali unijny zasiłek, dziewięćdziesiąt euro miesięcznie. To nie było wiele w mieście, gdzie za obiad w restauracji trzeba zapłacić trzydzieści euro, a za mrożoną kawę – sześć. Kiedy wybuchła pandemia, zasiłki przestały być wypłacane. Ci, którzy zostają w obozach, którzy żyją w kontenerach na obrzeżach miasta, mają tam dach nad głową i jedzenie. Ci, którzy tak żyć nie chcą, zostają z niczym. Muszą sobie radzić, nie mając nie tylko prawa do pracy, ale nawet do wolontariatu.
Pracy zresztą w Grecji nie ma nawet dla Greków.
– Ludzie są bardzo kreatywni – przyznaje Ewa. – Wiadomo, że każdy lubi swoje jedzenie, to, które zna od dziecka. Jak ktoś z nich ma parę euro i dostęp do kuchni, kupuje warzywa. Wieczorami można je kupić dużo taniej i w wielkich workach, tylko trzeba uważać, bo w środku często są zepsute. I gotują z tego coś swojskiego (jakiś ryż z warzywami), pakują to w małe pudełka i sprzedają wśród swoich za jedno euro. Jedni mają pracę, inni tani posiłek, i tak wspólnie sobie radzą.
Przed pandemią uchodźcy, którzy decydowali się na życie poza obozem, dostawali unijny zasiłek, dziewięćdziesiąt euro miesięcznie. Kiedy wybuchła pandemia, zasiłki przestały być wypłacane
Monika Białkowska
W Grecji uchodźcy byli zawsze. To na mapie Europy takie miejsce, które przez samo swoje położenie staje się pierwszym celem tych, którzy marzą o lepszym życiu. Ewa mówi, że to okno Europy. Kiedyś słuszniej było mówić o drzwiach, ale drzwi są po to, żeby zapraszać gości, a oni muszą się tu wdzierać. Drugie takie okno to Maroko. Trzecie – Włochy. Te kraje muszą przybyszów przyjmować, jeśli nie chcą topić ich u swoich brzegów, zanim jeszcze wysiądą z pontonów.
Reszta Europy – z Polską i Węgrami na czele – odmawia solidarności. W Atenach dzieci żyją na ulicy, bo w Grecji jest ich za dużo. W krajach, w których fizycznie jest miejsce, nazywa się je terrorystami i odmawia otwarcia drzwi.
– Oczywiście, że nie możemy być naiwni – mówi Ewa. – Zawsze znajdą się tacy, którzy będą próbowali nas oszukać i wykorzystać sytuację. Ale jeśli wśród tych stu oszukujących jest dwóch, którzy naprawdę potrzebują pomocy, to kim ja jestem, żeby wybierać? I jak mam to zrobić, żeby nie odrzucić potrzebującego? Kiedy jedna mama z małym chłopczykiem zaczęła trochę rozumieć po angielsku, zapytałam ją, co się stało. Talibowie na jej oczach odcięli jej mężowi głowę. Potem to samo zrobili z jej córeczką. Zdążyła tylko chwycić syna i uciec. Jak można pytać ją, po co tu przyjechała? Ona chce po prostu mieć spokój.
Mam tu znajomych uchodźców – są już zadbani, mają mieszkanie. Żyją skromnie, bez mebli, siedzą na podłodze, kulturowo to dla nich zwyczajna rzecz. I on mi mówi, że chce spokojnie żyć z żoną i dziećmi, żeby codziennie do domu nie wpadała armia z karabinami. Jak ma żyć ze świadomością, że w każdej chwili mogą mu dzieci powystrzelać? Mam mu się dziwić, że wyjechał? Nie dziwię się. Przyjeżdżają tu różni ludzie, różne organizacje. Niektóre, zwłaszcza te protestanckie z USA, wykorzystują sytuację i zdarza się, że nagabują uchodźców, oferując im jedzenie i pomoc, jeśli ci najpierw przyjmą chrzest. Potem wykazują to w swoich statystykach.
Nie o to Jezusowi chodziło. Nie muszę nikogo tu ochrzcić, mam tym ludziom dać jeść i kupić buty, mam przywrócić godność. Zobaczcie, to są dzieci! Takie jak nasze! Czy ja wybrałam to, że urodziłam się w Polsce? Gdybym urodziła się w Afganistanie, byłabym zupełnie inną kobietą. Gdyby ci ludzie chcieli żyć po afgańsku, toby tam zostali. Jeśli tu są, to znaczy, że chcą żyć po europejsku. Wystarczy im, że zrobią swoje jedzenie i włożą swoje ubrania. Reszty chcą naszej. Chcą się kształcić. I te dzieci, które dziś biegają po placu, to już nie będą afgańskie dzieci.
Przez piętnaście lat pracowałam w Wielkiej Brytanii. Nasze polskie dzieci nie będą tam Polakami – będą Anglikami. Będą obchodziły jeszcze Boże Narodzenie z opłatkiem i będą jadły bigos, ale myśleć będą po angielsku. Trzeba otworzyć oczy, trzeba to zobaczyć i zrozumieć, że nie ma w tym nic złego. Tak samo będzie tu z tymi dziećmi. To będą greckie dzieci.
Tydzień z kimś, kto w nich uwierzy, może zmienić ich życie
Każda z rodzin na placu Wiktorii ma swój kawałek kartonu albo kocyk. Kiedy Ewa przychodzi, żeby rysować z dziećmi, nie pozwalają jej siedzieć na ziemi. Kiedy gra z nimi w piłkę, pilnują, żeby się napiła, podają jej swoją wodę. Czasem wołają ją, żeby przyszła się najeść, i podają pudełko z ryżem.
– Mają w sobie wielką kulturę gościnności – mówi Ewa.
– Jak tym ludziom pomożesz, oni nie zapomną. I potrzebują, żeby z nimi być. Nawet tydzień z kimś, kto w nich uwierzy, może zmienić ich życie. I nas też zmienia spotkanie z nimi. Nauczyłam się, że potrzebuję bardzo mało. Bo ileż można mieć par spodni? Ile par butów? Wiesz, że rozdałam wszystko? Najdroższy śpiwór, który dostałam jeszcze w Anglii, fajny plecak, ubrania. Bo jak ktoś pyta, czy nie mam czasem dla niego jakiejś bluzki – to co powiem, że nie mam? Do życia nie potrzeba dużo. My tyle gromadzimy, a potem boimy się, że ktoś nam to ukradnie. A oni? Oni nie muszą się martwić. I tego uczy się każdy wolontariusz, wszyscy po kolei zostawiają tu wszystko. I doceniają to, co mają.
Fragment książki „Nawet jeśli umrę w drodze. Twarzą w twarz z uchodźcami”, Prószyński Media, Poznań 2022. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji
Przeczytaj też: Spotkałem tu Chrystusa, ale nie Kościół nauczył mnie dostrzegać Go w uchodźcach. Reportaż z przygranicznych lasów
Monika Białkowska
dziennikarka „Przewodnika Katolickiego”, doktor teologii fundamentalnej, autorka książki „Sukienka ze spadochronu” i współautorka „Teologii przy rosole” (z ks. Henrykiem Seweryniakiem), Prowadzi program „Reportaż z wycinków świata”.