Przemyślmy to od nowa

Z ks. Andrzejem Kobylińskim rozmawia Redakcja

Z ks. Andrzejem Kobylińskim rozmawia Redakcja

ks. Andrzej Kobyliński. fot. z archiwum ks. Kobylińskiego

Źródło: ZNAK grudzień 2020

Od kilkunastu lat stawiam tezę, że katolicyzm trzeba w pewnym sensie wymyślić na nowo. Pytanie brzmi, jak przeprowadzić tę reformę, żeby Kościół katolicki pozostał po niej wciąż sobą.

Czy rok 2020 okaże się przełomowy w najnowszej historii Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce?

Tak sądzę. Przekonuje mnie porównanie obecnego czasu do Sarajewa 1914 r.

To znaczy?

Tej metafory użył w marcu Giulio Tremonti, włoski polityk i ekonomista, argumentując, że ten rok i trwająca pandemia będą miały długofalowe skutki podobne do słynnego zamachu na księcia Franciszka Ferdynanda. Jestem pewien, że rok 2020 będzie w przyszłości wspominany jako dziejowa cezura – zmierzch pewnej epoki i narodziny nowego globalnego porządku. Również w przypadku Kościoła to moment, gdy obserwujemy kres pewnego modelu katolicyzmu i wyłanianie się czegoś nowego.

Które wydarzenia w Kościele miały tu największe znaczenie?

Najistotniejsze są dwa czynniki. Pierwszy, zewnętrzny, w Polsce rzadko może dostrzegany, to głębokie konsekwencje reformy Kościoła, którą w wymiarze ogólnoświatowym przeprowadza papież Franciszek. Nowe, zrodzone w Rzymie treści stopniowo rozlewają się po świecie i zaczynają odmieniać katolicyzm. Z drugim czynnikiem mamy do czynienia wewnątrz naszego kraju. Najmocniejszym zapewne tąpnięciem były protesty młodych ludzi, wywołane perspektywą zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych. Padające tam ostre, niekiedy antyklerykalne hasła są wyraźnym dowodem, że młode pokolenie w dużym stopniu odwróciło się już od Kościoła.

Co Ksiądz ma na myśli, mówiąc o głębokich reformach Franciszka?

Obecny papież właściwie nie jest reformatorem, lecz rewolucjonistą. Dla jego pontyfikatu fundamentalne znaczenie mają dwa dokumenty, które sprawiają, że do lamusa odchodzi tradycyjna wersja Kościoła.

Dokument pierwszy to wydana w 2013 r. adhortacja Evangelii gaudium. Od jej publikacji niezwykle ważne stało się pojęcie decentralizacji Kościoła. Oznacza ono przenoszenie różnych kompetencji, także doktrynalnych, z Watykanu na poziom poszczególnych diecezji, lokalnych episkopatów czy nawet ludzkich sumień.

Mamy zatem do czynienia ze zmierzchem takiego Kościoła katolickiego, jaki funkcjonował od Soboru Trydenckiego – scentralizowanego, z wszechwładnym papieżem i jednym katechizmem, w którym znajdują się ostateczne odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące wiary i moralności.

Decentralizacja oznacza zgodę na różnorodność – widzimy to najlepiej na przykładzie tzw. drogi synodalnej w Niemczech.

Drugi ważny dokument to adhortacja Amoris laetitia z 2016 r. Kard. Walter Kasper, jeden z jej głównych twórców, określił ją mianem „dokumentu tysiąclecia”. Zgadzam sięz nim, ponieważ ta adhortacja wprowadza zasadę dynamicznej interpretacji depozytu wiary. To zmiana paradygmatu: podporządkowanie doktryny duszpasterstwu, a teorii praktyce. Potwierdzeniem tej zmiany jest umożliwienie przez papieża Franciszka udzielania pod pewnymi warunkami komunii osobom rozwiedzionym i żyjącym w nowych związkach. To pokazuje, że będziemy przechodzić od prymatu norm ogólnych nad sumieniem indywidualnym do prymatu sumienia nad tymi normami. Uważam, że w taki właśnie sposób można określić istotę rewolucji kopernikańskiej, którą wprowadziła w Kościele adhortacja Amoris laetitia.

