Umiera na naszych oczach pewna forma funkcjonowania Kościoła w Polsce. Ale koniec epoki to nie koniec świata

Zbigniew Nosowski

Fot: MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”

Źródło: "Tygodnik Powszechny" 28.12.2020

Ostatnio sporo mówię i pisuję o nadziei bez optymizmu. Minęły (bezpowrotnie?) czasy, gdy byłem niepoprawnym optymistą. Skończyła się też epoka nadziei łatwo znajdującej uzasadnienie. Nastał czas szukania nadziei wbrew nadziei.

Nie, to nie jest pesymizm. Ani zniechęcenie. Jeśli już, to efekt smutku i rozgoryczenia, że w Polsce mamy właściwie do czynienia z sekularyzacją na własne życzenie – z samosekularyzacją. Tak wcale nie musiało być. Nie wpadliśmy przecież w jakieś dziejowe wiry, które zaowocowały sekularyzacją. Na drogę szybkiej dechrystianizacji nasz Kościół wkroczył zbiorowo z własnej nieprzymuszonej woli, właściwie świadomie.

Prosto na mieliznę

„To nie kryzys, to rezultat” – takimi słowami Stefan Kisielewski komentował sytuację gospodarczą PRL. Pasuje jak ulał do opisu ostatniej dekady Kościoła katolickiego w Polsce. Nie chcąc uczyć się na błędach innych, nie słuchając dobrych rad – nasz potężny kościelny transatlantyk wybrał kurs prosto na mieliznę. I wpłynął na nią, wciąż będąc przekonanym o swojej wyjątkowości, o trafności wybranego kursu i o własnej dziejowej misji.

„Połączenie nowoczesności i religijności było w Polsce możliwe” – mówił mi na początku tego roku w rozmowie dla „Więzi” wybitny socjolog religii José Casanova, potwierdzając swoje tezy sprzed kilkunastu lat o możliwym szczególnym charakterze sekularyzacji w Polsce. Amerykańsko-hiszpański analityk wyjaśniał jednak, że obecnie trzeba używać czasu przeszłego. Potencjał do takiego procesu jak najbardziej w Polsce istniał, tyle że nasz Kościół musiałby być „bardziej pokorny, bardziej samokrytyczny, otwarty wobec świata, ­podejmujący dialog ze współczesnością, a nie stojący do niej w opozycji”.

Niestety postawami dominującymi w Kościele w tym krytycznym czasie były samozadowolenie, przyzwyczajenie, bierność, brak wizji duszpasterskiej, postawa „jakoś to będzie”. Kapitanom naszego transatlantyku to nie przeszkadzało, choć dobrze znali zarówno sytuację w innych krajach, jak i polskie realia. Mimo to nie przebudowali modelu duszpasterstwa nastawionego na masowość. Nie stworzyli żadnej ogólnopolskiej strategii nowej ewangelizacji czy wychodzenia do polskich „wierzących pogan” (wedle określenia ks. Josepha Ratzingera) z autentyczną Dobrą Nowiną. Były za to kolejne nowenny i peregrynacje, czyli przekonywanie najbardziej przekonanych. Oraz w pełni świadomy konkubinat z rządzącą partią, czyli (jak trafnie wskazywał Jarosław Kaczyński, tyle że w 1991 r.) wybór najkrótszej drogi do dechrystianizacji.

Nie odczuwam żadnej satysfakcji, że mieliśmy jako publicyści rację, wielokrotnie przestrzegając, iż bez zmiany kościelnego kursu w Polsce pojawią się negatywne przejawy zachodniego modelu sekularyzacji: porzucanie praktyk religijnych, obojętnienie wobec Kościoła, prywatyzacja wiary, wypłukiwanie zbiorowej wyobraźni z odniesień religijnych, wiązanie religii z opresyjnością, duchowe zagubienie. Odczuwam z tego powodu raczej smutek, bo na niewielu sprawach tak mi zależy, jak na przyszłości żywej wiary chrześcijańskiej w mojej ojczyźnie.

Ciemna noc Kościoła

Jest więc smutek i rozgoryczenie. Nadzieja nie umarła, ale jest dużo trudniejsza, bo nie znajduje tak łatwo punktów oparcia. I wiem dobrze, że nie jest to tylko moje jednostkowe doświadczenie. Dlatego zacząłem mówić o przeżywaniu zbiorowej ciemnej nocy Kościoła. „Noc ciemna” to nie inne określenie na opisanie społecznego wymiaru kryzysu Kościoła, lecz odwołanie do wymiaru fundamentalnego – duchowego.

„Ciemna noc duszy” to doświadczenie duchowe opisywane przez mistyków. Człowiek wierzący odczuwa wtedy wszechogarniającą ciemność, pustkę, a nawet opuszczenie przez Boga. Stan ten może jednak prowadzić do duchowego oczyszczenia, do uwolnienia od własnych iluzji religijnych. Ostatecznie zaś – do odkrycia, że w tym doświadczeniu Bóg był cały czas bliżej, niż się nam wydaje. Być może w takiej właśnie sytuacji znajdujemy się obecnie zbiorowo jako katolicy trwający w Kościele, a zarazem świadomi skali jego problemów oraz faktu, że nie istnieje cudowne rozwiązanie, które by mogło sytuację odmienić szybko i radykalnie.

