Zemsta. Zapomniane powstania w obozach zagłady

O obozowym ruchu oporu w Auschwitz i buncie Sonderkommando opowiada Michał Wójcik, autor książki

Auschwitz

Źródło: Polityka.pl

Więcej: Michał Wójcik: Zemsta. Zapomniane powstania w obozach zagłady

W czasie II wojny światowej funkcjonowało na ziemiach polskich kilka obozów zagłady, których jedynym celem było wymordowanie ludności żydowskiej. Do dziś pokutuje przekonanie, że Żydzi się nie bronili, „szli jak barany na rzeź”. Tymczasem żydowski opór to mało znana karta tej wojny. We wszystkich tych obozach istniała konspiracja, która doprowadziła do zbrojnych wystąpień i buntów. Dzięki heroicznej postawie więźniów, walczących z minimalną ilością broni, często na noże i gołe pięści, dwa z nich uwieńczone zostały spektakularnym sukcesem. Również za sprawą kobiet – żydowskich bohaterek.

Dzięki wnikliwym badaniom Michał Wójcik, autor nagradzanej i bardzo dobrze ocenianej „Treblinki’43”, przedstawia w swoim intrygującym stylu te mało znane fakty. Niemniej interesujące są wątki poświęcone rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu oraz kontrowersyjna kwestia pomocy Żydom ze strony AK i struktur państwa podziemnego.

Jak wyglądał obozowy ruch oporu w Auschwitz

Joanna Podgórska

JOANNA PODGÓRSKA:Konspirację w Auschwitz kojarzymy z postacią rotmistrza Pileckiego. To nie jest cała prawda?

MICHAŁ WÓJCIK: – To jej malutki fragment. Społeczność więźniów w Auschwitz była lustrzanym odbiciem rzeczywistości pozaobozowej. To oznaczało dziesiątki postaw i światopoglądów. Mówimy o obozie koncentracyjnym dla więźniów politycznych (choć trafiali tam ludzie także z łapanek), obozie zagłady – fabryce śmierci i całym kompleksie zakładów pracy. To wszystko można porównać do wieży Babel. Działały tam przeróżne ruchy oporu: lewicowe, prawicowe, narodowościowe, wyznaniowe. Pilecki, który sam wywodził się z Tajnej Armii Polskiej (organizacji skupiającej przede wszystkim wojskowych, która powstała po kampanii wrześniowej), próbował w obozie werbować żołnierzy. Nie był ani pierwszym spiskowcem, ani ostatnim. Przyznał to zresztą w swoich raportach. Informował w nich Komendę Główną, że swoje zadanie wykonał, czyli znalazł się tu (przyjechał w transporcie z Warszawy we wrześniu 1940 r.), założył konspirację, a potem pytał, co ma robić dalej. Już było wiadomo, że Auschwitz to coś, co przekracza ludzką wyobraźnię. Jeszcze nie dymiły tu kominy, ale i tak przerażało skalą bestialstwa. Może dlatego tak je odreagował, pisząc swój ostatni powojenny „raport”. To opowieść łotrzykowska w stylu eposu heroicznego, w której nie brak elementów fantastycznych. Choćby o tym, jak jego ludzie skonstruowali w obozie radiostację i nadawali audycje.

A jaką rolę w tej konspiracji pełnił dr Władysław Dering?