Co – prócz wspomnianych manifestacji – uznałby Ksiądz za najistotniejsze wydarzenia z życia Kościoła w Polsce? Kolejny film braci Sekielskich, protesty wobec stylu życia i zaniechań abp. Głodzia, wymuszona rezygnacja bp. kaliskiego Edwarda Janiaka, sankcje względem kard. Gulbinowicza, a może wątpliwości wokół kard. Dziwisza i – zwłaszcza – Jana Pawła II…?

Najbardziej spektakularne były dwa rozstrzygnięcia Watykanu. Pierwsze to decyzje ws. kard. Henryka Gulbinowicza, oskarżonego m.in. o molestowanie seksualne 16-latka. Jeszcze nigdy żaden polski kardynał nie został przez papieża potraktowany w taki sposób. Zakaz pochówku kardynała i biskupa w „jego” katedrze to wymowna kara – może dla ludzi spoza Kościoła nie wydaje się ona bardzo dotkliwa, ale w Kościele ma wymiar niezwykle mocny i symboliczny Podobne jest znaczenie drugiej watykańskiej decyzji: zamknięcia seminarium w Kaliszu. To także nie miało precedensu w naszym kraju.

Rok 2020 to eskalacja skandali obyczajowych w Kościele katolickim w Polsce. W Watykanie trwają postępowania wobec ważnych polskich duchownych, m.in. abp. Głodzia, bp. Janiaka, bp. Szkodonia. Media nigdy wcześniej nie informowały z taką intensywnością o tych problemach. Nie chodzi tu tylko o drugi film braci Sekielskich czy reportaż Don Stanislao. Mamy cały szereg programów telewizyjnych i radiowych na ten temat, a Internet aż huczy od komentarzy.

Co sprawia, że Kościół wciąż nie radzi sobie z tymi skandalami?

Analizując pedofilię klerykalną, czyli wykorzystywanie seksualne osób poniżej 18. roku życia przez duchownych, zauważymy, że zarówno istnieją wspólne elementy tego problemu występujące na całym świecie, jak i pojawiają się pewne różnice pomiędzy poszczególnymi państwami.

Wspólne jest to, co papież Franciszek słusznie nazywa klerykalizmem, a więc patologiczna forma koncentracji władzy w Kościele, skupionej w rękach kardynałów, biskupów, księży, zakonników. W konfrontacji z dramatem pedofilii klerykalnej ten model rządzenia kompletnie zawiódł.

Jeśli natomiast chodzi o specyfikę każdego z krajów, to w Polsce tym różnicującym czynnikiem jest spadek moralny po dziesięcioleciach komunizmu, czyli wciąż w nas obecna mentalność typu homo sovieticus, skutkująca m.in. zjawiskami omerty. To bardzo mocne pojęcie omerty, czyli „mafijnej zmowy milczenia”, zostało wprowadzone do języka kościelnego w 2012 r. przez abp. Charlesa Sciclunę, który był przez wiele lat prawą ręką kard. Josepha Ratzingera i później papieża Benedykta XVI w walce z plagą wykorzystywania seksualnego osób nieletnich przez niektórych duchownych katolickich. Oczywiście omerta występuje także w krajach demokratycznych, ale w państwach autorytarnych (a takim krajem byliśmy w czasach komunizmu), gdzie część życia społecznego toczy się niejawnie, bywa ona jeszcze silniejsza, a przełamanie obłudy i zakłamania jest trudniejsze.

Próbą rozbicia tej omerty w Kościele powszechnym była niedawna publikacja raportu ws. Theodore’a McCarricka. Miał on wyjaśnić, jak człowiek oskarżony o molestowanie kleryków został arcybiskupem Waszyngtonu i kardynałem.

