Chyba już za późno

Cezary Gawryś. Fot. Więź

Cezary Gawryś. Fot. Więź

Źródło: "Więź" 10 lutego 2021

Cezary Gawryś

W kwestii szkolnych lekcji religii biskupi zmarnowali ostatnie trzydzieści lat.

Wydana przez „Więź” książka „Ostatni dzwonek” to niezwykle ciekawa rozmowa dziennikarza Dawida Gospodarka z ks. Damianem Wyżkiewiczem CM, charyzmatycznym katechetą z warszawskiego zespołu szkół im. Konopczyńskiego (liceum i technikum). Duchowny został wyróżniony w ogólnopolskim konkursie Nauczyciel Roku 2019, zorganizowanym przez „Głos Nauczycielski” i Ministerstwo Edukacji Narodowej (takie wyróżnienie dla nauczyciela religii to rzecz niesłychana!).

Książka nosi podtytuł: „Rozmowy o przyszłości lekcji religii”. Temat ten jest mi dobrze znany, sam przez dwa sezony byłem nauczycielem religii w jednym z warszawskich liceów. Od tamtego czasu minęło już dwadzieścia lat, niestety przekonuję się jednak, że wyzwania stojące przed katechetą i w ogóle pytania o obecność religii w szkole publicznej nie tylko nie zmieniły się, ale jeszcze bardziej wyostrzyły.

Przyznaję, to była dla mnie wzruszająca lektura. Damian Wyżkiewicz dzieli się bowiem swoim konkretnym doświadczeniem, co przypomina mi wiele z tego, co sam przeżyłem.

„Dobry nauczyciel – mówi ks. Damian – to przede wszystkim dobry pedagog. I nieważne, czy uczy religii katolickiej, chemii czy biologii. Ale bycie dobrym pedagogiem to sztuka. Dobry pedagog uwzględnia w swojej pracy sposób myślenia, przekonania i postawy uczniów, ukształtowanych przez współczesną kulturę, w tym również media elektroniczne. Traktuje uczniów z szacunkiem, okazuje im przyjacielskie zainteresowanie, którego młodzież tak bardzo potrzebuje. (…) Trzeba słuchać. To jest podstawa i konieczność!”.

Kościół wciąż nie wypracował koncepcji, czym ma być właściwie szkolna katecheza: przekazywaniem wiedzy o religii czy inicjacją do życia sakramentalnego?

Cezary Gawryś

Można tylko pozazdrościć tym chłopakom i dziewczętom, którzy trafili na takiego nauczyciela religii – z zacięciem pedagogicznym i uniwersyteckim wykształceniem (oprócz studium teologii ukończył filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim, pisał pracę z Heideggera, a obecnie robi doktorat w PAN), a przede wszystkim – z pasją słuchania i rozumienia młodych. Jego przykład pokazuje, że nawet w trudnych warunkach katecheta może nawiązać z młodzieżą dobry kontakt i zrobić coś dobrego.

Ale ilu jest takich katechetów – z talentem pedagogicznym, a jednocześnie z odpowiednim wykształceniem? Jako tako wygląda to jeszcze na poziomie nauczania początkowego, gdzie z dziećmi pracują mądre siostry zakonne i panie katechetki, coraz gorzej – na poziomie szkół średnich. Młodzi księża delegowani przez proboszczów, słabo wykształceni, niedojrzali emocjonalnie, często zupełnie nie dają sobie rady, a świeccy katecheci uciekają, zrażeni kiepskimi warunkami płacowymi. Przez trzydzieści lat nie udało się wypracować modelu podobnego do tego sprzed wojny, kiedy w gimnazjach pracowali specjalnie przygotowani, świetnie wykształceni księża prefekci. Mamy więc narastający problem braku kadr do nauczania religii.

Równie istotny jest jednak inny problem. Kościół wciąż nie wypracował koncepcji, czym ma być właściwie szkolna katecheza: przekazywaniem wiedzy o religii czy inicjacją do życia religijnego, czyli sakramentalnego? Wielu badaczy twierdzi, że tej drugiej funkcji nie da się w ogóle zrealizować w przestrzeni szkolnej. W rezultacie przekaz wiedzy jest byle jaki, a inicjacja – żadna.

Pisał o tym już bardzo dawno bp Kazimierz Nycz, jako specjalista od katechezy, a nie tak dawno Andrzej Czaja, biskup opolski, zgłosił na forum episkopatu konkretną propozycję, by jedna z dwóch lekcji religii tygodniowo odbywała się nie w szkole, lecz w parafii, w przestrzeni sakralnej, blisko wspólnoty wierzących. Niestety, reszta biskupów na to nie poszła, można się domyślać, że ze względów finansowych (pensje księży katechetów wypłacane przez państwo zmalałyby wtedy o połowę).

Ks. Damian Wyżkiewicz przyjął w praktyce takie właśnie rozwiązanie jak proponował bp Czaja: jedna lekcja tygodniowo odbywa się przy kościele – i w ten sposób przyciąga młodych do świątyni, do praktyk religijnych. Niewierzących uczniów też zaprasza – by zobaczyli, jak wygląda Kościół z bliska.