Na dobre przeżywanie nocy ciemnej nie ma prostej recepty. Łatwiej opisać społeczny wymiar kryzysu.

Coś się wyraźnie kończy. Umiera na naszych oczach pewna forma funkcjonowania Kościoła w Polsce. Katolicyzm był dla niej kulturową oczywistością, niekwestionowanym punktem odniesienia i bezdyskusyjnym źródłem wartości w życiu społecznym. Prawo, kultura i obyczaje były katolicyzmem przesiąknięte. Tylko że tą kulturową oczywistością był właśnie katolicyzm jako ideowy (a z czasem: ideologiczny) fundament społeczny, a nie wiara katolicka. To nie relacja z Bogiem była na pierwszym planie, lecz kulturowa socjalizacja katolicka.

Abraham zaufał

Trudniej odnaleźć duchową drogę, którą można by iść przez tę ciemną noc Kościoła. Wiadomo, że koniec epoki to nie koniec świata. Że można spojrzeć na tę sytuację jako na początek mozolnego procesu odradzania się żywej wiary. Że nie należy w tym procesie oglądać się na tych – i na kościelnej górze, i na dole – którzy długo jeszcze będą żyć w przekonaniu, że da się uratować zdrową tkankę narodu, odprawiając więcej nabożeństw i usilniej modląc się do św. Michała Archanioła, żeby pogrążył siły nieczyste, które się przeciwko nam sprzysięgły.

Wiara podpowiada, że tutaj potrzeba innego spojrzenia. Akcent trzeba położyć nie na ocalanie przeszłości, lecz na budowanie przyszłości. Jest, owszem, sporo dobra do ocalenia, ale chrześcijaństwo jest wciąż przed nami. Nie za nami, w czasie przeszłym – lecz przed nami, jako zadanie. Choć obecnie trzeba przejść przez ponurą dolinę cienia.

W przeżywaniu nocy ciemnej niezbędne jest odpowiednie rozeznawanie duchowe. Rozeznanie nie daje jednak do ręki prostych algorytmów postępowania. Mistycy przekonują, że wchodząc w noc ciemną, chrześcijanin powinien przede wszystkim pogodzić się z sytuacją duchowej pustki, następnie głęboko zaufać Bogu i cierpliwie znosić czas swego opustoszenia – z nadzieją, że noc ciemna dokona w nas oczyszczenia i odsłoni oblicze Boga – bliższe, niż się nam wydaje.

Oznacza to, że zadaniem dla nas jako społeczności polskich katolików jest naśladowanie Abrahama – trzeba wyruszyć w nieznaną drogę. Abraham obrał właściwy kierunek wędrówki właśnie dlatego, że poszedł w kierunku nieznanym. Może to jest obecnie nadzieja dla polskich katolików? Może mamy wyjść z naszej stabilności, z dobrze nam znanego Ur chaldejskiego, z naszych pobożnych przyzwyczajeń, z katolickich oczywistości kulturowych – i wkroczyć w nieznane, w niepewność?

Odważmy się marzyć

W tej sytuacji z pomocą przychodzi papież Franciszek – człowiek i dużo starszy, i mający nieporównywalnie więcej powodów do smutku, że sprawy idą nie tak, jak powinny i jak by się chciało. Przychodzi z zachętą do marzeń.

Znalazłem ją najpierw w jego encyklice „Fratelli tutti”. Papież proponuje tam, abyśmy – w obliczu różnorodnych współczesnych sposobów eliminowania lub lekceważenia innych – zdobyli się na odwagę nowego marzenia o braterstwie i przyjaźni społecznej. Franciszek dostrzega, że rozpadają się marzenia, na jakich zbudowano ład społeczny po II wojnie światowej. Ludzkości potrzeba więc dziś nowej wizji przyszłości.

A wkrótce potem przyszła kolejna zachęta ze strony papieża – jego najnowsza książka, wydana już także po polsku, pod znamiennym tytułem „Odważmy się marzyć”. To zapis jego rozmów z angielskim publicystą Austenem Ivereigh. Franciszek zachęca tam: „Nadszedł czas wielkich marzeń, czas na przewartościowanie naszych priorytetów – tego, co cenimy, czego chcemy, czego szukamy – i na zobowiązanie się do działania w naszym codziennym życiu na podstawie tego, o czym marzyliśmy”.