To krok w dobrym kierunku. Raport był konieczny, by odeprzeć oskarżenia wobec papieża Franciszka o tuszowanie sprawy amerykańskiego hierarchy i uspokoić wzburzone wody Kościoła katolickiego w USA. Presja katolików amerykańskich była niezwykle istotna, jeśli chodzi o przygotowanie i publikację owego raportu. Doceniam ten dokument, ale pozostaję sceptyczny co do skutków, które wywrze, bo uważam, że wcale nie o McCarricka tu chodzi. Mamy setki ważniejszych pytań o reformę Kościoła i błędny system nominacji biskupich. Raport daje jednak niewątpliwie wgląd w kościelny mechanizm podejmowania decyzji. Owszem, podniesiono na chwilę kurtynę i opinia publiczna po raz pierwszy mogła tak wiele zobaczyć.

W analizach tego raportu dwie sprawy zostały jednak niedostatecznie wydobyte, a może nawet po prostu przegapione. Sprawa pierwsza to specyfika monarchii absolutnej, czyli pewnego modelu sprawowania władzy, w którym monarcha jest otoczony dworem. Papiestwo to monarchia absolutna. Jak długo Stolica Apostolska nią pozostanie, tak długo różnego rodzaju patologie związane z tym modelem sprawowania władzy będą się powtarzać. Druga kwestia to sposób mianowania biskupów. Nie będę się nad tym rozwodził, powiem tylko, że w niektórych sytuacjach za przygotowanie nominacji odpowiada nie Kongregacja ds. Biskupów czy Kongregacja Ewangelizacji Narodów, ale bezpośrednio Sekretariat Stanu. Tak właśnie było w przypadku Polski w czasach komunizmu. Co ciekawe, wygląda na to, że ta „specjalna” ścieżka awansów trwała aż do 2005 r. Oznacza to, że za wszystkie ówczesne polskie nominacje biskupie odpowiada bezpośrednio bardzo wąski krąg współpracowników Jana Pawła II na czele z kard. Angelo Sodano, abp. Józefem Kowalczykiem i nieformalnie pewnie także kard. Dziwiszem. Obecnie sposób mianowania biskupów trzeba dopasować do nowego modelu Kościoła zdecentralizowanego.

Jak może wyglądać reforma sprawowania władzy w Kościele?

Dobrze pokazują to Niemcy. Od Adwentu 2019 r. funkcjonuje tam wspomniana droga synodalna, w ramach której niemiecki Kościół katolicki przechodzi dogłębną, strukturalną reformę. Kontekstem decyzji o uruchomieniu tego całego procesu był tamtejszy raport dotyczący pedofilii klerykalnej w drugiej poł. XX w. i na początku obecnego stulecia. Dwa ciała decyzyjne, Konferencja Episkopatu Niemiec oraz Centralny Komitet Niemieckich Katolików, zgodziły się, że dramat ten odsłonił strukturalne słabości Kościoła. Przygotowano kilka obszarów reformy. Pierwszy z nich dotyczy właśnie władzy w Kościele, potrzeby ułożenia jej na nowo, zastosowania w niej zasad wypracowanych przez Monteskiusza. Obecnie w rękach biskupa skupione są trzy władze: ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza. A dodatkowo jeszcze władza sakralna, którą symbolicznie wyraża przysięga składana na kolanach przez młodych mężczyzn wyświęcanych na księży. Dłonie kandydata są wówczas złożone w dłoniach biskupa, który pyta: „Czy mnie i moim następcom przyrzekasz cześć i posłuszeństwo?”, a kandydat odpowiada: „Przyrzekam”. To gest sakralny wyrażający zależność służbową o charakterze feudalnym, przysięga religijna, która jest fundamentem władzy sprawowanej przez biskupa wobec swoich księży.

Tę władzę absolutną – wracam na nasze podwórko – sprawowali ludzie tacy jak kard. Gulbinowicz, abp Wesołowski czy abp Paetz. Przed nimi na kolanach przez długie dziesięciolecia powtarzały słowa przysięgi setki młodych księży i zakonników. Jeśli w tym momencie nie przechodzą nam ciarki po plecach, jeśli nie dostrzegamy konieczności zmian, to znaczy, że jesteśmy wciąż w jakimś ciemnym tunelu.