Panowie znali się sprzed obozu. Dr Władysław Dering był warszawskim chirurgiem i ginekologiem. Gdy został osadzony w Auschwitz, Pilecki zgłosił się na ochotnika, żeby sprawdzić, czy da się go stamtąd wyciągnąć. Udało im się tam spotkać i związać na śmierć i życie. Całkiem dosłownie, bo gdy Pilecki zachorował na tyfus i umierał żywcem zjadany przez wszy, Dziunek – bo tak go nazywa w raporcie – uratował mu życie. Jako szef izby chorych przeniósł w miejsce, nad którym miał kontrolę. Przyjaciel Pileckiego miał jednak drugą twarz. Na wolności był lekarzem, w obozie współpracował z nazistami, w tym ze słynnym kolegą Mengele – Carlem Claubergiem. Stał się prawdziwym sztukmistrzem: uczył esesmanów „sztuki” sterylizacji więźniów na czas. W normalnych warunkach w przypadku kobiet taka operacja trwa kilka godzin. On robił to w kilkadziesiąt minut. Mężczyzn kastrował w kwadrans. Relacje mówią o jądrach zbieranych w słojach. To było zwykłe bestialstwo. Żeby nie wiem jaką dziś wykonać ekwilibrystykę w jego obronie, należy to przyznać: był oprawcą. Z drugiej jednak strony był filarem ruchu Pileckiego, ratował innych konspiratorów i likwidował donosicieli. Po wojnie więzień Roman Taul przyznał, że dr Dering uratował setki ludzi przed selekcją na śmierć. Warto może w tym miejscu przypomnieć opinię prof. Władysława Bartoszewskiego, który mówił, aby uważać z ocenami moralnymi, gdy chodzi o Auschwitz. Z drugiej strony Komisja Narodów Zjednoczonych do spraw Zbrodni Wojennych wątpliwości nie miała. Wpisała Deringa na listę zbrodniarzy wojennych. Pytanie: czy i w jakim zakresie kierował się przy wyborze obiektów do „badań” antysemityzmem i rasizmem, zostawiam jego obrońcom, bo i takich nie brakuje.

Jak wyglądała konspiracja w środowisku więźniów żydowskich?

To też były różne światy. Ci, którzy zostali skierowani do pracy za drutami, włączyli się w tzw. konspirację aryjską, inni woleli trzymać się razem. Grupę szczególną stanowiło żydowskie Sonderkommando, czyli niewolnicy, którzy obsługiwali machinę Zagłady. Prowadzili ludzi do gazu, potem wyciągali zwłoki i palili je. W krematoriach lub w dołach. To był najniższy krąg dantejskiego piekła. Ich los był przesądzony, sami wiedzieli, że naziści nie pozwolą, aby ktokolwiek z nich ocalał. A jednak stworzyli własną grupę konspiracyjną. A przecież pochodzili z różnych krajów i wielu środowisk. Byli tam pobożni chasydzi – jak Lejb Langfus, zwany Magidem z Makowa, pełniący w grupie posługi duchowe, i komuniści, dąbrowszczacy, którzy brali udział w wojnie w Hiszpanii – jak Alter Fajnzylberg, który ukrywał się pod nazwiskiem Stanisława Jankowskiego (gdy został aresztowany w Paryżu, „pożyczył” nazwisko naczelnika więzienia w Warszawie). Byli syjoniści i oficerowie greckiej armii. Całe polityczne spektrum. Na początku nie ufali sobie, dochodziło między nimi do samosądów, denuncjacji. Ich skład stale się zmieniał, bo Niemcy raz na jakiś czas likwidowali grupę i tworzyli ją od nowa. Ale w pewnym momencie odpuścili i powstała ekipa, która pracowała już do końca. Krematoria działały sprawnie, a przecież o to tu chodziło: 10 tys. trupów dziennie, prochy zsypane do rzeki, zapomnienie. Mord ponad miliona istnień. Miliona! A przecież każda z ofiar miała swoje imię, nazwisko, ojca, matkę, plany na przyszłość. Żeby „robota” szła, a niewolnicy pracowali bez zakłóceń i nie zwariowali, Niemcy stworzyli im dobre warunki: dostawali lepsze jedzenie, ubrania, prycze z prześcieradłami. Chodziło o to, by trzymać ich w formie i z dala od reszty obozu. To paradoksalnie stworzyło dobre warunki do konspiracji. Brak głodu umożliwił solidarność. Nienawiść do oprawców zrodziła chęć zemsty.

Kto tę konspirację stworzył?

Prym wiedli ci, którzy mieli wcześniej kontakt z bronią. Weterani. Również z Armii Czerwonej. Trudno dziś odtworzyć tę strukturę. Chronologia jest zachwiana, bo relacje są często ze sobą sprzeczne. W każdym razie powstał plan powstania. Żydom udało się nawiązać kontakt z obozowym ruchem oporu. Mieli silny argument w postaci złota, pieniędzy i biżuterii. Przecież na rampie nie zawsze udawało się odebrać ofiarom wszystko. Ludzie, nie wiedząc, że to koniec, chowali kosztowności i szli z tym do gazu. A Sonderkommando wiedziało, gdzie szukać. Mając taki majątek, „palacze” stali się dla ruchu oporu bardzo ważnym partnerem.

