Wydawało mi się, że duszpasterstwo musi dokonywać się przez ciskanie kamieniami zasad

Tomasz Terlikowski, wrzesień 2019. Fot. Tomasz Stańczak / Agencja Wyborcza.pl

Tomasz Terlikowski, wrzesień 2019. Fot. Tomasz Stańczak / Agencja Wyborcza.pl

Źródło: "Więź"

""...padło – skierowane do mnie – pytanie: Skąd się biorą tak mocne ataki na nas, na Kościół, na wierzących?"

Tomasz P. Terlikowski 02 lutego 2022

To zmieniało się powoli, przez spotkania, rozmowy, doświadczenie bólu odrzucenia, ale też spotkania z osobami zranionymi w Kościele.

Był październik 2021 roku. W Gdyni, podczas festiwalu filmowego, uczestniczyłem w spotkaniu poświęconym relacjom między państwem a Kościołem. To była niezwykle interesująca intelektualnie debata. Kilku niezwykle elokwentnych, świetnie przygotowanych do dyskusji i znakomitych erudycyjnie naukowców i publicystów rozmawiało o relacjach między Kościołem a polityką.

Ton był zdecydowanie konserwatywny, i to tak bardzo, że na tym tle wyglądałem na człowieka o poglądach raczej lewicowych. I w pewnym momencie padło – skierowane do mnie – pytanie: Skąd się biorą tak mocne ataki na nas, na Kościół, na wierzących? To pytanie zaskoczyło mnie, bo… choć sam je kiedyś zadawałem, od jakiegoś czasu mam wrażenie, że żyjemy (przynajmniej w Polsce, bo oczywiście są miejsca, gdzie Kościół jest realnie prześladowany, a bycie chrześcijaninem wiąże się z męczeństwem) w dość komfortowych warunkach.

Mam poczucie, że niektóre z moich słów, sposób ich formułowania czy kompletny brak empatii wobec osób homo- czy transseksualnych mogły je ranić, a może trzeba powiedzieć: ranił je

Tomasz Terlikowski

Bez pytań, bez odpowiedzi

Nasz antyklerykalizm, nawet jeśli jest czasem ostry retorycznie, w istocie jest niezwykle ostrożny i umiarkowany, nie doświadczyliśmy religijnych wojen domowych, a obecnie największym atakiem na katolików wydaje się być mało roztropne, ale niezawierające realnej agresji sformułowanie Sławomira Nitrasa o opiłowywaniu katolików z pewnych przywilejów.

Diagnoza mówiąca o nieustannym ataku na Kościół w Polsce nie tylko jest błędna, ale też uniemożliwia skupienie się na prawdziwym wyzwaniu, które leży zupełnie gdzie indziej. Dlaczego tak uważam? Gdy zajmujemy się domniemanym atakiem, to nasza uwaga skupia się na jego źródłach, na siłach, które za nim stoją, a nie na realnym problemie, jaki mamy. Nie jest nim bowiem atak czy to, że jesteśmy ofiarami. W kraju, gdzie rządzi prawica, która nieustannie odwołuje się do katolicyzmu, a media publiczne nie informują zazwyczaj nawet o karach nakładanych na biskupów przez Stolicę Apostolską, trudno mówić o prześladowaniu czy byciu ofiarą.

Naszym problemem jest kompletna obojętność na przekaz Ewangelii, jaki ma do głoszenia Kościół. Współczesna kultura globalna oraz styl myślenia ogromnej większości ludzi sprawiają, że choć chrześcijaństwo ma spójne, logiczne, intelektualnie inspirujące odpowiedzi na ogromną większość pytań, jakie zadawała ludzkość, to pytania owe nie są już zadawane. To zaś oznacza, że nikt nie oczekuje odpowiedzi. Właśnie obojętność – i to postępująca – jest największym naszym problemem.

Z przemocą, agresją, walką umiemy sobie radzić. […] Wyzwaniem jest dla nas sytuacja, gdy w miejsce agresji pojawia się całkowita obojętność na przekaz, jaki posiadamy. Protesty pod znakiem błyskawicy wypaliły się w ciągu kilku miesięcy, mazanie po murach kościołów czy próby przerywania Mszy, spacyfikowane przez media i uczestników, zlikwidowano jeszcze szybciej. Ale to w niczym nie zmieniło faktu, że młodsze pokolenie jest już w większości zsekularyzowane.

W liceach, w wielkich miastach, na Mszę niedzielną chodzą jednostki, a młodzież z Podkarpacia czy Podlasia, gdy wyjeżdża na studia, także traci więź z Kościołem. Starsi, moje pokolenie, także opowiadają o poczuciu wypalania się więzi z nim. „Chodziłem, ale jakoś przestałem. Złościł mnie ksiądz, niewyjaśnione afery, i przestałem czuć potrzebę” – mówił mi ostatnio jeden ze znajomych.