Prof. Stefan Swieżawski z niezwykłą żarliwością opowiadał o truciźnie wstrzykniętej w ciało Kościoła w IV w., w czasach cesarza Konstantyna, gdy chrześcijaństwo zyskało uznanie władzy świeckiej i zaczęło się z nią zrastać. Jak dalece – nie tylko w czasie! – musi sięgnąć reforma, która nas czeka?

Od kilkunastu lat stawiam tezę, że katolicyzm trzeba obecnie w pewnym sensie wymyślić na nowo. Pytanie brzmi, jak przeprowadzić tę reformę, żeby Kościół katolicki pozostał po niej wciąż sobą. Pozytywnie oceniam te postulaty niemieckiej drogi synodalnej, które mają na celu podział władzy i gruntowne przemyślenie prawd wiary i moralności w kontekście współczesnej wiedzy. Obawiam się natomiast innych obszarów tej reformy, a więc daleko idących zmian doktrynalnych, które doprowadziłyby do powstania czegoś w rodzaju chrześcijaństwa ekumenicznego, czyli syntezy katolicyzmu i protestantyzmu. Potwierdzeniem takiej możliwości jest postulat wspólnego sprawowania Eucharystii przez katolików i protestantów. Po 500 latach od wystąpienia Lutra chrześcijaństwo w Niemczech zatoczyłoby więc koło, bo z jednej strony doszłoby do swego rodzaju zjednoczenia, ale z drugiej, przypuszczam, że ok. 15–20% katolików nie byłoby w stanie zaakceptować tej reformy i doszłoby do nowej schizmy.

Ogromnie cenię prof. Swieżawskiego, ale będę też wobec niego w kontrze. Swieżawski był wielkim orędownikiem II Soboru Watykańskiego, a ja uważam, że po Vaticanum II doszło do wzmocnienia władzy biskupów, co oddziałuje dziś na nas mocniej niż procesy z czasów Konstantyna i Teodozjusza. Przez stulecia Kościół był w pewnym sensie dużo bardziej demokratyczny niż ten, który wyszedł z ostatniego soboru. Wewnętrzna demokracja w Kościele polegała na tym, że władza biskupia była równoważona przez władzę kapituł katedralnych, bractw, stowarzyszeń itp. W przeszłości to najczęściej ludzie świeccy decydowali o nominacjach biskupich. Przez stulecia kandydatów na biskupów wskazywali Stolicy Apostolskiej cesarze, królowie, książęta. Tego rodzaju uprawnienia zachowały do dzisiaj niektóre kapituły katedralne w Niemczech czy Szwajcarii. A współcześnie mamy zamiast tego rzymskie „fabryki biskupów”, które nie podlegają de facto żadnej kontroli. Wydaje mi się, że wbrew intencjom ojców soborowych Vaticanum II doprowadziło do głębokiej klerykalizacji władzy w Kościele.

A nie uważa Ksiądz Profesor, że trzeba by się w tej kwestii cofnąć jeszcze o 100 lat, do I Soboru Watykańskiego, który skonsolidował władzę papieską?

Możemy się cofać do bardzo różnych momentów historycznych. Do cesarza Teodozjusza, jeśli chodzi o relacje państwo–Kościół. Do Lutra w kontekście rozumienia władzy w Kościele albo interpretacji sakramentów. Do Kanta i do oświecenia w kwestii współczesnego pojmowania moralności. Pytań jest dzisiaj co niemiara. Widząc konieczność „wymyślenia” Kościoła katolickiego na nowo, na różnych poziomach sporu trzeba sięgać twórczo do innych doświadczeń dziejowych z jego dwutysiącletniej historii.

Jak w praktyce mógłby wyglądać podział władzy w Kościele?

