Karol Wojtyła: Problem Tygodnika Powszechnego
Próba analizy [CAŁY DOKUMENT] z 7.03.1962
07/03/1962 | Na stronie od 18/05/2020
Żródło: Tygodnik Powszechny, 18.05.2020
"Starałem się uchwycić problem „Tygodnika Powszechnego” od strony tego wszystkiego, co dlań jest najbardziej istotne i znamienne."
List bp. Karola Wojtyły do prymasa Polski kard. Stefana Wyszyńskiego
Wasza Eminencjo
Najdostojniejszy Księże Prymasie!
Przed z górą rokiem JE. Ks. Arcybiskup Eugeniusz Baziak powierzył mi szczególną troskę o „Tygodnik Powszechny”, który jak wiadomo sam siebie określa w podtytule jako „katolickie pismo społeczno-kulturalne”. Ze strony Kurii Metropolitalnej w Krakowie pracuje w „Tygodniku Powszechnym” ks. dr Andrzej Bardecki jako asystent kościelny. Moja rola nie miała polegać na spełnianiu funkcji cenzora, raczej na utrzymaniu stałej łączności z redakcją pisma pod kątem tych zobowiązań, jakie wypływają dlań z charakteru określonego w podtytule.
Z racji tej roli czuję się upoważniony i zobowiązany do przedłożenia Waszej Eminencji za zgodą i na polecenie JE. Ks. Arcybiskupa moich uwag analitycznych noszących wspólny tytuł „Problem »Tygodnika Powszechnego«”. Uwagi te pisałem już prawie przed rokiem, ale po upływie tego okresu widzę, że nie mógłbym zasadniczo niczego w nich zmienić. Starałem się bowiem uchwycić problem „Tygodnika Powszechnego” od strony tego wszystkiego, co dlań jest najbardziej istotne i znamienne. Istnieje moim zdaniem jakaś zasadnicza koncepcja tego pisma oraz jego wewnętrzna linia. Zdaje mi się przeto, że przyznawanie mu lub też odmawianie prawa do tego charakteru, jaki ono samo wyznaczyło sobie w podtytule, zależy w pierwszym rzędzie od przyjęcia lub też odrzucenia owej jego zasadniczej koncepcji i linii.
Zwracam się z tą sprawą do Waszej Eminencji dlatego, że problem „Tygodnika Powszechnego” bardzo obchodzi cały Episkopat Polski i wywołuje wśród Księży Biskupów częste niepokoje. Może więc warto poświęcić nawet trochę więcej czasu na przeanalizowanie tego problemu od podstaw. Leży to z jednej strony w sferze naszej odpowiedzialności nauczycielskiej i duszpasterskiej, z drugiej zaś strony leży to jak najbardziej w interesie samego „Tygodnika Powszechnego” i redagującego to pismo zespołu. Zespół ten grupuje w sobie wyłącznie świeckich katolików, którzy stale podkreślają, że chcą zachować sensus catholicus, a do tego konieczna im jest świadomość łączności, zgodności i współpracy z hierarchią. Jest to o tyle jeszcze ważne, że „Tygodnik Powszechny” nie stanowi w założeniu bynajmniej jakiegoś organu Episkopatu ani też tym bardziej tzw. pisma kościelnego. Z tej racji sytuacja na odcinku zgodności z hierarchią, oraz gdy chodzi o zachowanie sensus catholicus, jest trudniejsza i większego wymaga nakładu uwagi.
Zdajemy sobie oczywiście sprawę z tego, że sytuacja ta jest stwarzana nie tylko przez samą koncepcję pisma, ale przez pewne okoliczności zewnętrzne, wśród których najważniejszą stanowi zaangażowanie polityczne kilku członków zespołu redakcyjnego będących posłami klubu „Znak”. To zaangażowanie polityczne z góry niejako obciąża konto „Tygodnika Powszechnego” i rodzi nieustanne podejrzenia pod adresem jego ortodoksji, a przede wszystkim jego szczerej i rzetelnej współpracy z Episkopatem dla dobra Kościoła w Polsce. Powstaje możliwość wyłącznego patrzenia na „Tygodnik Powszechny” przez pryzmat działalności politycznej klubu „Znak”. Tymczasem – moim zdaniem – istnieją dane po temu, aby odróżniać działalność polityczną klubu „Znak” od działalności „Tygodnika Powszechnego”. Ten ostatni nie jest bowiem organem „Znaku”, ma swoją własną koncepcję i linię, która ubocznie spotyka się z działalnością klubu poselskiego czy też o nią zahacza. Niemniej – takie jest znów moje przekonanie – owa koncepcja własna „Tygodnika” jest silniejsza i bardziej podstawowa niż zaangażowanie polityczne kilku członków zespołu redakcyjnego. Powiedziałbym, że w wypadku „Tygodnika Powszechnego” – sądzę, że inaczej niż w wypadku Paxu czy grupy posła Frankowskiego – zaangażowanie polityczne jest czymś przypadkowym, a właśnie koncepcja pisma czymś istotnym. Poza koncepcją pisma zaś stoi coś więcej jeszcze – mianowicie cała koncepcja kultury katolickiej. Oczywiście, że należy żywić obawy o to, by zaangażowanie polityczne kilku członków zespołu „Tygodnika” nie zaciążyło na samej koncepcji i linii pisma – i to w takim stopniu, że przestanie ono po prostu być sobą. Jak dotąd jednak śmiem sądzić, że to nie nastąpiło – taki jest też sąd JE. Księdza Arcybiskupa, który często ten problem ze mną omawia.
Jeżeli zaś ośmielam się przedłożyć Waszej Eminencji moje rozważania na ten temat, to czynię to również w tej myśli, aby mogły się one przydać – według uznania Waszej Eminencji – do ustalenia poglądów na temat katolickości „Tygodnika Powszechnego” w gronie Dostojnego Episkopatu. O tym bowiem, czy pismo zasługuje na podtytuł „katolickie”, nie mogą decydować sporadyczne publikacje, choćby nawet nieudane, ale właśnie zasadnicza koncepcja i linia pisma. Na publikacje nieudane, na potknięcia, staramy się zresztą zawsze zwracać uwagę redakcji.
Niech mi też wolno będzie skorzystać z tej sposobności, aby wyrazić Waszej Eminencji moją głęboką cześć i oddanie w Chrystusie Panu i Maryi Królowej Polski
Kraków, dnia 7 marca 1962 r.
Biskup Karol Wojtyła był świadom uprzedzeń części Episkopatu wobec „Tygodnika Powszechnego”. Na prośbę kardynała Stefana Wyszyńskiego napisał w 1962 r. memorandum pt. „Problem „Tygodnika Powszechnego”, w której pokazywał na czym polega katolickość pisma, które, jak m. in. pisał, bardziej skierowane jest w stronę katolicyzmu powszechnego niż katolicyzmu „polskiego”, „z jego mocnym powiązaniem pierwiastka narodowego z religijnym”. „Czy można tę tendencję nazywać błędem doktrynalnym?” – pytał retorycznie przyszły święty.