Odpływ odbywa się po cichu, bez fajerwerków, bez spektakularnych apostazji… Z dnia na dzień więcej ludzi traci relację i więź z Kościołem, a także – co trzeba osobno odnotować – z Bogiem.

Bóg, czyli przypowieść o słoniu i ślepcu

Skąd ten brak potrzeb religijnych? Ze zmian kulturowych i cywilizacyjnych, które zastępują fundamentalne dla każdej religii pytanie o sens cierpienia kwestią czysto techniczną dotyczącą tego, jak je zlikwidować, oraz z głębokiego zerwania więzi, które charakteryzuje nasz, zdominowany przez media społecznościowe, sposób życia. Wirtualne plemiona dają poczucie przynależności, ale nie budują więzi, a właśnie więź jest fundamentem religii. Brak nam wreszcie zakorzenienia, a to właśnie korzenie często utrzymują wiarę.

Choć chrześcijaństwo ma spójne, intelektualnie inspirujące odpowiedzi na ogromną większość pytań, jakie zadawała ludzkość, to pytania owe nie są już zadawane. To zaś oznacza, że nikt nie oczekuje odpowiedzi

Tomasz Terlikowski

Współczesne rozumienie wolności, ale także prawdy, sprawia – o czym w niezwykle mocny sposób pisał Joseph Ratzinger w książce „Prawda i wolność. Rozważania o współczesności” – że coraz trudniej nam przyjąć, że prawda może trwać w jednej wspólnocie, a nawet, że w ogóle może być osiągnięta…

„Na początku trzeciego tysiąclecia chrześcijaństwo zamiast swego pierwotnego rozprzestrzenienia w Europie znajduje się w głębokim kryzysie, który polega na zapaści chrześcijańskiego roszczenia do prawdy. Kryzys ten ma podwójny wymiar. Na początku pojawia się zawsze pytanie, czy pojęcie prawdy w ogóle może być sensowne na gruncie religii; innymi słowy, czy dane jest człowiekowi poznać właściwą prawdę o Bogu i o rzeczach Boskich. Dzisiejszy człowiek odnajduje się o wiele bardziej w buddyjskiej przypowieści o słoniu i ślepcu. Głosi ona, że król panujący w północnych Indiach zebrał kiedyś w jednym miejscu wszystkich ślepców z miasta. Potem rozkazał im dotykać słonia. Jednym kazał dotknąć głowy, przy czym powiedział: to jest słoń. Inni mogli dotknąć ucha albo kła, trąby, tułowia, stopy, zadu, sierści na ogonie. Potem król zapytał każdego: Jaki jest słoń? Odpowiedzi były różne w zależności od tego, jakiej części dotykali: Słoń jest jak uwity kosz……… jak magazyn… jak słup… jak moździerz… jak miotła. Potem, jak głosi przypowieść, zaczęli się kłócić i wrzeszcząc «słoń jest taki a taki», rzucili się na siebie i okładali pięściami ku uciesze króla. Dzisiejszy spór o religię przypomina ludziom taką kłótnię ślepców, ponieważ – jak się wydaje – wobec tajemnic Boga również urodziliśmy się ślepi. W świetle współczesnego myślenia chrześcijaństwo nie znajduje się bynajmniej w pomyślnej perspektywie – wręcz przeciwnie. Poprzez swoje roszczenia do prawdy wydaje się szczególnie ślepe wobec granic naszego poznania tego, co Boskie; naznaczone szczególnie głupim rodzajem fanatyzmu, który ten kawałek ledwie dotknięty doświadczeniem uznaje za całość” – wskazywał Ratzinger.

Relatywizm poznawczy stał się postawą codzienności, której wcale nie przezwycięża fundamentalizm, on sam bowiem dowodzi przede wszystkim niewiarę w symfoniczność Prawdy i jest próbą dostosowania jej do ludzkich rozmiarów.

Ciskanie kamieniami zasad czy redukcja duszpasterska?

Jaka powinna być nasza odpowiedź na to zjawisko? Jak się z nim zmierzyć? Odpowiedzią musi być uważne wsłuchanie się w świat. Na czym ma ona polegać? Tu z pomocą przychodzi nam (a przynajmniej mnie) filozofia. Jakiś czas temu wróciłem do znakomitej książki Edmunda Husserla „Idea fenomenologii” z 1905 roku. Ta niewielka pozycja zawiera pięć wykładów, w których niemiecki filozof próbuje przezwyciężyć swój kryzys filozofowania, jaki go ogarnął i znaleźć sposób dotarcia do „rzeczy samej”.

Jego – wprowadzoną wówczas w tę myśl, a później rozwijaną – drogą ku „rzeczy samej” jest redukcja fenomenologiczna, czyli wzięcie w nawias wszystkiego, co uważamy, że wiemy o poznaniu, o rzeczywistości, a nawet kwestii samego jej istnienia. Na pierwszy rzut oka zasada ta niewiele musi mieć wspólnego z Kościołem, ale wydaje się, że do zmierzenia się z rzeczywistością, jaka nas otacza, konieczny jest… właśnie powrót do „rzeczy samej”, do „Ewangelii samej”.

