Ks. Tischner w 1978: Papiestwo Jana Pawła II może stać się dla Polaków opium /"Więź"/

Ksiądz Józef Tischner. Fot. Andrzej Iwańczuk / Agencja Gazeta

Ksiądz Józef Tischner. Fot. Andrzej Iwańczuk / Agencja Gazeta

Źródło: "Więź" grudzień 1978, grudzień 2020

Ks. Józef Tischner

Daliśmy światu papieża, ale nasz logos jest pusty. Nasza religijność ogniskuje się wokół wydarzeń i ich dziejowych reperkusji, a nie wokół trwających prądów myślowych.

"Po wyborze kard. Karola Wojtyły na papieża redakcja „Więzi” zwróciła się do kilkudziesięciu ludzi nauki, kultury i Kościoła z pytaniem, jak oceniają ten wybór i jakie znaczenie ma on dla Kościoła, Polski i świata. Odpowiedzi ukazały się w numerze 12/1978. Przytaczamy wypowiedź ks. Józefa Tischnera"

Będę upraszczał, bo trudno nie upraszczać. Można więc powiedzieć tak: jest w nas, Sarmatach, głęboko zakorzenione przeświadczenie, że po to, aby pozwolono nam żyć na tym świecie, musimy być przez innych podziwiani. Podziw innych jest fundamentem naszego prawa do istnienia. Przez podziw żyjemy, przez podziw umieramy. Takie jest nasze instynktowne przekonanie. Oczywiście upraszczam, ale trudno nie upraszczać. Powstaje pytanie: podziw, ale za co, jaki podziw?

Myślę, że gdy się dobrze przyjrzeć Sarmatom, zwłaszcza gdy się przyjrzeć naszej tradycji romantycznej, istotny podziw ma być podziwem za nasz szczególny ethos, za naszą moralność, za tak pięknie opiewany przez romantyków polski heroizm. Co mam na myśli? Oczywiście upraszczam. Ów szczególny ethos, ów szczególnie proponowany światu temat podziwu, to chwała zwyciężonych. Należymy do tych narodów, które przegrywały często i przegrywały dużo. Ale nasza walka była słuszna i sposób jej prowadzenia szlachetny. Kto przegrywa w słusznej walce, odnosi zwycięstwo moralne. Można przegrać na polu bitwy, ale wygrać na polu moralności. Naszym marzeniem był podziw za takie zwycięstwo. Podziw dla tych, którzy przegrali, bo nie umieli mordować tyranów we śnie. F. Nietzsche powiedziałby o nich: „chorzy na księżyc i Boga”.

Jest w nas, Sarmatach, głęboko zakorzenione przeświadczenie, że po to, aby pozwolono nam żyć na tym świecie, musimy być przez innych podziwiani. Podziw innych jest fundamentem naszego prawa do istnienia

ks. Józef Tischner

Patrząc pamiętnego dnia w ekran telewizyjny, czuliśmy (w każdym razie wielu to czuło), jak wylewa się z nas nasza romantyczna podświadomość. „Słowiański papież”. Tylko romantycy potrafią mieć prawdziwe marzenia. Słowacki i wielkie spełnienie. Jesteśmy dziś podziwem dla świata. Oglądamy widomy symbol naszej etycznej wielkości. Bo papież wyrósł z nas, z naszego krajobrazu, z naszego dramatu, z dialogu z nami. Oto teraz staje na piedestale jako sumienie świata.

Wiemy, że nie jest z nami najlepiej. Pijaństwo, małostkowość, nieróbstwo… Ale mimo wszystko jest w nas jeszcze jakaś gotowość do świadczenia, ochota na powtórzenie ofiarności praojców, nadzieja na powrót zdolności do kochania. A z tego brać się ma nasze prawo do istnienia. I bierze się. Widzimy „słowiańskiego papieża” poprzez pryzmat tekstów romantycznych i naszej romantycznej podświadomości jako spełnienie romantycznej racji stanu, która była, jest i będzie naszą chlubą.

Zadaniem podstawowym filozofa jest budzenie ludzi z „dogmatycznej drzemki”. Ktoś powiedział: „Religia to opium dla ludu”. A cytowany F. Nietzsche: „Najłatwiej wodzić ludzi za nos moralnością”. To wszystko jest może nieprawdą, ale brzmi jak ostrzeżenie. Bo na tym świecie wszystko jest możliwe, nawet papiestwo może stać się opium, a etyczny kult „chwały zwyciężonych” może działać jako błędny ognik wiodący na bezdroża.