Chodziłoby m.in. o obejmowanie przez świeckich ważnych kościelnych stanowisk, a w ten sposób o rozbicie jednolitej władzy biskupa. Zanim jednak zreformujemy władzę biskupów w diecezjach, musimy stworzyć nowy model zdecentralizowanego Kościoła globalnego i nowy model papiestwa. Problem polega na tym, że papież Franciszek rozpoczął proces reformy, który dziś jest uśpiony. Obecny biskup Rzymu ma już 84 lata i coraz częściej mówi się o jego ewentualnym następcy.

Zmiana „od dołu” nie wystarczy – dla konsekwentnej reformy potrzebna jest też zmiana „od góry”. Widzą to Niemcy, którzy mają problem z wypracowaniem właściwego modelu podziału władzy w ramach drogi synodalnej, ponieważ zbyt daleko idące zmiany mogą być blokowane przez Watykan. Dlatego – jak to ujął abp Victor Manuel Fernández, nazywany „teologiem Franciszka” – istotą dokonującej się rewolucji powinna być „demitologizacja papiestwa”. Ona już się dokonuje. Obecny papież nie mieszka w Pałacu Apostolskim, lecz w Domu św. Marty. Sądzę, że proces „demitologizacji papiestwa” będzie kontynuowany.

Projekt „demitologizacji” czy wręcz „odbóstwienia” papieża to zwłaszcza w Polsce ogromne zadanie.

Tak. Przy czym nie chodzi o to, by papież był „swojakiem”, żeby np. sam sobie nosił teczkę i sam odbierał telefony, lecz o przeprowadzenie dogłębnej zmiany w Kościele. Jej zapleczem intelektualnym jest dziś niemiecka teologia katolicka, którą reprezentują kard. Walter Kasper czy kard. Reinhard Marx. Chodzi o to, co dobrze wyraził nieżyjący już kard. Carlo Maria Martini: Kościół katolicki powinien nadążać za współczesnością, nadrobić dwustuletnie opóźnienie. Powracamy jednak do pytania: jak przeprowadzić leczenie Kościoła, aby pacjent je przeżył?

Wiele pomysłów reformatorskich spotyka się też z silną reakcją obronną w Kościele – niektórzy mówią o „jałowym biegu” sporów między tzw. progresistamii tradycjonalistami, w których wszystkie większe reformy są neutralizowane.

Niewątpliwie pojawia się też ruch oporu wobec zmian. Prosty przykład: w 2018 r. amerykańscy biskupi opracowali dobry model rozliczania biskupów oskarżonych o dokonywanie i ukrywanie czynów pedofilskich – w komisjach mieli uczestniczyć także ludzie świeccy po to, aby uniknąć sytuacji, w których biskupi sądziliby samych siebie. To byłby ważny krok w stronę stworzenia bezstronnych instytucji i odzyskania wiarygodności w społeczeństwie. Zwłaszcza że poprzedni projekt walki z pedofilią w Kościele amerykańskim został w dużym stopniu skompromitowany. W tzw. Karcie z Dallas z 2002 r., ogłaszającej zasadę „zero tolerancji” dla pedofilii, amerykańscy hierarchowie ostatecznie usunęli dyskutowany wcześniej zapis pozwalający badać działania biskupów, a twarzą całej reformy był nie kto inny jak kard. McCarrick… W 2018 r. wprowadzono już dobre rozwiązania, ale tym razem włączenie świeckich zablokował Watykan. Znów więc odezwał się scentralizowany Kościół przeszłości.

Droga oczyszczenia nie wiedzie prostą ścieżką. Jaką rolę mają tu do odegrania ludzie świeccy: zwłaszcza osoby pokrzywdzone i media badające te sprawy?

Powiedziałbym, że jest to rola kluczowa. Gdyby nie świeccy, nic w ostatnich dekadach by się nie zmieniło. Najbardziej spektakularny przykład to seria publikacji na temat molestowania w Kościele na łamach „The Boston Globe”, co przedstawiono później w filmie Spotlight. Przypomnijmy, że pierwsze raporty na ten temat w USA ukazały się w latach 80. XX w., ale nacisk na Kościół był wtedy za mały. Tylko w tych krajach, gdzie pojawiają się zdeterminowani ludzie i media gotowe opisać tę sprawę, mamy do czynienia z reakcją w łonie instytucji kościelnych.

