Zabijanie Boga
07/12/2020 | Na stronie od 07/12/2020
Źródło: Znak listopad 2020
Dominika Kozłowska listopad 2020
Władza w Kościele służy dziś nie dobru ludzi, ale zachowaniu pozycji, obronie statusu i zastanej formy życia. To jedyne wyjaśnienie, które pozwala mi zrozumieć, dlaczego Kościół trzyma się swojej archaicznej, absolutystycznej struktury. Twierdzenie, że taka forma organizacji stanowi wolę Boga, to dla mnie oszustwo.
W Wiedzy radosnej Fryderyka Nietzschego we fragmencie 125. zatytułowanym Szalony człowiek znajduje się słynna scena, w której padają słowa: „Gott ist tot” – „Bóg jest martwy”. Ten pełen biblijnych odniesień tekst w ostatnich miesiącach powraca do mnie niezwykle często. Szalony człowiek, biblijny głupiec („Mówi głupi w swoim sercu: »Nie ma Boga«”, Ps 14, 1; Ps 53, 2) chce wstrząsnąć ludźmi zadufanymi w swej pewności, że Stwórcy nie ma i nie było, choć może nawet bardziej zależy mu na sprowokowaniu do reakcji ludzi, którzy zaprzeczają temu, że to właśnie ich czyny zabijają Boga. Pisze bowiem Nietzsche: „Gdzie się podział Bóg? Powiem wam! Zabiliśmy go: wy i ja”.
Można powiedzieć, że te krytykowane przez Nietzschego postawy są podobne, mają w sobie rys fundamentalizmu i chętnie odwołują się do radykalnej retoryki unikającej stawiania jakichkolwiek pytań i dzielenia się wątpliwościami. Jednak zbytnie przywiązanie do podobieństw może prowadzić do błędnego rozpoznania.
Jestem przekonana, że obecnie do uśmiercania Boga znacznie bardziej przyczynia się postępowanie ludzi Kościoła, jego urzędowych reprezentantów, obdarzonych władzą, politycznymi wpływami i społecznym znaczeniem, niż ateistyczna krytyka religii i działania jakichkolwiek wrogów chrześcijaństwa.
Odejść czy zostać?
Ludzi, którzy odchodzą dziś z Kościoła, często odpycha nie tyle samo chrześcijaństwo i osoba Jezusa, ile sposób myślenia, mówienia i działania przedstawicieli instytucji. Cała władza kościelna leży w rękach duchowieństwa i służy realizacji jego własnego dobra. Osobom sprawującym władzę w Kościele potrzebni są ludzie, którzy będą podtrzymywać kościelne statystyki dominicantes i communicantes, opłacać hojnie usługi religijne i nie podawać publicznie w wątpliwość autorytetu kleru, szczególnie biskupów.
Taki Kościół, choć znajduje się dziś w kryzysie zagrażającym jego dalszej misji, nie wykazuje woli prawdziwej reformy. Ci, którzy odchodzą – dokonują aktu apostazji albo po prostu duchowo rozstają się z instytucją – zrywają z Kościołem, którego sztywność, zatwardziałość, korporacyjność, biurokratyzacja, samozadowolenie czy hipokryzja są odpychające. Zabierają ze sobą wiarę, a przynajmniej metafizyczny głód i duchowe poszukiwania, jak coś, co trzeba ochronić, ponieważ świątynie przestały już być bezpiecznymi przestrzeniami spotkania z Bogiem. Można w nich bowiem zostać głęboko skrzywdzonym słowem bądź czynem.
Podział na tych, którzy odchodzą, i na tych, którzy pozostają w Kościele, przebiega nie tylko w społeczeństwie, lecz również we wnętrzu wielu z nas, ludzi, którzy czują się chrześcijanami i jakąś częścią siebie nadal są wierni kościelnej wspólnocie. Również i te osoby zmagają się na co dzień z pytaniem, jak długo można pozwalać się ranić. Jak długo można się godzić na zło i kłamstwo osób sprawujących w Kościele władzę? Czy znalezienie sobie w nim bezpiecznej niszy, w której mogę praktykować życie Ewangelią, nie oznacza usprawiedliwienia dla niegodnych praktyk moich braci w wierze?