*„W swym tekście bp. Wojtyła chciał nade wszystko przedstawić „Tygodnik” jako realizację misji świeckich w Kościele, jej specyfikę, różną od misji osób duchownych. (…) Chciał też doprowadzić do zaprzestania ataków na „Tygodnik” z powodu jednej czy drugiej niefortunnej publikacji” – pisze ks. Adam BONIECKI w omówieniu nigdy wcześniej niepublikowanego tekstu Papieża, zamieszczonym w specjalnym dodatku do „Tygodnika Powszechnego” przygotowanym na stulecie urodzin świętego, a także na stronie
Tygodnik Powszechny (2020.05.18)
Czytaj Także:
- KS. ADAM BONIECKI: „Problem »Tygodnika Powszechnego«” – tak biskup Karol Wojtyła zatytułował swój raport z 1962 r., którego adresatem był prymas Wyszyński, a który dopiero dziś ujrzał światło dzienne. Co to za dokument?
- SERWIS SPECJALNY: 100. ROCZNICA URODZIN JANA PAWŁA II
x Bp Karol Wojtyła, Problem „Tygodnika Powszechnego”. Próba analizy
I.
„Tygodnik Powszechny” ma swoją historię i swoją pozycję. Bez zrozumienia tej historii trudno zrozumieć jego pozycję, a pozycja jest przyczyną do tego, że stawiamy problem „Tygodnika Powszechnego”. Jego powstanie w roku 1945 na tle nowej sytuacji wewnętrzno-politycznej, która wówczas zaistniała, było równocześnie czymś zaskakującym i czymś prawie że koniecznym. Zaskakujące było to powstanie przez to, że jak zaraz po pierwszych numerach można było zauważyć, powstaje tygodnik, który swym ładunkiem treściowym nie miał chyba precedensu w okresie dwudziestolecia – było zaś nieodzowne z tej racji, że nagromadziły się w ciągu tegoż dwudziestolecia i okupacji pewne nowe energie w polskim katolicyzmie, które potrzebowały takiej właśnie krystalizacji, zwłaszcza na tle nowych stosunków, jakie po zakończeniu wojny natychmiast się u nas zarysowały.
„Tygodnik Powszechny” powstając, opierał się na olbrzymim autorytecie, jakim cieszył się w społeczeństwie polskim zwłaszcza po okupacji śp. kardynał A.S. Sapieha. Zespół redakcyjny składał się w znacznej mierze z tych samych ludzi, którzy i dzisiaj jeszcze tworzą jego trzon, choć niektóre bardzo wybitne pióra odeszły (żeby tylko wspomnieć Pawła Jasienicę, nie mówiąc już o tylu innych, którzy w dawnym „Tygodniku” umieszczali swe artykuły, nie należąc do zespołu redakcyjnego). Od strony kościelnej wszedł do „Tygodnika” ks. Jan Piwowarczyk, który był reprezentantem Kardynała i Kurii mającym za zadanie pilnować czystości doktrynalnej tego pisma, które wówczas ze względu na swego wydawcę (Kuria Metropolitalna) słusznie było uznawane za pismo nie tylko katolickie, ale wręcz kościelne, warto dodać, że przed 1953 r. wydawcą „Tygodnika Powszechnego” było przez pewien czas Polskie Towarzystwo Teologiczne. Wiadomo, że ks. Piwowarczyk sam był bardzo doświadczonym publicystą i w ciągu pierwszego siedmiolecia nadawał pismu charakter swoimi artykułami zmierzającymi w zasadniczej mierze do wykładu doktryny katolickiej, a między innymi katolickiej nauki społecznej. W tym też pierwszym okresie na tle szerokiej dyskusji światopoglądowej stał się „Tygodnik Powszechny” jednym z głównych organów, poprzez który wypowiadała się strona katolicka: artykuły teologów, filozofów, przyrodników spełniały w tym wszystkim bardzo poważną rolę. Wreszcie szeroki dział kultury, wszechstronny kontakt z najbardziej awangardowymi przejawami współczesnej literatury i sztuki – to wspólna ambicja zgromadzonych na początku przy „Tygodniku” pisarzy zwłaszcza świeckich.
W krótkim też czasie zdobyło sobie to pismo w polskim społeczeństwie bardzo mocną pozycję, uczyło i mobilizowało do myślenia, stało się wręcz jakimś narzędziem katolickiego zaangażowania. Sprawy polityczne były na łamach „Tygodnika” traktowane li tylko sprawozdawczo, o żadnym zaangażowaniu nie było wówczas mowy – rzecz jasna skoro pismo było tak blisko związane z Kurią. Tym niemniej w okresie wzrastającego nacisku politycznego redakcja raz po raz była zmuszana do zajmowania stanowiska wobec jakichś faktów polityki międzynarodowej czy też wewnętrzno-politycznych, a doprecyzowanie tego stanowiska bywało czasem sprawą wielkiego napięcia i wielkich trudności. Coraz też gwałtowniej dawały się odczuć naciski cenzury, która zwłaszcza w ostatnich latach przed rokiem 1953 dawała się redakcji mocno we znaki.
W 1953 roku po dobrze znanych wypadkach oraz procesie przeciwko Kurii krakowskiej „Tygodnik Powszechny” jako organ z nią związany został zamknięty. Już na jakiś czas przedtem władze bezpieczeństwa zażądały ustąpienia ks. J. Piwowarczyka, którego od strony kościelnej zastąpił wtedy ks. Andrzej Bardecki. Po zamknięciu pisma byliśmy świadkami następującego „zabiegu” ze strony władzy: tytuł oraz lokal odstąpiono Paxowi bez uprzedniej zgody prawowitej redakcji i bez udziału któregokolwiek z jej członków w paxowskim „Tygodniku Powszechnym”. Zmienił on wówczas zasadniczo swój charakter i swoje oblicze, stał się pismem politycznym wypowiadającym zarówno w sprawach wewnętrznych, jak i międzynarodowych, jak też – co najważniejsze – społeczno-ekonomicznych, poglądy zbliżone do głównego organu Paxu, jakim był tygodnik „Dziś i Jutro”. Tym okresem istnienia „Tygodnika” możemy się jednak dłużej nie zajmować, został on zakończony wraz z październikiem 1956 i dość jednoznacznie oceniony. Warto dodać w tym miejscu, że jeszcze na jakiś czas przed październikiem 1956 paxowski „Tygodnik Powszechny” przestał się ukazywać jako odrębne pismo. Pax bowiem po wpisaniu na indeks kościelny tygodnika „Dziś i Jutro” zastąpił oba te swoje organy jednym tygodnikiem „Kierunki”.