W jakim miejscu w takim razie jesteśmy w walce z pedofilią w Kościele?

Doszło do przełomu, jeśli chodzi o regulacje prawne i szybkość działania Watykanu. Od 2019 r. biskup czy przełożony zakonny może szybko stracić swoje stanowisko – na pewno wpływa to na to, że hierarchowie obawiają się dziś tuszowania takich spraw. Jest to jednak w moim przekonaniu na razie kwestia strachu, a nie rzeczywistej zmiany mentalności.

Osób poszkodowanych będzie teraz mniej, ale pozostaje problem tego, jak dokonać rzetelnej oceny zdarzeń z 2 poł. XX w. i początku XXI w. Znane nam przykłady nadużyć seksualnych pochodzą głównie z krajów Zachodu. Wciąż niewiele wiemy np. o tym, co się działo w Kościołach w Azji i w Afryce. Tak więc przed nami, jak sądzę, wciąż fala ujawniania kolejnych skandali z przeszłości oraz niełatwa praca nad zmianą mentalności i odzyskaniem wiarygodności przez Kościół.

A jak to wygląda w Polsce?

Myślę, że znamy wciąż jedynie wierzchołek gór y lodowej. Będziemy poznawać kolejne przypadki molestowania seksualnego przez duchownych. Proszę zwrócić uwagę, jak niewiele wiemy o drugiej – obok dzieci – grupie pokrzywdzonych, czyli tzw. bezbronnych dorosłych. Chodzi tu o osoby niepełnosprawne fizycznie i intelektualnie, ludzi ubogich lub pozostających w zależności służbowej względem swoich przełożonych – kleryków, nowicjuszy, nowicjuszki, młodych księży, siostry zakonne. To będzie druga puszka Pandory, nie mniej przerażająca. Poznałem osobiście kilkadziesiąt takich osób, które mówiły mi, że zostały w Kościele wykorzystane seksualnie.

Kwestia „bezbronnych dorosłych”, skrzywdzonych w polskim Kościele, to ukryta bomba, która tyka i prędzej czy później wybuchnie.

Ta sytuacja w pewnym stopniu dotyka i rani wszystkich, którzy są w Kościele. Porządnych księży, którzy zbierają ciosy za przewiny swoich współbraci w kapłaństwie, i zwykłych wiernych, dla których te rewelacje są często ogromnym wstrząsem. Co się stanie w takiej sytuacji z przekazem wiary, który oparty jest w dużej mierze na – dziś podważonym – zaufaniu do Kościoła?

Przypomina mi się tu wiersz Herberta Longobardowie: „Ogromny chłód wieje od Longobardów”. To, co się dzieje obecnie w niektórych krajach tradycyjnie katolickich, jest niczym zmierzch Imperium Romanum. Płonące zgliszcza Kościoła w Irlandii można metaforycznie zestawić z obrazem zniszczonego przez barbarzyńców Rzymu. „Cień ich trawę przepala, kiedy zlatują w dolinę”. W pewnym sensie wszyscy jesteśmy ofiarami, bo Longobardowie niszczą nasz świat.

Kim są współcześni Longobardowie?

To sprawcy tego skandalicznego zła w Kościele. Benedykt XVI w czasie pielgrzymki do Fatimy w 2010 r. zwrócił uwagę na to, że prześladowanie Kościoła dokonuje się obecnie z jego wnętrza – działają w nim struktury zła, które go niszczą od środka.

Polska doświadcza dziś galopującej sekularyzacji. Pamiętam, jak jeszcze przed wstąpieniem do seminarium mieszkałem kilka miesięcy w Niemczech Zachodnich. Czytałem wtedy Tako rzecze Zaratustra Fryderyka Nietzschego – dzieło, w którym padają słowa o „śmierci Boga”. Dźwięczały mi one w głowie, gdy wchodziłem do monumentalnej katedry w Kolonii i widziałem, że przez większość turystów z Azji czy Europy jest ona traktowana po prostu jak muzeum. Teraz to doświadczenie coraz częściej będzie towarzyszyć nam w Polsce.