„Ostatni dzwonek” to zresztą wymowny tytuł. Ciekawe przemyślenia księdza Damiana powinny trafić do rąk katechetów, a także do kanonu obowiązkowych lektur w seminariach duchownych – dla wielu mogłyby okazać się pomocą i inspiracją. Obawiam się jednak, czy nie jest już za późno. Bo pogłębiający się kryzys autorytetu Kościoła i gwałtowna sekularyzacja społeczeństwa, zwłaszcza młodego pokolenia, sprawiają, że kurczy się liczba zainteresowanych lekcjami religii w szkole, a politycy otwarcie już głoszą hasło rozdziału Kościoła i państwa. Nastał czas mało sprzyjający spokojnej refleksji, dyskusji i gruntownym reformom.

Moim zdaniem, wyłączną odpowiedzialność za obecny opłakany stan rzeczy ponoszą hierarchowie, którzy zmarnowali trzydzieści lat – zapatrzeni w dawno nieaktualne już wzory, ukołysani sukcesem pielgrzymek papieskich, oderwani od rzeczywistości. Takiej niefrasobliwej postawy biskupów dwukrotnie doświadczyłem osobiście.

Otóż kiedy byłem katechetą w liceum, zdarzyła się wizytacja biskupia w miejscowej parafii. Ksiądz biskup (jeden z pomocniczych warszawskich, skądinąd bardzo poczciwy) zażyczył sobie odwiedzić nasze liceum (a była to placówka państwowa). Poprzedniego dnia dyrekcja ogłosiła uczniom, że kto nie chce, może tego dnia nie przyjść do szkoły.

W dużej sali gimnastycznej biskup przemówił do wyselekcjonowanej młodzieży, opowiadając o niedawnej pielgrzymce papieża do Kazachstanu, której towarzyszył. Potem zajrzał na kwadrans do pokoju nauczycielskiego, gdzie dobrotliwie wyrzekł kilka zdań do ciała pedagogicznego. Byłem rozczarowany, nie zapytał bowiem nikogo, o nic.

„Księże Biskupie – odezwałem się. – Wyznam, że zaledwie 50 procent z moich lekcji mogę uznać za udane”. Biskup spojrzał na mnie zaskoczony i jakby z politowaniem. „Może więc ktoś powinien panu pomóc?” – odpowiedział…

Cezary Gawryś

Tymczasem zatelefonował proboszcz, zapraszając mnie wieczorem na spotkanie księdza biskupa z dyrektorami szkół mieszczących się na terenie parafii i ze wszystkimi katechetami, a było nas pięcioro. Oho, pomyślałem, skoro nas zaprasza, to wreszcie będzie okazja do rozmowy.

Spotkanie miało charakter wystawnej uczty. Biskup siedział na honorowym miejscu. Kiedy podano mięsiwo, sobie nałożył jako pierwszy, potem łaskawie posunął półmisek do siedzącej obok pani dyrektor. Po zakończonej konsumpcji otarł usta serwetką i zaczął opowiadać… o swoim pobycie z papieżem w Kazachstanie. A kiedy skończył, wstał, by się ze wszystkimi pożegnać. Ani jednego pytania, jakie są nasze problemy czy trudności. Nikogo nie dopuszczono do głosu. Zrozumiałem, że wspólny obiad z księdzem biskupem u proboszcza miał być dla nas, świeckich, po prostu zaszczytnym wyróżnieniem.

Kiedy biskup podszedł do mnie, podjąłem jeszcze rozpaczliwą próbę, by mu zakomunikować, jak trudna jest służba katechety w szkole średniej, atakowanego bądź olewanego przez młodzież – jakby żołnierza na pierwszej linii frontu. „Księże Biskupie – odezwałem się. – Wyznam, że zaledwie 50 procent z moich lekcji mogę uznać za udane”. Biskup spojrzał na mnie zaskoczony i jakby z politowaniem. „Może więc ktoś powinien panu pomóc?” – odpowiedział…

Innym razem – było to bodaj w roku 2004 – znalazłem się wraz z żoną na przyjacielskim spotkaniu u pana Winfrieda Lipschera, radcy Ambasady RFN, który po wielu latach kończył swoją misję w Warszawie. Obok mnie siedział przy stole abp Stanisław Gądecki, wówczas przewodniczący Komitetu Episkopatu ds. Dialogu z Judaizmem, obecnie przewodniczący episkopatu.

Chciałem podrzucić jakiś ciekawy temat konwersacji, a ponieważ byłem świeżo po dwóch latach pracy w liceum, podzieliłem się refleksją, jak trudno jest prowadzić katechezę dla kilkorga chętnych uczniów, gdy reszta klasy, pochodząca z rodzin niepraktykujących, jest obojętna religijnie i wymaga raczej głoszenia kerygmatu, a najpierw – zaciekawienia w ogóle kwestią wiary. Ksiądz biskup stanowczo zaprzeczył: „Religia w szkole funkcjonuje bardzo dobrze, nie widzimy takich problemów”.

Najwyraźniej nie chciał ze mną rozmawiać. A może naprawdę tak myślał?