Po październiku na tle nowej sytuacji wewnętrznej, jaka się wówczas zarysowała, „Tygodnik Powszechny” zaczął wychodzić na nowo jako pismo wydawane przez tych samych ludzi, którzy firmowali go w okresie przed 1953 r. Pojawiło się więc nawet nazwisko ks. J. Piwowarczyka, wróciły nazwiska Turowicza, Gołubiewa, Malewskiej, Morstinowej, Woźniakowskiego i innych dobrze znanych inteligencji katolickiej w Polsce publicystów. A jednak przy tej tożsamości nazwisk sytuacja faktyczno-prawna „Tygodnika Powszechnego” zmieniła się o tyle, że nie miał już za wydawcę Kurii Metropolitalnej, a pozostał zgodnie z podtytułem katolickim pismem społeczno-kulturalnym wydawanym przez zespół świeckich katolików. Nie jest już więc na tym etapie w żadnej mierze pismem kościelnym, ale tylko pismem katolickim – podobny w tym względzie do takich organów jak „La Croix”, „The Tablet”, „Die Furche” lub „Commonweal”. Nie koniec na tym – kilku dobrze znanych publicystów „Tygodnika” zaangażowało się politycznie, wchodząc do nowego popaździernikowego sejmu i tworząc w nim katolicki klub poselski „Znak”. Jeszcze przed tym członkowie dawnej redakcji „Tygodnika”, a w pierwszym rzędzie właśnie owi przyszli posłowie (Zawiejski, Stomma, Kisielewski – o innych członkach klubu poselskiego nie wspominam, bo ich związek z „Tygodnikiem” był luźny) ogłosili wypowiedź, w której udzielają poparcia dla przewrotu dokonanego w październiku. Ten pierwszy krok nie pozostał bez konsekwencji dla nowego „Tygodnika”. W przeciwieństwie do pierwotnego stał się on pismem wyrażającym pewne nie tylko poglądy polityczne, ale także polityczne zaangażowanie. Zaangażowanie to zostało zaraz na początku określone nazwą pozytywizmu politycznego, w ramach którego przedstawiciele klubu „Znak” dostrzegli możliwość współistnienia i współpracy z obozem socjalistycznym w oparciu o nowe rzekomo zasady postępowania głoszone przez Władysława Gomułkę.
Ta nowa linia pisma została na razie przyjęta raczej ze zrozumieniem czy nawet życzliwością, działo się to bowiem w okresie, w którym społeczeństwo dość powszechnie uwierzyło w gruntowną zmianę naszej sytuacji wewnętrznej. W miarę jednak oddalania się od października, gdy ta zmiana okazywała się w różnych punktach problematyczna, stanowisko klubu poselskiego „Znak” zaczęło budzić coraz więcej obaw i zastrzeżeń. Faktem dla naszej analizy najważniejszym jest to, że od 1956 roku „Tygodnik Powszechny” przy zachowaniu prawie zupełnej tożsamości nazwisk w stosunku do „Tygodnika” pierwotnego stał się jednak czymś innym. Można powiedzieć, stosując ten sąd z wszystkimi możliwymi zastrzeżeniami – że stał się on widownią jakiejś szczególnej próby sił polskiego laikatu katolickiego. Jako pismo redagowane i wydawane przez zespół świeckich katolików wśród bardzo trudnych warunków zewnętrznych, ideowo-politycznych, musi wciąż zdawać egzamin ze swojej dojrzałości w wielu kierunkach. Samo przejęcie „Tygodnika Powszechnego” od strony wydawniczej przez zespół świeckich katolików było raczej zgodne z życzeniem odnośnych władz kościelnych, a nowym wydawcom zdaje się także odpowiadało. Związek z Kurią Metropolitalną zachowali przede wszystkim dzięki osobie asystenta kościelnego mianowanego przez Ks. Arcybiskupa Ordynariusza Krakowskiego. Asystent ten ks. A. Bardecki pełni w redakcji „Tygodnika” następujące funkcje: 1. redaguje dział religijny „Tygodnika”: a) redaguje kronikę religijną, b) przygotowuje do druku (adiustuje) artykuły teologiczno-światopoglądowe, c) odpisuje na listy przychodzące do działu religijnego, d) przewodniczy pracom sekcji religijnej „Tygodnika”, która współredaguje ten dział. 2. cenzuruje artykuły z dziedziny teologiczno-światopoglądowej pod kątem widzenia ich zgodności wzgl. niezgodności z katolickimi zasadami fidei et morum. I w tej jedynie dziedzinie posiada ostateczny głos i prawo veta. 3. Jeśli chodzi o artykuły i felietony poświęcone problematyce społecznej, ekonomicznej, kulturalnej, politycznej, wiersze i prozę literacką, to asystent kościelny jest konsultowany przez redaktora naczelnego lub przewodniczącego danej sekcji tylko wtedy, kiedy w publikacjach tych są poruszane nawet obiter i implicite zagadnienia fidei et morum i tzw. res mixtae. 4. Asystent kościelny jest ponadto nieoficjalnym duszpasterzem osób zaangażowanych w pracach „Tygodnika” oraz jego „filii”.
Co do tych filii, należy bodaj pokrótce wspomnieć o miesięczniku „Znak”, który dzielił losy „Tygodnika” w okresie przedstalinowskim, a w czasie stalinowskim przestał wychodzić, od roku 1957 wychodzi prawie że regularnie co miesiąc. Nie jest natomiast filią „Tygodnika” miesięcznik „Więź” związany z Klubem Inteligencji Katolickiej w Warszawie – Kluby Inteligencji mogą również uchodzić za filie „Tygodnika” w szerszym znaczeniu. Powstały one po październiku w wielu większych miastach Polski, ostatecznie jednak zatwierdzono statuty tylko kilku z nich. Jeżeli jeszcze chodzi o sam „Tygodnik”, a także o miesięcznik „Znak” w okresie popaździernikowym, to trzeba zwrócić uwagę na fakt odświeżenia kadr redakcyjnych przez spory zespół młodych pisarzy i publicystów, którzy nadają obu tym pismom, a zwłaszcza „Tygodnikowi” nieco inne oblicze, może nawet bardzo odmienne od pierwotnego (Wilkanowicz, Żychiewicz, Skwarnicki, Mamoń i Susuł). Sam fakt przypływu tych nowych sił jest z punktu widzenia także ogólnego z pewnością bardzo pocieszający.
II.
Spróbujmy się z kolei zająć profilem pisma. Chodzi przede wszystkim o „Tygodnik Powszechny”, „Znak” pozostawimy na boku, odwołując się do niego sporadycznie. Chodzi o „Tygodnik” obecny, popaździernikowy w jego stopniowej ewolucji. Nowe oblicze pisma nie wykrystalizowało się zaraz po październiku, trzeba na to było wielu miesięcy czasu i pewnych poszukiwań, a rolę bardzo poważną odegrali w tym chyba właśnie owi młodzi członkowie zespołu. Ujmując rzecz w sposób mniej więcej ogólny, można by rzec, iż w odróżnieniu od pierwotnego „Tygodnika”, który był pismem społeczno-kulturalnym o charakterze przede wszystkim światopoglądowo-doktrynalnym, „Tygodnik” obecny jest również katolickim pismem społeczno-kulturalnym, ale o charakterze raczej praktyczno-obyczajowym. To przesunięcie wewnętrznej osi pisma nie jest rzecz jasna przypadkowe – odpowiada ono jednak nie przede wszystkim „pozytywizmowi” grupy poselskiej, ale przede wszystkim odpowiada istotnym zainteresowaniom i zapotrzebowaniom naszej dzisiejszej inteligencji, zwłaszcza zaś inteligencji młodej, wchodzącej w życie. „Tygodnik” bardzo się stara nawiązać z nią kontakt. Najmniejsza zmiana dokonała się w „Tygodniku” na odcinku jego stosunku do współczesnej literatury i sztuki tak polskiej, jak i europejskiej czy światowej. Poglądy estetyczne dawnego i dzisiejszego „Tygodnika” wykazują może stosunkowo największą ciągłość i jednolitość.