Musimy zatem poważnie przemyśleć wyzwanie ateizmu, aby – jako mniejszość w zsekularyzowanym społeczeństwie – potrafić wciąż przekazywać chrześcijańskie orędzie.

Sądzę, że możemy tu czerpać np. z włoskiego katolicyzmu, który stosunkowo dobrze sobie radzi w zachodnim modelu społeczeństwa konsumpcji i dobrobytu.

Jednocześnie powinniśmy pamiętać, że Kościół w Polsce jest tylko częścią większego spektrum. Sekularyzacja dotyczy ostatecznie mniejszości ludzkości – ok. 1,5 mld żyjących w świecie Zachodu czy w Chinach. Reszta świata przeżywa swoistą wiosnę religijną. Niedawno socjolog Peter Berger pisał o „desekularyzacji świata”. Żywiołowo rozwija się np. katolicyzm w Afryce, a trzeba pamiętać, że do 2100 r. ludność tego kontynentu może wzrosnąć trzykrotnie.

Czy nie jest jednak tak, że na tych żyznych obszarach katolicyzm ma niewiele wspólnego z tym, co my znamy pod tym mianem? Czy nie rozpowszechniają się głównie rozmaite formy religijności synkretycznej?

Zdecydowanie tak, dlatego nie mówię o żadnej szczególnej nadziei związanej z „wiosną religijną”, lecz raczej o pewnym fakcie socjologicznym: sekularyzacja nie jest prądem dominującym globalnie. Oczywiście w ramach tych religijnych przemian mogą pojawiać się zjawiska niebezpieczne, np. fundamentalizm czy fanatyzm. Najbardziej zyskują zaś grupy zielonoświątkowe (pentekostalne). To największa rewolucja w świecie chrześcijańskim ostatnich lat. Szacuje się, że wiernych pentekostalnych może być już nawet miliard – często odchodzą oni z bardziej tradycyjnych Kościołów protestanckich i z Kościoła katolickiego. Ta „rewolucja zielonoświątkowa” oddziałuje także na kształt Kościoła w naszym kraju.

Wspominał Ksiądz, że najważniejszym wydarzeniem dla Kościoła w Polsce były w tym roku niedawne protesty kobiet dotyczące prawa do aborcji. Hasła na tych manifestacjach miały niekiedy charakter antyklerykalny. Czy te protesty będą jakimś zapalnikiem przyspieszonej sekularyzacji? A może jedynie ujawniają zmianę, która już się wydarzyła?

Sekularyzacja w Polsce to nie jest kwestia przyszłości – ona dokonuje się już teraz, i to w szybkim tempie. Spójrzmy na to, jak często w dużych miastach młodzież rezygnuje z lekcji religii, jak błyskawicznie opustoszało wiele seminariów diecezjalnych i zakonnych. Manifestacje są ważne w tym sensie, że wyraźnie pokazują pewne emocje młodych ludzi. Nie jest tak, że one odsłoniły coś nowego. Udowodniły jednak wszystkim, że nie można się dłużej łudzić, iż nie ma problemu z odchodzeniem młodzieży od Kościoła.

Co jest główną przyczyną tych odejść według Księdza?

Przyczyny ateizacji młodego pokolenia mają charakter zewnętrzny i wewnętrzny. Czynniki zewnętrzne to dobrobyt, zachodni model życia, społeczeństwo konsumpcyjne, kultura masowa. Mając smartfona, uczestniczymy w globalnej popkulturze i jej treści nas jakoś kształtują. Zostawmy je jednak na boku, bo nie mamy na nie szczególnego wpływu. Wpływ mamy natomiast na czynniki wewnętrzne, takie jak utrata wiarygodności Kościoła w związku z pedofilią czy zbyt głęboki sojusz tronu z ołtarzem.

Właśnie splot religii i polityki znalazł się na celowniku młodych ludzi w czasie niedawnych manifestacji.