Nieraz jednak decyzja o pozostaniu wynika również ze specyficznie rozumianego poczucia lojalności lub przekonania, że bez religii nasze życie społeczne zostałoby pozbawione istotnych wartości. Z tych względów czujemy niechęć do otwartego występowania przeciwko Kościołowi lub pewnej postaci religii oraz krytyki zjawisk zasługujących na negatywną ocenę. W konsekwencji wpadamy nieraz w pułapkę publicznej obrony instytucji oraz przekonań, które nam samym wydają się wątpliwe. To poczucie lojalności prowadzi do przekonania, że skoro jestem w Kościele, powinnam go bronić przed atakami, które go osłabiają. Musimy jednak pamiętać, o czym pisałam już na łamach miesięcznika „Znak”, że wszyscy w Polsce jesteśmy dziećmi tej samej kultury klerykalnej. To narodowa forma, w której ze względu na historyczne okoliczności zostaliśmy ukształtowani. Nasza osobista odpowiedzialność polega na tym, aby rozpoznać w sobie i w tradycji katolickiej te elementy, które prowadzą do fałszywego poczucia lojalności. Szukanie harmonii i unikanie krytyki to jedne ze strategii obronnych, które mają kompensować słabe poczucie autonomii i niezależności.
To kwestia uczciwości
Znana i powtarzana od lat formuła, że Kościół jest święty mimo grzeszności ludzi tworzących jego wspólnotę, a nawet mimo jawnych grzechów osób sprawujących w nim władzę, nie może dłużej być wykorzystywana do uzasadnienia zła, hipokryzji i przemocy, które stały się codziennością polskiego katolicyzmu. Nie może za takie usprawiedliwienie służyć również autentyczne dobro, które wciąż ma miejsce w Kościele. Podobnie – soborowa maksyma: Ecclesia semper reformanda est. Ta stara formuła stała się znana za sprawą Karla Bartha, wybitnego ewangelickiego teologa, a na gruncie katolicyzmu została spopularyzowana przez Hansa Künga i innych teologów, którzy zbudowali intelektualne fundamenty II Soboru Watykańskiego. Idea jest piękna, ale bardzo odległa od realiów polskiego katolicyzmu, który w opinii swych urzędowych reprezentantów nie potrzebuje żadnej reformy ani odnowy, sam będąc wzorem postawy dla laickiego świata opanowanego przez cywilizację śmierci.
Władza w Kościele służy dziś nie dobru ludzi, ale zachowaniu pozycji, obronie statusu i zastanej formy życia. Władza pozwala ułatwiać innym karierę, służy tuszowaniu przestępstw popełnianych przez duchownych, zapewnia wpływ na kształt prawodawstwa i decyzje polityków. To jedyne wyjaśnienie, które pozwala mi zrozumieć, dlaczego Kościół nadal trzyma się sztywnej, centralistycznej i absolutystycznej formy organizacji, która już od dawna nie przystaje do współczesnego świata. Ta przednowoczesna struktura, mimo prób jej reformowania, trwa w najlepsze, a wszystkie poważne dyskusje o jej radykalnej zmianie toczą się dziś poza gremiami, które mogłyby mieć rzeczywisty wpływ na jej reformę. Przedstawianie obecnej organizacji Kościoła, a szczególnie tych jej elementów, które sprzyjają tuszowaniu nadużyć i wikłaniu religii w politykę ze względu na rzekomą wolę Jezusa, oznacza dla mnie oszukiwanie ludzi. Podobnie jak mówienie, że zamysłem Boga jest, aby kobiety pełniły w życiu społecznym podległe mężczyznom funkcje i nie mogły mieć równego udziału w odpowiedzialności za Kościół. Owszem, można wysuwać argument, że tu i ówdzie również w kościelnych strukturach odnaleźć można uczciwych i nakierowanych na służbę innym księży lub biskupów. Nie zmienia to jednak oceny kondycji instytucji. Problem, o którym piszę, ma charakter strukturalny, systemowy i personalny zarazem. Polskie doświadczenia pokazują bowiem, że owi nieliczni odważni i rozumiejący powagę sytuacji księża i biskupi nie mają wpływu na funkcjonowanie systemu kościelnego, jego ustrój i politykę nadrzędnych władz episkopatu.