Podejmując próbę charakterystyki pisma od strony najbardziej wewnętrznej, musimy sobie zdać sprawę z pewnych faktów podstawowych, które o całym profilu „Tygodnika” w ogromnej mierze decydują. Przede wszystkim więc ważne jest to, że stanowi on w swej dzisiejszej postaci w o wiele większej mierze dzieło katolickiego laikatu, aniżeli w swej dawnej pierwotnej postaci. Zaznacza się to nie przede wszystkim w formie, ale przede wszystkim w treści. Dawny „Tygodnik” o wiele bardziej uczył, chociaż także dyskutował – „Tygodnik” obecny przede wszystkim obserwuje i dyskutuje. Pod pewnym względem socjologia zajęła w nim miejsce filozofii i teologii – jest to jednak proces raczej dobrze wyważony, zgodny z ogólną przemianą umysłowości. Dlatego „Tygodnik”, chociaż jest pismem „pozytywistycznym”, nie przestaje jednak być pismem religijnym, jest może teraz bardziej religijny, podczas gdy dawniej był bardziej światopoglądowy i teologiczny, rozbudowano w nim bardzo kronikę religijną, informacje o życiu katolickim w Polsce i w świecie.
Wszystkie jednak powyższe spostrzeżenia nie wyjaśniają nam do głębi jego charakteru. Fakt, że jest on dzisiaj daleko bardziej niż poprzednio dziełem grupy świeckich katolików, każe nam zwrócić szczególną uwagę na jego stosunek do Kościoła, jako tej specyficznej religijnej społeczności, w której na plan pierwszy wysuwa się kapłaństwo oraz hierarchia z nim związana, one bowiem (kapłaństwo i hierarchia) gwarantują organiczną łączność już nie tylko z ideą katolicyzmu, ale z samą jego żywą istotą. Odnosi się wrażenie, że polski laikat reprezentowany tak awangardowo przez zespół „Tygodnika Powszechnego” zdaje sobie sprawę z tego w dużej mierze. Świadomość ta nie uchyla jednak bynajmniej ni też nie umniejsza potrzeby zaznaczenia swoistej odrębności własnego zaangażowania. Świeccy i duchowni tworzą w Kościele katolickim całość i jedność, są sobie wzajemnie potrzebni, jak na to wskazuje między innymi wzajemny stosunek sakramentu kapłaństwa i małżeństwa. Ponieważ jednak to zestawienie i scalenie dwóch elementów różnych, które w zasadniczej mierze wywodzą się od dwóch różnych sakramentów, może łatwo przejść w pewną przeciwstawność czy nawet przeciwstawienie – dlatego na laikat wypada nam zawsze patrzeć także i pod takim kątem widzenia. Laikat współczesny to nie jest tylko prosta obecność świeckich w Kościele, oznacza on przede wszystkim ich zaangażowanie połączone z poczuciem odpowiedzialności za Kościół. Jedno i drugie musi zakładać jakieś własne widzenie Kościoła i wszystkich jego spraw – własne to nie znaczy bynajmniej nieortodoksyjne, niemniej oznacza zawsze w jakiś sposób „świeckie”. Stoi poza tym widzeniem inne powołanie doczesne, inna formacja, inne warunki i styl życia itd. To wszystko nie może pozostawać bez konsekwencji. Odpowiedzialność świeckich za Kościół w którymś miejscu musi dotknąć doktryny – wynika to z samej istoty tej odpowiedzialności: nie można być odpowiedzialnym za Kościół, pozostając w roli elementu słuchającego (Kościół słuchający) i biernego, musi się wówczas w jakiś sposób „głosić” bodaj z pozycji wyznawcy, jeśli jeszcze nie „nauczać”. A jednak przy dzisiejszej organizacji życia kulturalnego i umysłowego wychodzi to w ostatecznym rachunku na jakieś „nauczanie”. Tak jest nie tylko w wypadku wybitnych myślicieli i pisarzy takich jak Gilson, Maritain czy Chesterton, ale z całą pewnością także w wypadku poszczególnych pisarzy i publicystów naszego „Tygodnika Powszechnego” czy „Znaku”. Zdaje się zresztą, że jest to bardzo wysoki poziom, gdy chodzi o warsztat pisarski, o umiejętność wyrażenia myśli, o wnikliwość i spostrzegawczość, a zwłaszcza może o kontakt z życiem i umysłowością współczesną. Wszystko to odbija się na sposobie tego „nauczania”, ale sięga także i w dziedzinę treści; treści nie można tak absolutnie oddzielić od sposobu. W każdym razie laikat „nauczający” musi pozostawać w jakimś szczególnym stosunku do tych, którzy z urzędu i posłannictwa „nauczają” w Kościele. Powiedzmy sobie, że jest to olbrzymie i bezcenne uzupełnienie, ale równocześnie kryje się tutaj także możliwość napięć czy nawet konfliktów. Które konflikty wynikają z błędów doktrynalnych, a które są tylko produktem odrębnego sposobu widzenia tych samych prawd i tych samych spraw, innego nieco u świeckich niż u duchownych? Jest to jedno z podstawowych pytań, które musimy sobie zadawać wciąż, spotykając się z takim zjawiskiem jak „Tygodnik Powszechny”, zwłaszcza gdy zjawisko to realizuje się w tak trudnej i skomplikowanej sytuacji zewnętrznej społeczno-politycznej. Wciąż też prawie z tygodnia na tydzień musimy sobie na to pytanie odpowiadać, a zdaje się, że jest to zupełnie niemożliwe bez ujęcia problemu od podstaw.
Owo „nauczanie” laikatu, którego przejawem jest właśnie działalność pisarsko-publicystyczna skupiona w „Tygodniku Powszechnym” i „Znaku”, wynika, jak powiedziano, ze swoistego „świeckiego” sposobu widzenia Kościoła i różnych jego problemów. Jakie są cechy znamienne tego sposobu widzenia? Spróbujmy je z kolei wydobyć na wierzch, naprzód pewne cechy „głębsze” (głębiej ukryte w całej koncepcji laikatu), cechy ogólniejsze wspólne chyba analizowanemu tutaj zespołowi zresztą laikatu światowego, później cechy bardziej specyficzne.
