My, uchodźcy
15/10/2021 | Na stronie od 15/10/2021
Źródło: ZNAK
Żyjemy w świecie, w którym istoty ludzkie jako takie od pewnego czasu przestały się liczyć. Nie liczą się, odkąd społeczeństwo odkryło dyskryminację jako potężną broń społeczną, pozwalającą zabijać ludzi bez przelewu krwi.
Ula Idzikowska Pomaganie czy przeszkadzanie? Jak mądrze wspierać uchodźców
W styczniu 1943 r. Hannah Arendt napisała głośny esej „My, uchodźcy”, który ukazał się w miesięczniku „The Menorah Journal”. Czterdzieści lat później jego polskiego tłumaczenie autorstwa Haliny Bortnowskiej opublikowaliśmy w „Znaku”. Dziś przypominamy jego fragmenty w celu ukazania uniwersalnego doświadczenia ludzi, którzy utracili swój dom.
Uchodźca, to osoba zmuszona do szukania schronienia z powodu popełnionego czynu lub posiadanych przekonań politycznych. Otóż prawdą jest, że musieliśmy szukać schronienia, ale nie popełniliśmy żadnych czynów, a większości z nas nie śniły się jakiebądź radykalne poglądy. Z naszym pojawieniem się uległ zmianie sens terminu „uchodźca”. Odtąd „uchodźcy” to ci, którzy mieli nieszczęście przybyć do obcego kraju bez środków do życia i z tej racji muszą przyjmować pomoc Komitetów do Spraw Uchodźców.
Nim zaczęła się wojna, byliśmy jeszcze bardziej uwrażliwieni na określenie „uchodźca”. (…) My po prostu byliśmy imigrantami, czyli przybyszami, którzy opuścili swój kraj, ponieważ pewnego pięknego dnia życie w nim przestało nam się podobać, na przykład z racji czysto ekonomicznych. Chcieliśmy odbudować swoje życie, to wszystko. Na to trzeba być silnym i trzeba być optymistą, więc byliśmy wielkimi optymistami.
Nasz optymizm jest godny podziwu, nawet w naszych własnych oczach. Teraz historia naszych zmagań jest już wreszcie wszystkim znana. Straciliśmy dom, to znaczy całe swojskie codzienne życie. Straciliśmy swój zawód, czyli poczucie, że jesteśmy jakoś potrzebni na świecie. Straciliśmy swój język, czyli możność naturalnego, spontanicznego reagowania, swobody gestu, bezpretensjonalnego wyrażania uczuć. Nasi krewni pozostali w gettach na terenie Polski; nasi najlepsi przyjaciele zginęli w obozach koncentracyjnych; nasze osobiste życie zostało przecięte. A jednak, skoro tylko zostaliśmy ocaleni — a większość z nas musiała być ocalana wiele razy — zaczęliśmy nowe życie, usiłując jak najdokładniej stosować się do wskazówek zbawców. Radzili nam, abyśmy zapomnieli — i zapominaliśmy szybciej, niż można to sobie wyobrazić. Przyjaźnie zapewniano nas, że nowy kraj stanie się naszym domem, więc po czterech tygodniach we Francji, czy po sześciu tygodniach w Ameryce wydawało się nam, że jesteśmy Francuzami czy Amerykanami. Co więksi optymiści zapewniali, że poprzednią część życia spędzili jakby na nieświadomym wygnaniu i dopiero nowy kraj ukazał im, co to znaczy dom rodzinny. (…)
Człowiek jest istotą społeczną i życie staje się dlań trudne, gdy jego więzi społeczne są przecięte.
Łatwiej utrzymać standard moralny, gdy tkwi się w tkance społeczeństwa. Niewielu ludzi ma dość siły, by zachować prawość i uczciwość, gdy ich społeczny, polityczny i prawny status jest całkowicie niejasny. Nie mając dość odwagi, by walczyć o zmianę statusu, wielu z nas podjęło próbę zmiany tożsamości. To dziwne zachowanie jeszcze pogarsza sytuację. Zamieszanie i niejasność, w której żyjemy, jest częściowo naszym własnym dziełem. (…) Człowiek, który chce zaprzeć się samego siebie, istotnie odkrywa możliwości ludzkiej egzystencji, które są nieskończone, tak nieskończone, jak całe stworzenie. Ale uzyskanie nowej osobowości jest przedsięwzięciem równie trudnym i równie beznadziejnym, jak stwarzanie świata od nowa. (…)
Żyjemy w świecie, w którym istoty ludzkie jako takie od pewnego czasu przestały się liczyć. Nie liczą się, odkąd społeczeństwo odkryło dyskryminację jako potężną broń społeczną, pozwalającą zabijać ludzi bez przelewu krwi; odkąd paszporty czy metryki, a nawet kwity podatku dochodowego nie są świstkami papieru, lecz warunkiem dostrzeżenia i uznania przez społeczeństwo. Większość z nas jest całkowicie uzależniona od społeczeństwa i swojej w nim pozycji; nie ufamy sobie, jeśli społeczeństwo nas nie aprobuje. Jesteśmy gotowi — zawsze byliśmy gotowi — zapłacić każdą cenę za społeczną akceptację. Lecz z drugiej strony ci z nas, nieliczni, którzy próbowali radzić sobie bez tych wszystkich sztuczek i kruczków przystosowania i asymilacji, zapłacili o wiele wyższą cenę niż ta, na jaką było ich stać. Postępując tak, odepchnęli nawet te nieliczne szanse, jakie zwariowany świat pozostawia swoim wyrzutkom.
Całość tekstu znajdziesz w 339-340 numerze „Znaku” z 1983