Myślę, że nadszedł czas rzetelnej samokrytyki. Dotknę jednej sprawy. Oczywiście znów upraszczam. Wiadomo już dziś, że żaden historyk rozważający dzieje Europy po II wojnie nie będzie mógł pominąć kilku znaczących postaci, reprezentujących nad Wisłą chrześcijański ethos. Jedną z tych postaci jest o. Kolbe. Inną, na innej płaszczyźnie, jest „słowiański papież”.

Na tym rzecz się nie kończy. Bez przesady możemy rzec: znów nadwiślańska ziemia obrodziła wielkimi zmysłu etycznego, etycznej praxis. Ale nie samym ethosem człowiek żyje. Oprócz ethosu jest także logos. Logosem jest myśl poznawcza, jest nauka, jest wiedza, jest życie na uniwersytetach, w instytutach naukowych, w gabinetach badawczych. Z takiego życia wyłaniają się na powierzchnie rozmaite „-izmy” i rozmaite „-logie”: pozytywizm, marksizm, fenomenologia, teologia. Mają one to do siebie, że trwają dłużej niż ludzie, którzy je tworzyli, promieniują szerzej niż widoki.

Zapytajmy więc: czy tak, jak nie można pomyśleć dziejów Europy po drugiej wojnie bez nadwiślańskiej interpretacji chrześcijańskiego ethosu, tak nie można również pomyśleć tych dziejów bez zrodzonego tu logosu? Które z dzieł filozoficznych lub teologicznych naszych czasów pozostanie jako niezbywalny dorobek całego chrześcijaństwa? Jaki prąd filozoficzny czy teologiczny? A może jakaś wielka dyskusja, jakiś spór, jakieś typowe dla naszej sytuacji stanowisko w sporze?

Wierzymy w Boga, ale nasza wiara nie przeszła przez czyściec, jaki gdzie indziej zgotowali tej wierze Nietzsche, Marks czy Freud

ks. Józef Tischner

Powiem po prostu: daliśmy światu papieża, ale nasza noosfera, nasz logos, jest pusty. Gdy mówimy, mówimy na ogół to, co powiedzieli inni. Nasza religijność jest religijnością wydarzeniową, religijnością zogniskowaną wokół wydarzeń i ich dziejowych reperkusji, a nie wokół trwających prądów myślowych, inspirującą te prądy i żyjącą z nich. O. Kolbe to wielkie wydarzenie. Ale tylko wydarzenie. Nie towarzyszy mu żadna wielka myśl filozoficzna i teologiczna o człowieku, o ludzkim ethosie, o sposobie naprawy rzeczy, które są wspólne.

Wierzymy w Boga, ale też nasza wiara nie przeszła przez czyściec, jaki gdzie indziej zgotowali tej wierze Nietzsche, Marks czy Freud. Dzisiejszy świat jest systemem naczyń połączonych: jedni zdobywają ropę, inni mają rafinerie, jeszcze inni jeżdżą samochodami. Jedni potrzebują drugich. Dzieje się tak niezależnie od tego, czy się nawzajem podziwiają, czy nie. Narody istnieją wtedy, gdy ich istnienie przynosi korzyść innym narodom. Podobnie jest w nauce.

Są imiona, bez uwzględnienia których współczesne chrześcijaństwo nie może myśleć, nie potrafi zrozumiale mówić, czytać. Nazwiska takie są rdzeniem jego logosu. Ich znaczenie trwa niezależnie od trwania ich nosicieli. Możemy ich nie podziwiać, ale nie może bez nich myśleć, jak właściciel samochodu nie może jeździć samochodem bez tego, kto ma rafinerię. Wśród tych nazwisk – przedstawicieli chrześcijańskiego logosu – nie widać nikogo znad Wisły.

Ktoś powie, że tak właśnie jest dobrze. Czyż nas nie podziwiają za nasze męstwo, za instynkt przekory, za umiejętność bezustannego odtwarzania naszej wolności? To na Zachodzie jest kryzys, nie u nas. To my daliśmy światu papieża, nie inni, nie ci filozoficznie i teologicznie wielcy. I tak można sobie czynić z pustej noosfery powód do chwały, zapadając nie tyle w dogmatyczną, co etyczną drzemkę… Bo jednostronny kult moralności, moralności zwyciężanych, także może usypiać. A wtedy, wtedy fakt „słowiańskiego papieża” może działać jak opium.

Przeczytaj też: To wielka sztuka spierać się, nie godząc w dobre imię człowieka