Cechą taką może najgłębszą, a równocześnie najbardziej „kierunkową” jest nowe ujęcie Kościoła pod względem socjologicznym. Upraszczając nieco rzecz, można by to wyrazić w ten sposób: „Kościół ma być bardziej dla świeckich niż dotąd, bo dotąd był bardziej dla duchownych”. Oczywiście, że Kościół w swej nadprzyrodzonej istocie jako Ciało mistyczne Chrystusa i przedłużenie Jego zbawczego dzieła jest „jednakowy” dla wszystkich. Chodzi tutaj jednakże o aspekt socjologiczny: w koncepcji laikatu zawiera się nowe podejście do roli świeckich w Kościele m.in. dlatego, że tkwi w nim nowe podejście do roli duchownych. Używając znów pewnego skrótu, można to ująć w takie dwa punkty: 1-o kapłaństwo to nie przede wszystkim statyczna godność, ale przede wszystkim dynamiczne zadanie, 2-o kapłani istnieją nie dla siebie, lecz dla świeckich. Stąd wszelka formacja „zamknięta” musi ustąpić „otwartej”. Trudno się nie godzić z tymi postulatami, należy natomiast całą uwagę skupić na samym fakcie, że stosunek świeckich do duchownych układa się na zasadzie mocno stawianych postulatów, na zasadzie przede wszystkim żądania, a nie przede wszystkim uznania. Taka zasada tkwi bardzo głęboko w samej koncepcji współczesnego laikatu. Trudno pomyśleć, aby nie doszła do głosu wówczas, gdy laikat zaczyna w swoisty sposób „nauczać”, rzucając na szalę tego „nauczania” cały szereg olbrzymich czasem talentów pisarskich (mam na myśli nie tylko środowisko „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”), a także żarliwych charakterów. Wówczas zasada żądania może się skrystalizować nawet w swoisty „antyklerykalizm ludzi wierzących”.
Nie jest to oczywiście antyklerykalizm wynikający z krytyki czy negacji samej istoty kapłaństwa – wręcz przeciwnie w imię zrozumienia tej istoty stawia się żądania oraz poddaje krytyce sposób życia, a jeszcze bardziej sposób duszpasterzowania, ze szczególnym naciskiem na sposób nauczania. Pisarze i publicyści, ludzie „nauczający” piórem, a nieraz i żywym słowem (choć nie z ambony), szukają takich literackich środków wyrazu, z pomocą których prawda chrześcijańska lepiej trafi do współczesnego człowieka, zwłaszcza inteligenta. I ten sposób nauczania przeciwstawiają – oczywiście nie wprost i nie otwarcie – przeciętnemu kaznodziejstwu. Jest to stała pretensja o sposób nauczania zamykająca się w zarzucie „drętwej mowy”. Gdy chodzi o samą doktrynę, to „nauczający laikat” chce być w zgodzie z nauczającym Kościołem – to samo odnosi się i do „Tygodnika Powszechnego” wraz ze „Znakiem”. Bywają potknięcia, ale uporczywego błędu nie ma. Na tym polega zasadnicza różnica w stosunku do Paxu. „Znak” pomimo popaździernikowego „pozytywizmu politycznego” i wiary w koegzystencję błędu takiego nie popełnił – nawet gdy chodzi o sferę fides ecclesiastica, tj. o sprawę posłuszeństwa Kościołowi w dziedzinie doktryny niezdefiniowanej dogmatycznie, ale stale głoszonej w zwyczajnym nauczaniu, zwłaszcza doktryny społecznej. Zdaje się, że nie tylko nie popełnił takiego błędu, ale też szczerze nie chce go popełnić – i dodajmy: zdaje się, że przeciwnicy ideowo-polityczni nie chcą, ażeby popełnił. Dlaczego nie chcą? Może dlatego, że już jeden eksperyment wystarczy (Pax), może dlatego, że ocenili ten eksperyment sami jako nieudany – ale chyba też i dlatego, że nie wydaje im się to możliwe ze strony ludzi „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”. Mimo wszystko zaś trzeba dobrze odróżnić błędy w stosunku do doktryny od błędów postępowania czy taktyki, nawet jeśli te ostatnie noszą na sobie pewne cechy uporu.
Powróćmy jednak do sprawy sposobu nauczania i związanej z tym krytyki przeciętnego naszego kaznodziejstwa, a także całego duszpasterstwa. Otóż nasz „nauczający laikat” głosi konieczną zmianę sposobu nauczania niewątpliwie dlatego, że jest świadom następujących w ogromnym tempie przemian społeczno-kulturalnych – przemian, które dokonują się przy stałym akompaniamencie krytyki religii jako światopoglądu, a także Kościoła jako faktu. Równocześnie jednak trudno nie dostrzec, że poza tym innym, stale poszukiwanym „modelem nauczania” stoi także pewien „model katolicyzmu”. Model ten jest raczej nie-tradycyjny, a więc nie „polski” katolicyzm z mocnym powiązaniem pierwiastka narodowego z religijnym. Nota bene model taki (że już będziemy używać tego wyrazu) jest bardzo źle widziany w naszych kołach ateistycznych i partyjnych, które nie życzą sobie także żadnego nowego, a autentycznego modelu katolicyzmu w Polsce. Jeśli pisarze i publicyści zgrupowani przy „Tygodniku Powszechnym” i „Znaku” także odwracają się od niego, to jednak – trzeba to podkreślić – nie pochodzi to z jakiegoś konformizmu czy tym bardziej koniunkturalizmu, ale z własnego przekonania. Ten sposób stawiania spraw przez „Tygodnik Powszechny” i „Znak” jest wcześniejszy od „pozytywizmu politycznego” i dużo głębszy. Ma on zresztą swoją genealogię w charakterze środowisk, z których wyszli starsi członkowie redakcji (Odrodzenie), a gdy chodzi o młodszych, jest już pewnym „owocem czasu swego”.
Jaki więc model? Trudno powiedzieć francuski (contra hiszpański), bo zainteresowania idą w różnych kierunkach, np. w ostatnich latach bardzo wyraźnie w kierunku anglosaskim i amerykańskim (może dlatego, że tam jest wielu ciekawych pisarzy katolickich!), mniej chyba niemiecko-austriackim. Trzeba więc raczej powiedzieć, że nie ma jakiegoś jednego modelu. Natomiast jest tendencja, aby katolicyzm „polski” zastąpić katolicyzmem „uniwersalistycznym” (powszechnym!). Rzecz jasna, iż żaden katolicyzm nie może być inny niż powszechny, a jednak socjologicznie katolicyzm polski, francuski czy holenderski lub hiszpański – to jakieś „różne katolicyzmy”. Otóż zdecydowany zwrot w stronę uniwersalizmu wyczuwa się w „Tygodniku Powszechnym” doskonale. Jest to tam jakby funkcją jakiegoś zbiorowego instynktu. Wystarczy wziąć pod uwagę reakcję „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” na Sobór Powszechny i ideę zjednoczenia chrześcijan i porównać ją z reakcją na naszą Wielką Nowennę millenijną. Nie można powiedzieć, że tej ostatniej brak lub tym bardziej że jest negatywna czy krytyczna, ale czuje się, że pochodzi ona raczej z posłuszeństwa, podczas gdy tamta ze spontanicznego entuzjazmu.