Pierwszym zaś krokiem powinna się stać „redukcja duszpasterska”, wzięcie w nawias wszystkich naszych założeń, naszych przekonań, opinii o innych, o rzeczywistości, o zadawanych przez nich pytaniach, o tym, jacy być powinni – i uważne wsłuchanie się w rytm świata, obserwowanie fenomenu rzeczywistości (laicyzacji, sekularyzacji, obojętności, niekiedy wrogości i wielu, wielu innych). Bez oceniania, bez wprowadzania ich w schematy naszego ukształtowanego przez filozofię i teologię myślenia, a nawet bez schematyzowania. Trzeba zacząć od przyjęcia fenomenów, ich opisania, spotkania z rzeczywistością, a przede wszystkim z ludźmi, takimi jacy są.

O tym, jak się zdaje, mówił też na samym początku Synodu papież Franciszek. „W tych dniach Jezus wzywa nas, tak jak to uczynił z bogatym człowiekiem w Ewangelii, do ogołocenia się, do pozbycia się tego, co światowe, a także naszych zamknięć i powtarzających się wzorców duszpasterskich; do postawienia sobie pytania, co Bóg chce nam powiedzieć w tym czasie i w jakim kierunku chce nas poprowadzić” – przekonywał.

Droga, o jakiej mówię, wymaga zawieszenia przedwczesnych sądów, rezygnacji z odpowiedzi, które już mamy, a które wydają nam się niepodważalne. Nie jest to droga prosta, wiąże się ona z ryzykiem wywrócenia do góry nogami wszystkich naszych osobistych poglądów i przekonań i nieczęsto wchodzi się na nią z własnej woli. Niekiedy trzeba się wycofać ze swoich tez, przeprosić za użyte sformułowania lub zrezygnować z wygodnego zakorzenienia w ideologicznych schematach. Jak to bywa niewygodne, przekonałem się, gdy kilka miesięcy temu do swojego programu zaprosił mnie Piotr Jacoń. Mieliśmy rozmawiać o raporcie dominikańskiej komisji o skrzywdzonych przez nadużycia seksualne, o Kościele. W pewnym momencie jednak rozmowa zeszła na pierwszą moją książkę, na zawarte w tytule słowa.

Jacoń, ojciec transpłciowej córki, zaczął pytać, czy nie żałuję pewnych sformułowań. To było celne pytanie, bo po latach – w innym kontekście, z innym rodzajem wiedzy i doświadczenia – mam poczucie, że niektóre z moich słów, sposób ich formułowania czy kompletny brak empatii wobec osób homo- czy transseksualnych mogły je ranić, a może trzeba powiedzieć: ranił je.

Intencje, przekonania, uznanie, że w ten sposób mówi się im trudną, ale przecież – jak wierzyłem – konieczną prawdę, niczego w tym nie zmieniają. Odpowiedź była więc oczywista: żałuję.

Za tamte słowa, za przeprosiny wypowiedziane w czasie programu, posypały się na moją głowę gromy z medialno-ideowej strony, do której – jak wciąż sądzę – należę. Miałem wyrzekać się wiary, prawdy o homoseksualizmie i przechodzić na drugą stronę w walce z „ideologią LGBTQ+”.

Rozumiem, aż za dobrze, intencje wielu moich (czasem niestety mam wrażenie, że już byłych, odwróconych ode mnie w przekonaniu, że jestem Judaszem) przyjaciół. Sam tak myślałem, wydawało mi się, że duszpasterstwo musi dokonywać się przez nieustanne przypominanie stanowiska Kościoła, rzucanie cytatami biblijnymi, ciskanie – by posłużyć się metaforą Franciszka – kamieniami zasad, bez brania pod uwagę ich kontekstu, i przywoływanie do porządku tych, którzy próbowali szukać innych dróg. To zmieniało się powoli, przez spotkania, rozmowy, doświadczenie bólu odrzucenia, ale też spotkania z osobami zranionymi w Kościele.

Fragment książki Tomasza P. Terlikowskiego „Koniec Kościoła jaki znacie”**

Tomasz P. Terlikowski, ur. 1974. Doktor filozofii, publicysta, tłumacz, pisarz i działacz katolicki. W 2021 r. przewodniczył komisji do zbadania sprawy o. Pawła M. w zakonie dominikanów. Był m.in. redaktorem naczelnym portal fronda.pl oraz redaktorem naczelnym i dyrektorem programowym Telewizji Republika. Autor wielu książek, m.in.: „Operacja Franciszek. Sześć medialnych mitów na temat papieża”, „Herezja kardynałów”, „Czego księża nie powiedzą ci o antykoncepcji ? Niewygodna prawda Humanae vitae”, „Masakra piłą mechaniczną w domu Terlikowskich” (wraz z Małgorzatą Terlikowską).