Uczciwość intelektualna nakazuje kwestionowanie tych schematów teologicznych, które wydają się dziś po prostu wątpliwe, przemyślenie – ze skutkami praktycznymi – miejsca i zakresu prawomocnego działania autorytetu, odważne piętnowanie nadużyć władzy w Kościele, wyraźną niezgodę na tuszowanie przypadków wykorzystywania seksualnego nieletnich, na uznawanie homoseksualizmu za zboczenie, a w najlepszym przypadku za chorobę, którą trzeba leczyć, oraz na stosowanie języka pogardy wobec osób nieheteronormatywnych. W każdej z tych kwestii przyszłe pokolenia zarzucać nam będą raczej zbyt mały radykalizm aniżeli nadmiar krytycyzmu.
Co więcej, w każdej z tych kwestii wielu z nas bliżej jest do krytycznego stanowiska ludzi, którzy już porzucili złudzenia wobec instytucji. Bliżej nam nie dlatego, że nasze osobiste zaangażowanie na rzecz chrześcijaństwa jest wątpliwe, lecz raczej dlatego, że wierność własnemu sumieniu nakazuje bezwzględne odrzucenie tych schematów myślowych, które tak bardzo silnie akcentowane są w polskim katolicyzmie, a niekoniecznie znajdują odzwierciedlenie w ewangelicznym źródle
Pozytywistyczny program
Pierwszy, tworzony tuż po wojnie program „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”, który stawiał sobie za cel poszerzane najcieńszej warstwy katolickiej inteligencji, miał nie tylko środowiskowy i tożsamościowy wymiar. U jego podstaw leżało przekonanie, że pogłębianie życia duchowego i umysłowego jest propozycją także dla osób, które wstępują w szeregi nowo powstającej warstwy wykształconych mieszkańców większych miast rekrutujących się niekiedy spośród chłopstwa i robotników. Choć w komunizmie to założenie nie mogło nigdy zostać wyartykułowane wprost, była to alternatywa wobec ideologii marksistowskiej. „Katolicki” znaczył powszechny, otwarty i czerpiący z europejskich ruchów odnowy nie tylko tych najnowszych, lecz również z tych ożywiających minione epoki. Identyfikacja z katolicką inteligencją czy Kościołem otwartym była zatem nie zawsze i nie tylko znakiem przynależności konfesyjnej, lecz także woli uczestnictwa w europejskim obiegu intelektualnym i w czerpaniu z duchowych pokładów zachodniego chrześcijaństwa. A było to chrześcijaństwo, które odkrywało swoje związki z judaizmem i przepracowywało dziedziczone przez pokolenia antysemickie uprzedzenia. Przebudowywało stosunek do innych religii i świata świeckiej, coraz głębiej sekularyzującej się kultury. Rozwijało postawę uważnej, krytycznej refleksji nad historią, pamięcią i narodowymi mitami. Otwartość katolicyzmu wyrażała się w szacunku dla oświeceniowej tradycji praw człowieka jako jednego z fundamentów zachodniej cywilizacji i w postawie sprzeciwu wobec każdego fanatyzmu jako ideologii prowadzącej do przemocy i wykluczenia
Choć program ten był realizowany w duchu pozytywistycznej „pracy organicznej”, miał w sobie zarazem potężną dawkę idealizmu. Po pierwsze bowiem, zakładał, że praca formacyjna będzie miała przełożenie na kształt polskiego katolicyzmu i oficjalną linię polskiego Kościoła, a najcieńsza warstwa inteligencji katolickiej wpłynie z czasem na główny nurt polskiego katolicyzmu. Po drugie, przyjmował, że pozytywistyczny wysiłek w duchu chrześcijańskich wartości wpłynie na całe polskie społeczeństwo, pozwalając mu porzucić hamujące jego rozwój resentymenty, uprzedzenia, romantyczne idealizacje oraz negatywne praktyki i postawy z przeszłości, np. antysemityzm i przemoc wobec Żydów oraz wspomniany już klerykalizm i skłonność do ulegania autorytarnym relacjom.