Ta wyraźna tendencja do akcentowania uniwersalizmu sama w sobie jest oczywiście czymś bardzo głębokim i pozytywnym. Równocześnie jednak wyczuwa się poza nią jakiś krytycyzm lub przynajmniej pewnego rodzaju desinteressement w stosunku do tego, co jest zwyczajne i przeciętne w katolicyzmie polskim i w Kościele katolickim w Polsce. Wyczuwa się przeto, że ludzie tej grupy daleko bardziej koncentrują się na problemie „jaki powinien być” katolicyzm w Polsce, niż na tym „jaki on jest”. Od tego, jaki jest, jak gdyby się dyskretnie odwracali, nie żywiąc głębokiego przekonania ani do jego masowości, ani do jego psychologicznych cech. Są przekonani nie tylko o tym, że powinien być inny, ale także o tym, że w przyszłości na pewno będzie inny, jeśli w ogóle ma być. Trudno nie wyczuć tej jakiejś atmosfery rokowania na przyszłość, która wyrasta z założonej u podstaw, choć raczej nieprzeprowadzanej na żywo, krytyki teraźniejszości, a także bezpośredniej przeszłości. Takie założenie musi wywoływać przeciw-reakcję u ludzi, którzy są bardzo ściśle związani właśnie z tą teraźniejszością Kościoła w Polsce (hierarchia, duchowieństwo), a także i z najbliższą przeszłością, z której sami wyrośli. Prócz tego łatwo rodzi się podejrzenie co do samego rokowania na przyszłość: przecież przyszłość wyrośnie z tej teraźniejszości, która jest, a nie z żadnej innej, jakże więc można jej jakby nie dostrzegać, nie zajmować się nią. Czy w „Tygodniku Powszechnym” znalazł się choć raz jeden reportaż z polskiej parafii (jeden raz był, ale to dosłownie jeden raz) – a przecież to jeden z częstych tematów w „Argumentach” czy „Nowej Kulturze”, nie mówiąc już o „Słowie Powszechnym”, które artykulikami tego typu wabi nieuświadomionych.
Tego wszystkiego, co jest w „Tygodniku Powszechnym” i „Znaku”, nie sposób ująć w jakąś jedną formułkę. Jest to z pewnością swego rodzaju elitaryzm czy nawet arystokratyzm odsuwający się raczej od tego, co zwyczajne i przeciętne, lub traktujący to z dystansu. Wystarczy przerzucić choć parę numerów np. „Przewodnika Katolickiego”, aby dostrzec głęboką różnicę. Otóż ów dystans w stosunku do tego, co stanowi przeciętną rzeczywistość katolicką w Polsce, musi znów stwarzać przeciw-reakcję wśród tych, którzy tę rzeczywistość najbardziej tworzą czy też na nią się składają. Wówczas też wśród kół katolickich nastawionych krytycznie pod adresem „Tygodnika Powszechnego” może wyrosnąć pytanie: czy ludzie „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” dostrzegają w ogóle rzeczywisty Kościół i jego realne problemy? Czy można u nich dostrzec prymat sprawy Kościoła? Pytanie ogromnie daleko idące, a jeśli postawione w formie oskarżenia – co także miewa miejsce – to tym bardziej domaga się gruntownej odpowiedzi, a w tym celu jeszcze dalszej analizy powodów, z których mogło być postawione. Powodów tych jest kilka.
Naprzód ten, że w „Tygodniku Powszechnym” i „Znaku” b. wyraziście zaznacza się nie tylko intelektualizm, ale także estetyzm. Intelektualizm jest niewątpliwie cechą nowoczesnego elitarnego katolicyzmu, cechą cenną i poniekąd naturalną w epoce, w której toczą się kolosalne zmagania światopoglądowe. Nie jest natomiast intelektualizm cechą tradycyjnego katolicyzmu polskiego, który raczej łączył i chyba jeszcze wciąż łączy w sobie religię serca i pewnego woluntaryzmu, gdy chodzi o moralność jako dopełnienie religii. Bezpośredniego woluntaryzmu jest chyba w „Tygodniku Powszechnym” i „Znaku” najmniej. Problemy moralne są ujmowane w sposób przede wszystkim intelektualny, szuka się argumentów dla norm i przepisów moralnych, a nie adresuje ich wprost do woli z pozycji autorytetu. Szuka się także – w granicach ortodoksji – takich rozwiązań w dziedzinie moralności, które są łatwiejsze do przyjęcia dla współczesnego człowieka, zwłaszcza inteligenta, unikając tego, co drażni przynajmniej w sposobie przedstawienia prawd i zasad moralnych. Zaznacza się to może najbardziej w dziedzinie moralności seksualno-małżeńskiej. „Tygodnik Powszechny” i „Znak” nie są bynajmniej pismami, które by pomijały problematykę etyczną, podejmują ją w miarę potrzeby, niemniej moralizm nie stanowi w nich pierwiastka dominującego, raczej właśnie ów intelektualizm, co zresztą bynajmniej nie przekreśla wysuniętej na początku tezy, że nowy popaździernikowy „Tygodnik Powszechny” jest pismem raczej praktyczno-obyczajowym.
Poza tym – jak powiedziano – estetyzm. Nie chodzi tylko o to, że dość sporo miejsca zajmują recenzje z różnych działów sztuki – chodzi raczej o punkt widzenia, taki mianowicie punkt widzenia, w którym wartość estetyczna posiada sporą autonomię. Nie należy jej traktować jako środek do celu (np. do umoralniania), ale jako swoisty cel. To może robić wrażenie nierespektowania wymogów etyki w dziele sztuki. W każdym razie czuje się doskonale, że ludzie „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” tak są uformowani wewnętrznie, że nie potrafią na dzieło sztuki patrzeć inaczej niż w kategoriach przede wszystkim estetycznych. Broni ich tutaj jednak w jakiejś mierze również autorytet św. Tomasza, który bardzo wyraźnie odróżniał dziedzinę moralności, gdzie chodzi o doskonałość czynu i człowieka, od dziedziny sztuki, gdzie w zasadniczej mierze chodzi o doskonałość dzieła. Zdaje się, że cały estetyzm „Tygodnika Powszechnego” mieści się w tych granicach. Szukając obiektywnej oceny dzieła, także i moralnej, trzeba przede wszystkim analizować dzieło samo, i to właśnie jako dzieło sztuki zgodnie z jego naturą. Również gdy chodzi o intelektualizm, autorytet św. Tomasza znalazłby się po ich stronie. Natomiast jest przeciw nim proste raczej woluntarystyczne pojmowanie religii i moralności, przyjmujące w dziedzinie piękna i sztuki raczej wartości już ustalone i stroniące od eksperymentów.