W rozmowach tych przeplatają się wątki duchowe i społeczne. Papież po jezuicku nie boi się kryzysów w żadnym z tych wymiarów. Zachęca, by spojrzeć na kryzys jako na szansę. „Z tego kryzysu możemy wyjść lepsi lub gorsi. Możemy się cofnąć lub stworzyć coś nowego. W tej chwili potrzebujemy chwytać okazję do zmiany (...). Bóg prosi nas, abyśmy mieli odwagę stworzyć coś nowego” – mówi Franciszek. Zachęca do tworzenia nowych wizji przyszłości, bo bez nich społeczeństwo „usycha, stając się bezowocne i sterylne”.

Odbuduj Kościół mój

W polskich środowiskach katolickich świadomość kryzysu jest coraz powszechniejsza. Rozkwitają więc dyskusje, narady, spotkania (rzecz jasna, głównie online). Pojawiają się nowe diagnozy i nowe propozycje działania. To bardzo ożywczy ferment. Widać, jak wielu ludziom zależy na dobrej przyszłości Kościoła.

Niepokoją mnie jedynie te pomysły, które wydają mi się próbą chodzenia na skróty. Mam bowiem przekonanie, że do dawania odpowiedzi na wezwanie „Odbuduj Kościół mój” trzeba się zabierać od podstaw, od samych fundamentów, a nie od dachu. Gdy słyszę pytania: „O jakim Kościele marzę? Jakiego pragnę? Jaki chciałbym urzeczywistniać, współtworzyć, budować?”, to myślę nie o strukturach, nie o inkluzywności, lecz przede wszystkim o celowości.

W moim marzeniu ważniejsze od pytania „jaki Kościół?” wydaje mi się „po co?”. Od szkicowanych naprędce scenariuszy reformatorskich istotniejszy – a na pewno bardziej pierwotny – powinien być głęboki namysł nad Bogiem i zbawieniem, a dopiero w konsekwencji: nad Kościołem jako sakramentem zbawienia w historii. Wtedy zyskamy zdolność marzenia nie tylko po swojemu, lecz także wedle Bożych marzeń o nas i o Kościele. Bo Kościół jest po to, żeby ludzie odnajdywali w nim Boga.

Nie chodzi mi tu bynajmniej o zniechęcanie do reform strukturalnych. Od dawna głoszę, że dziś nie wystarczą w Kościele reformy personalne czy pastoralne – próba tchnięcia nowego ducha w stare struktury. Kościół potrzebuje reformy strukturalnej, nawrócenia swoich struktur.

Nie wystarczy jednak także sama reforma struktur. Bo Kościół ma przede wszystkim służyć. Kościół nie jest po to, aby mu służono, lecz aby służyć. Jeśli nie służy, służy do niczego – nawet gdy będzie znakomicie wewnętrznie strukturalnie zreformowany.

Musimy więc przede wszystkim odnowić świadomość, czemu jako Kościół mamy służyć. A to oznacza głęboki namysł nad stwierdzeniem, że Kościół ma być sakramentem, czyli czytelnym znakiem Bożej miłości i skutecznym narzędziem sprawiającym, że Bóg staje się obecny między ludźmi. I że ma być sakramentem jedności z Bogiem i jedności całego rodzaju ludzkiego. Czyli jedności – co bardzo trudne – również z tymi, z którymi się spieramy i polemizujemy.

Motywy życia i nadziei

Odnowienie marzeń jest bardzo potrzebne także dlatego, że bez nich łatwo popaść w pokusę narzekania. A ludziom potrzeba motywów życia i nadziei. „Przyszły los ludzkości leży w ręku tych, którzy potrafią podać następnym pokoleniom motywy życia i nadziei” – trafnie stwierdził II Sobór Watykański w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym.

Kiedy w czasie postępującej sekularyzacji w Québecu zaczęły dominować hasła typu: „Kościół w stanie upadku”, „Kościół w fazie terminalnej”, „Kościół w agonii”, w końcu uświadomiono sobie, że nie dawały one ludziom żadnej nadziei. Dlatego z czasem zaczęły się pojawiać inne wyrażenia, jak: „Kościół w transformacji”, „Kościół w stanie metamorfozy”. Dzisiaj i my w Polsce musimy się uczyć takiej perspektywy.

Zacznijmy zatem ponownie mówić o Kościele naszych marzeń. Odważmy się marzyć! Byle tylko nie wpaść w pułapkę utopijnego idealizmu. Kościół nigdy nie będzie Królestwem Bożym. Nie zbudujemy na ziemi raju – ani społecznego, ani eklezjalnego.

Ta droga będzie bardzo trudna. Ogołocenie musi boleć. Wielu jest i nadal będzie przekonanych, że w żadną drogę wyruszać nie trzeba. Że ma być tak, jak jest, bo jest tak, jak ma być. Że raczej obrony cywilizacji nam potrzeba niż wędrownej niepewności Abrahama. Że „Bóg sam wystarczy” to gwarancja zbyt słaba, więc potrzeba innych szańców.

Ale wyjść trzeba. I szukać Boga pośród naszej nocy ciemnej. Jak Abraham – wbrew nadziei, wierząc nadziei. ©