To prawda. Ten sojusz tronu i ołtarza to zresztą problem nie tylko obecnie rządzących, ale też wcześniejszych ekip. W Polsce od dawna istnieje chory układ, który wymaga korekty, a który teraz wydaje się szczególnie silny. On skutkuje niechęcią młodych do Kościoła jako instytucji. Oni nie chcą Kościoła, którego twarzą jest m.in. dyrektor Radia Maryja.

Fatalny jest też model nauczania religii w szkołach. To, co się dzieje na katechezie, przyspiesza ateizację poprzez banalizację religii, przedstawianie jej niekiedy na poziomie przedszkolnym. Owszem, w 24 z 27 krajów Unii Europejskiej religia jest uczona w szkole. Tylko że u nas przeniesiono do szkół publicznych model katechezy parafialnej. Uważam, że optymalny byłby model, w którym uczniowie mają

jedną godzinę wiedzy o religiach w szkole – prowadzoną przez świeckich, kompetentnych nauczycieli; a drugą godzinę o charakterze bardziej ewangelizacyjnym prowadzoną tylko dla chętnych przez katechetów w parafii. Tak jest np. we Włoszech.

Czy widzi Ksiądz wyciąganie przez Kościół jakichś wniosków z ostatnich manifestacji?

Nie, w ogóle tego nie dostrzegam. Co więcej, mam wrażenie, że w Polsce liderzy kościelni oglądają te zdarzenia tak, jak ogląda się film fabularny na ekranie telewizora; bez emocji, tak jakby ich to nie dotyczyło. Nie doszło do przebudzenia.

Niepokoi mnie też coś innego.

Zastanawiam się, co się stało w ostatnich dziesięcioleciach z sumieniami i wolnością polskich katolików. Dlaczego mamy tak niewielu ludzi świeckich, którzy byliby twórczy, samodzielni, odważni, krytyczni?

Członkowie ruchów katolickich i wspólnot modlitewnych zostali w jakiś sposób zaczarowani, nie mają zdolności do samodzielnych ocen, powtarzają jak mantrę słowa mówiące o „ataku na Kościół”. To bezsensowna zbitka, która niczego nie wyjaśnia. Więcej jeszcze: to zgoda na kościelną omertę.

Czego możemy się spodziewać w najbliższych latach? Co budzi Księdza nadzieję?

Jeśli chodzi o chrześcijaństwo globalne, uważam, że najbliższe lata muszą przynieść bardziej doprecyzowany model Kościoła zdecentralizowanego. Reforma w tej chwili się zatrzymała, a jeśli pozostanie w tym stanie uśpienia, będzie rodzić nieuchronnie napięcia. Liczę więc na to, że będzie ona kontynuowana, a jednocześnie nie doprowadzi do schizmy. Jedyne rozwiązanie dostrzegam w różnorodności doktrynalnej w ramach jednegoKościoła katolickiego. To będzie pewnego rodzaju „anglikanizacja” Kościoła, wymagająca ogromnego wysiłku, by zarazem zachować specyfikę katolickiej forma mentis.

Z kolei w Polsce moją największą nadzieję budzi ciągle żywy zmysł metafizyczny dużej części naszego społeczeństwa. Spotykam wielu ludzi, którzy posiadają w sercu i umyśle przeświadczenie o transcendencji, o czymś, co przekracza nasz świat. Doświadczam tego zwłaszcza w prywatnych rozmowach o cierpieniu, śmierci, podejściu do życia. Mam gorącą nadzieję, że ten metafizyczny zmysł w nas nie zaginie.

Grudzień 2020 r. W rozmowie wzięli udział członkowie redakcji „Znaku”: Mateusz Burzyk, Michał Jędrzejek, Janusz Poniewierski i Henryk Woźniakowski.

_

Ks. Andrzej Kobyliński

Dr hab., prof. UKSW, filozof, autor prac poświęconych relacjom nowożytności i chrześcijaństwa, etyce i współczesnym przemianom w Kościele katolickim.