Śledząc powyższe cechy w profilu pisma, musimy także myśleć o jego adresatach. Adresatem „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” jest oczywiście inteligencja katolicka, ale chyba nawet i ona nie w całej swej masie – choć zdaje się, że obecny „Tygodnik Powszechny” jest mimo wszystko pismem łatwiejszym niż dawny. W całej pełni jest on – a jeszcze bardziej „Znak” – czytelny raczej dla elity. Powstaje znów problem podobny do tego, o jakim była mowa powyżej; pismo katolickie najbardziej w tej chwili chyba reprezentatywne, nie jest dostępne dla ogółu katolików. Nic w tym nie kryje się niewłaściwego, gdyby nie ta okoliczność, że pism katolickich jest w Polsce mało, a więc to, które jest, siłą faktu musi pokrywać większy wachlarz zamówienia społecznego. Na tym tle ów elitaryzm „Tygodnika Powszechnego” może być rozumiany jako odwracanie się od tego wachlarza, w kierunku własnych predylekcji zespołu. Ale gdy mowa o adresacie, trzeba dodać jeszcze jeden ważny fakt: „Tygodnik Powszechny” widzi swych adresatów wśród inteligencji dechrystianizującej się i ulegającej zlaicyzowaniu, a także wręcz niekatolickiej – faktycznie też jest czytany przez ateistów i indyferentów – i w tym widzi jakąś szczególną swoją rolę. Może mu nawet ta rola nieraz przesłania tamtą; woli pozostawać w dialogu, niż uprawiać monolog dla wierzących.
Ta rola także tłumaczy możliwie maksymalny – w granicach ortodoksji – liberalizm pisma, nie mówiąc już o tym, że z racji tej roli tłumaczy się jego intelektualizm, a także estetyzm, z predylekcją do sztuki eksperymentalnej. Trzeba jednak dodać, że ani intelektualizm, ani estetyzm, ani liberalizm nie wypływa z taktyki, ale jest funkcją przekonania. Ludzie „Tygodnika Powszechnego” cieszą się, gdy „obcy”, tj. światopoglądowo związani z przeciwnym obozem nieraz podkreślają to, że „u was możliwa jest tak wielka wolność” (okazuje się wówczas, że prawdziwe dogmaty to jednak coś innego niż dogmatyzm). W sumie więc trzeba uznać, że zespołowi redagującemu „Tygodnik Powszechny” i „Znak” chodzi o to, i to jest chyba jedna z naczelnych jego trosk, aby tworzyć pismo kulturalno-społeczne, które swym poziomem nie ustąpi ani na krok analogicznym pismom redagowanym przez ludzi niekatolickiego czy nawet antykatolickiego światopoglądu.
Rodzi się stąd jednak pewne niebezpieczeństwo, które można określić jako „niebezpieczeństwo prymatu kultury katolickiej nad samym katolicyzmem”. Brzmi to nieco paradoksalnie. Lepiej może wyrazimy to, o co chodzi, gdy powiemy, że w tendencjach „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” tkwi może jakaś – chyba nieuświadomiona jak wszystkie tzw. skrzywienia zawodowe – próba sprowadzenia całokształtu wartości katolicyzmu i Kościoła do wartości kultury – niewątpliwie wspaniałej i fascynującej, przede wszystkim samych twórców pisma, kultury, która dlatego, że jest katolicka, czyli uniwersalna (powszechna), włącza w siebie w pewien sposób wszystko, co jest w kulturze ludzkiej w ogóle. I dlatego to wielkie zamiłowanie do peryferii, dlatego tyle miejsca np. dla Camusa, nie mówiąc już o Mounierze, i dla całej plastyki współczesnej (nb. w większości o tematyce religijnej). Stąd też owa postawa „otwarta” tak często proklamowana, która poprzez wartości kultury stara się być blisko wszystkich ludzi bez względu na różnice religijne i światopoglądowe. Nie jest to więc postawa katolicka jako postawa tylko „wyznaniowa”, zwłaszcza jeśli przechodzi w tzw. integryzm (co innego niż integralizm) – tę uważaliby w „Tygodniku Powszechnym” za „zamkniętą” – ale postawa katolicka jest „powszechna”, taka, że może nawiązać (na płaszczyźnie wartości kultury) kontakt lub przynajmniej dialog ze wszystkimi ludźmi, nawet z ideowymi przeciwnikami.
III.
W całej tej próbie charakterystyki „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”, czy raczej badania ich wewnętrznego profilu, starano się pominąć szereg szczegółów o znaczeniu pochodnym czy akcydentalnym, a dotrzeć do samych założeń i zasad. Chodzi teraz o to, czy właśnie z takim systemem założeń i zasad można się zgodzić, czy może się z nimi zgodzić Episkopat Polski jako część Kościoła nauczającego odpowiedzialna zarówno za prawdę, jak i za praktykę katolicyzmu w naszej Ojczyźnie. Odpowiedzialność ta zachodzi, skoro „Tygodnik Powszechny” przedstawia się w każdym numerze jako „katolickie pismo kulturalno-społeczne”. Zespół redagujący musi sobie również zdawać sprawę z tej odpowiedzialności, jaką przez swój podtytuł obarcza biskupów. Odpowiedzialność laikatu za Kościół może być zawsze tylko współodpowiedzialnością, zwłaszcza gdy w grę wchodzi jakieś „nauczanie”.
Badając profil pisma, trudno nie nabrać uznania i szacunku dla szczególnego wysiłku wewnętrznego, przede wszystkim myślowego ludzi, którzy do takiej koncepcji potrafili się dopracować. Co innego jednakże szacunek dla koncepcji i pracy z nią związanej, a co innego merytoryczne uznanie założeń i zasad, które ona w sobie zawiera. Chodzi bowiem o to, czy tworzone wedle tej koncepcji pismo może się legitymować jako „katolickie”. W ciągu z górą piętnastu lat nikt tego merytorycznie nie zakwestionował ani u nas, ani za granicą – a warto dodać, że „Tygodnik Powszechny” stanowi obok KUL jedną z najbardziej reprezentatywnych pozycji współczesnej kultury katolickiej w Polsce, pozycję, której nie można (przynajmniej jak dotąd) zniszczyć, nie narażając się przez to samo na ostrą krytykę cywilizowanego świata (tym się też chyba tłumaczy wspomniany na początku „zabieg” w stosunku do „Tygodnika Powszechnego” w okresie stalinizmu). Że nie kwestionowano katolickości dawnego „Tygodnika Powszechnego” – to łatwiej zrozumiałe. Uznanie katolickości obecnego „Tygodnika Powszechnego” to nic innego jak aprobata tych założeń i zasad, na których jego koncepcję oparli redagujący to pismo po Październiku świeccy katolicy. A więc problem aprobaty dla „nauczania laikatu”.