Kontakt udało się nawiązać za pieniądze?

Głownie dzięki nim. Przecież nie ze względu na sentymenty. W więźniarskiej hierarchii Sonderkommando to był najniższy krąg zła. Ale ci „pomocnicy zbrodni”, jak ich nazywano, sporo mogli. Nie wiadomo dokładnie, kiedy powstał plan ogólnego powstania. Z grypsów Józefa Cyrankiewicza wynika, że w połowie 1944 r. plan był już dokładnie opracowany. Każda z grup obozowej konspiracji miała swoje zadanie, Sonderkommando miało wysadzić kominy krematoriów, „logo” Auschwitz.

Czym?

Ładunkami wybuchowymi. W fabrykach zbrojeniowych Auschwitz III pracowały żydowskie dziewczyny. Róża Robota z Ciechanowa stanęła na ich czele, było ich około dwudziestu, wynosiły z fabryki maleńkie porcyjki materiałów wybuchowych: pod pachą, w stanikach, w chustach, podobno nawet pod paznokciami. Przekazywały to mężczyznom, ci robili z tego bomby i granaty. A potem szmuglowali je do Sonderkommanda. Jednym z najbardziej makabrycznych sposobów było ukrywanie tego w zwłokach, które miały trafić do krematorium. Trupy jako kontrabanda broni. Zniszczenie symbolu Auschwitz miało być sygnałem do powstania. Część biżuterii trafiła za druty, do partyzantów z obwodu śląskiego AK. Ci mieli za to przekazywać nawet karabiny. Trudno jednak było pogodzić interesy wszystkich grup ruchu oporu. A jeszcze trudniej pogodzić je z interesem podziemia na zewnątrz. Powstanie to jedno, ale co dalej? Co z dziesiątkami tysięcy ludzi, którzy po przecięciu drutów muszą gdzieś uciec.

Dokąd?

No właśnie. Gdy zbierałem materiały do książki, Cyrankiewicz, który przecież w historii Polski ma fatalną reputację, stał się dla mnie odkryciem. W Auschwitz zachowywał się fenomenalnie. Miał szerokie kontakty i horyzonty, wizję i wyobraźnię. Poza tym umiejętność godzenia różnych interesów. W pewnym momencie stał się mózgiem tej konspiracji. Stworzył strukturę, która organizowała ucieczki. On i jego siatka kwalifikowali więźniów, przygotowywali ich, wyposażali w środki na przetrwanie. Ale w pewnym momencie znalazł się między młotem a kowadłem. Żydzi z Sonderkommanda parli do powstania, bo czuli, że ich czas się kończy, zaś pozostali więźniowie takiego parcia nie mieli. Wiedzieli, że wojna się kończy, mogą przeżyć tak czy siak. Musiał oszukiwać jednych, żeby dać nadzieję drugim.

Makabryczna kalkulacja.

Fatalna, bezlitosna, ale tak było. Kalkulowali wszyscy, Sonderkommando również. Im więcej ludzi do zagazowania, tym dłużej pożyją. Taka oświęcimska arytmetyka. Mimo to Żydzi naciskali na Cyrankiewicza, żeby powstanie w obozie wybuchło jak najszybciej. A on zwlekał: wstrzymajcie się jeszcze, bo właśnie dogaduję się z AK. Formowane są grupy partyzantów, którzy wesprą nas w ucieczce. Bez nich nie damy rady. Ale to była fikcja. Coraz wyraźniej czuł, że żadnej pomocy nie będzie.

AK stała z bronią u nogi?

W tym przypadku tak. Pilecki przez kilkaset dni apelował o jakąkolwiek pomoc. Nie prosił o najazd szesnastu dywizji pancernych na Oświęcim, tylko o zgodę na akcję. Nie dostał jej. Cyrankiewicz miał jeszcze inną świadomość. Auschwitz to symbol zła absolutnego. Trzeba go zniszczyć, a jak się nie da – naruszyć. Bo tego wymaga historia, tego wymaga przyszłość ludzkości. To się potem politycznie opłaci. Tymczasem „kutasy” z AK – jak pisał – jakby nie zdawali sobie z tego sprawy. Cyrankiewicz to strateg i myśliciel. W obozowym podziemiu współpracował z wieloma intelektualistami. Językiem komunikacji był niemiecki. Oni już wtedy dyskutowali, czym będzie figura Auschwitz za 20 lat. Cyrankiewicz na różne sposoby próbował wpłynąć na AK. Błagał, żądał broni. Apelował do sumień: przerzućcie ładunki wybuchowe, wysadźcie tory kolejowe. Zróbcie cokolwiek. Wysyłał kurierów, w końcu udało mu się dotrzeć do gen. Bora-Komorowskiego, który skierował na miejsce Stefana Jasieńskiego ps. Urban. Komandosa i cichociemnego. Ale gdy ten wziął się za pouczanie lokalnych partyzantów, jak się robi sabotaż, odbił się od ściany. W końcu sam wpadł, trafił do obozu i zginął.

Czy na tę trudną współpracę mógł mieć wpływ antysemityzm?

Ogromny. Niestety to jest klucz do zrozumienia tej sytuacji. Przed wojną w armii polskiej panował urzędowy antysemityzm. Owszem, w kampanii wrześniowej powołano do wojska kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy żydowskiego pochodzenia, ale mogło ich być o wiele, wiele więcej. Wydawałoby się, że atak Hitlera na Polskę te nastroje wytłumi. Ależ skąd! Nawet z dokumentów Państwa Podziemnego, choćby raportów Romana Knolla, kogoś w rodzaju ministra spraw zagranicznych, wynika, że „madagaskarowych” planów Polska nie porzuciła: wygrywamy wojnę, a potem zrobimy Żydom w okolicach Odessy jakąś autonomiczną republikę i będzie spokój. Z jednej strony mamy Żegotę i mnóstwo wspaniałych ludzkich postaw, a z drugiej dowody, że w strukturach podziemia pączkował antysemityzm. Ten antysemityzm jest również czytelny w relacjach akowskich liderów, którzy mieli nieść ratunek Auschwitz. Od pewnego momentu Cyrankiewicz wiedział, że z tej pomocy nici. Szef śląskiego okręgu AK odebrał mu glejt na reprezentowanie w obozie struktur AK. Konflikt między nimi dotyczył właśnie Żydów. Według AK Cyrankiewicz wyznaczał do ucieczek za dużo komunistów i więźniów żydowskiego pochodzenia, a za mało „naszych”. W takich okolicznościach – po co mu pomagać? We wrześniu 1944 r. Cyrankiewicz mógł już w obozie tylko blefować, że jest jeszcze szansa na pomoc z zewnątrz. On już wiedział, że o tym, kto przeżyje, a kto nie, zdecyduje los.

A co na to żydowski ruch oporu?

W tym czasie Sonderkommando tworzy coś na kształt swojego Archiwum Ringelbluma. W kilkunastu, może więcej, puszkach po cyklonie B Żydzi chowają swoje relacje i zakopują je koło krematoriów. Część z tych dokumentów udało się odnaleźć w latach 60., cześć być może wciąż czeka na wznowienie poszukiwań. To są niezwykle przejmujące relacje. Autorzy mieli świadomość, że trzeba poinformować świat o tym, co tu się działo, i trzeba walczyć. Oni chcą żyć i dać świadectwo. Powstanie wybuchło 7 października i skończyło się tragicznie.

Udało się chociaż wysadzić komin?

Nie. Kominy nie runęły. Panował chaos. Do akcji ruszyły ekipy z dwóch krematoriów, hasło do ataku dał polski Żyd z Będzina. Żydzi radzieccy i „dąbrowszczacy” przecięli druty i uciekli w stronę gór. Z kolei Filip Muller, nie wiedząc, gdzie szukać ratunku, ukrył się w kominie IV krematorium. Słyszał na zewnątrz strzelaninę i krzyki mordowanych towarzyszy. Przez komin widział kawałek nieba. To jeden z dwóch więźniów, którym komin krematorium ocalił wtedy życie. Większość buntowników zginęła. Część spróbowała ucieczki i została wyłapana. Nie mieli już broni. Ocaleli ci, którym udało się wtopić w grupy innych więźniów, co było możliwe dzięki bałaganowi, jaki zapanował w obozie po powstaniu. Przeżyło ponad 100 członków Sonderkommanda. I to jest wymierny sukces, dzięki nim znamy tę historię.

A co z dziewczynami od Róży Roboty?

To największe ofiary tej akcji. Nie dostały informacji o rozpoczęciu powstania. Ryzykowały wszystkim, szmuglując dynamit i miały być uwzględnione w planie ucieczki. Zapomniano o nich. A potem Gestapo skojarzyło dwa fakty: Żydzi mieli ładunki wybuchowe, a żydowskie więźniarki pracują w fabryce amunicji. Niemcy wpadli na ich trop, złapali cztery dziewczyny. Zginęły w ostatniej publicznej egzekucji w obozie. Przy czym Róża jako liderka została wcześniej potwornie zmasakrowana. W noc przed egzekucją ruch oporu przekupił strażnika i przemycił do Róży jej krajana Noaha Zabłudowicza. Róża przekazała mu, że nikogo nie wydała. Z jej ostatnich słów na szafocie pochodzi tytuł mojej książki.

Po wojnie ten bunt został zapomniany.

Gorzej. On w pewnym sensie został zawłaszczony przez polskich kombatantów. Tak jak żydowskie powstanie w Treblince. W tym przypadku powstaniec warszawski i historyk Jan Gozdawa-Gołębiowski spreparował dokumenty o powołaniu 60-osobowego oddziału AK, skompletował nazwiska partyzantów, wyposażył ich w broń, rozrysował mapy ataku. Powstała cała militarna logistyka partyzanckiej pomocy. Wszystko wyssane z palca. Zresztą Gozdawa-Gołębiowski, przekazując przed śmiercią te dokumenty do archiwum, nawet nie zniszczył dowodów fałszerstwa. Archiwum Akt Nowych ma je dziś w czułej pieczy. Po ukazaniu się mojej pierwszej książki o buncie w Treblince w publikacji Instytutu Pileckiego ukazał się tekst, w którym akowska pomoc Żydom uzyskała status „nie niemożliwego”. Zupełnie jak lądowanie UFO. Też „nie jest niemożliwe”. Bunt oświęcimski zawłaszczono nieco misterniej. Pod koniec lat 60. ukazały się w gazetach zbowidowskich teksty opisujące, jak lokalna partyzantka perfekcyjnie przygotowała się do ataku na Auschwitz. Wszystko już było gotowe: broń, oddziały, hasła. Akowcy czekali z palcami na spustach. Tylko znowu ci Żydzi wszystko zepsuli: ruszyli za wcześnie i zaprzepaścili wspólny sukces. Przekaz propagandowy – bliskość marcowej hecy nieprzypadkowa – był jasny: Żydzi szli na rzeź jak barany, a jak już się zbuntowali, to wszystko zepsuli. A Polacy, jak przystało na wnuków szwoleżerów, mają walkę we krwi. I to oni – zawsze i wszędzie – walczą „za naszą i waszą wolność”.

ROZMAWIAŁA JOANNA PODGÓRSKA


Michał Wójcik jest historykiem i popularyzatorem dziejów najnowszych, laureatem Nagrody Historycznej POLITYKI z 2015 r.

Joanna Podgórska W „Polityce” od 1994 r. Zajmuje się problematyką społeczną. Wyróżniona Okularami Równości przez pełnomocniczkę rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn nagrodą Fundacji Równości Hiacynt w kategorii Media oraz Nagrodą Współodczuwania, przyznawaną przez Klub Gaja za wrażliwość w opisywaniu sytuacji zwierząt. W 2010 r. zdobyła nagrodę Pióro Nadziei, przyznawaną przez Amnesty International, a w 2013 r. została laureatką konkursu Media Równych Szans. Debiutowała w warszawskim „Życiu Codziennym”.