Chodzi o to, że aprobata ta (lub też dezaprobata) musi dotyczyć samych założeń i zasad, od nich stale wychodzić. Zdaje się jednak, że tak sprawy raczej nie stawiano. Problem aprobaty (lub ewentualnie dezaprobaty) założeń i zasad nie był rozważany – raczej się je milcząco przyjmowało, zwracając natomiast uwagę na różne szczegóły, tj. na publikacje, które z punktu widzenia katolickiego robiły wrażenie niewłaściwych, bądź w znaczeniu teoretycznym, bądź praktycznym. Tymczasem trzeba stwierdzić, że publikacje te zawsze w jakiś sposób wynikały z owych założeń i zasad, na których opiera się cała koncepcja obecnego „Tygodnika Powszechnego”. Warto dodać, iż do asystenta kościelnego należą ściśle te tylko sprawy, o których mowa była w I. – natomiast decyzja w sprawie tzw. „oportunum vel inoportunum”, gdy chodzi o taką czy inną publikację, należy z reguły do redaktora naczelnego. Dlaczego potrzebne jest poznanie i rozważenie owych założeń i zasad, na których opiera się cała koncepcja „Tygodnika Powszechnego”? Może nie tylko dlatego, żeby pismu przyznać lub odmówić prawa do podtytułu „katolickie”, ale także dlatego, żeby stale zdawać sobie sprawę, z jakim marginesem ryzyka możemy tutaj się liczyć, dalej – czy ten margines nie przekroczy granic „katolickości”. Jeśli chodzi o sam margines ryzyka, to przy takiej koncepcji pisma zachodzi on niewątpliwie w o wiele wyższej mierze aniżeli w tzw. pismach kościelnych (wyznaniowych). Zdając sobie z tego sprawę, nie będziemy jednak akcydentalnych potknięć uważać za przekroczenie granic „katolickości”.
„Tygodnik Powszechny” od samego początku swego istnienia de facto nie był pismem kościelnym. Pismem kościelnym zwykło się bowiem nazywać następujące trzy rodzaje pism: 1) urzędowe notyfikacje Kurii Biskupiej; 2) pisma poruszające problematykę ściśle naukowo-teologiczną, przeznaczone dla kleru; 3) pisma diecezjalne poświęcone tematyce właściwie wyłącznie religijnej. Tylko za tego rodzaju pisma Kościół może ponosić pełną odpowiedzialność. Natomiast za pisma, które poruszają inną jeszcze pozateologiczną problematykę, a zwłaszcza zagadnienia polityczne, Kościół nie może brać pełnej odpowiedzialności. Stąd nawet „L'Osservatore Romano” z uwagi na to, że publikuje również artykuły poświęcone aktualnej ocenie pewnych wydarzeń politycznych, nie może być nazywane sensu stricto pismem kościelnym. W wypadku pism katolickich niekościelnych Władze Duchowne poczuwają się tylko do częściowej odpowiedzialności, ściśle określonej, czego wyrazem jest mianowanie asystenta kościelnego. Tak sprawa ta jest rozwiązana w olbrzymiej większości pism katolickich na Zachodzie. Taki też jest status „Tygodnika”.
W tym świetle zdaje się – choć to jest oczywiście sprawa do dyskusji i do decyzji – że nie ma podstaw do tego, aby nie godzić się z samymi założeniami i zasadami, na których oparta jest cała inicjatywa pisarsko-publicystyczna polskiego laikatu katolickiego skupiona w „Tygodniku Powszechnym” i „Znaku”. Kontynuowanie tej inicjatywy wymaga jednak po obu stronach, tj. po stronie Episkopatu, zarówno jak po stronie „nauczającego laikatu” stałej czujności – a więc też stałego porozumienia. Formy tego porozumienia jeszcze muszą się doprecyzować w praktyce. Oczywiście, że zasada posłuszeństwa doktrynalnego w sprawach wiary i moralności pozostaje poza wszelką dyskusją. Czujność zaś nieodzowna jest m.in. w tym celu, aby „Tygodnik Powszechny” nie był podejrzewany o jakieś demobilizowanie zdrowej katolickiej opinii społecznej opartej na tradycji. Podejrzenia te przy obecnym zaangażowaniu politycznym grupy poselskiej „Znak” tym częściej się nasuwają. Trudno w tym miejscu podejmować pełną analizę działalności politycznej „Znaku”, która budzi wiele zastrzeżeń, może nawet wbrew intencjom samych członków tej grupy. Chodzi raczej o to, ażeby imponderabilia polityczne nie odebrały pismu jego właściwego charakteru – w opinii czytelników. Chodzi o to, aby „Tygodnik Powszechny” pozostał nadal katolickim pismem kulturalno-społecznym.
Sąd o tym, czy tak jest w istocie, ma w zasadniczej mierze należeć do Episkopatu Polski. Oprócz sądu wchodzi tu jednak w grę także i głęboka troska duszpasterska. Duszpasterstwo potępienia czy odrzucenia może być zawsze tylko krokiem ostatecznym – może nawet nie wypada o nim wspominać w rozważaniach niniejszych. Chodzi natomiast o to, aby uczynić wszystko, co możliwe, dla podtrzymania „nauczającego laikatu” skupionego wokół „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” w tej szczególnej próbie sił – w tej próbie „katolickości”, która jest jego cząstką w historycznej próbie katolickości całego społeczeństwa.
Aneks
Spróbujemy przeprowadzoną uprzednio analizę „problemu »Tygodnika Powszechnego«” uzupełnić jeszcze poglądem na całokształt wypowiedzi o charakterze politycznym, które pojawiły się w „Tygodniku” po jego wznowieniu od 1956 r. Chodzi jakby o uchwycenie „linii politycznej” samego „Tygodnika”, którą potraktujemy mimo wszystko odrębnie od działalności politycznej koła „Znak”. Podstawą do określenia tej linii będą same publikacje, które znalazły się na łamach „Tygodnika Powszechnego”, a więc także i mowy posłów z koła „Znak” o ile te zostały w „Tygodniku” opublikowane. Mowy te będą zresztą stanowiły b. pokaźną część materiału, na którym oprzemy tutaj nasze wywody. Prócz tego jednak także i inne artykuły, w wielu wypadkach nawet z serii „Gwoździe w mózgu” Kisiela. W mniejszej już mierze bierzemy pod uwagę artykuły czysto sprawozdawcze np. z sesji sejmowych itp. Nie weźmiemy natomiast pod uwagę artykułów z dziedziny społeczno-ekonomicznej, o ile one posiadają znaczenie głównie doktrynalne, ani też artykułów historycznych, chyba że w jakiś sposób tłumaczą „linię polityczną” „Tygodnika”.
Linia ta niewątpliwie istnieje. Jakkolwiek „Tygodnik Powszechny” wielokrotnie zastrzegał się przez swoich najbardziej kompetentnych publicystów, że nie jest i nie chce być pismem politycznym, to jednak konieczność ustosunkowywania się do różnych wydarzeń w polityce wewnętrznej przyczyniała się do wyznaczenia własnej linii politycznej – a po Październiku konieczność ta jest tym bardziej bezpośrednia, że nastąpiło wyraźne zaangażowanie polityczne ludzi reprezentujących „Tygodnik Powszechny”.
W pierwszych numerach wznowionego po Październiku pisma spotykamy się od razu z deklaracjami na ten temat, a przede wszystkim z próbą określenia formy tego zaangażowania. S. Kisielewski wraz z S. Stommą (TP. 415), posługując się terminem „pozytywizm” czy „neopozytywizm” (później x. J. Piwowarczyk (TP. 432) poddał krytyce to określenie jako niewłaściwe, skoro mówi się po prostu o „realizmie politycznym”), tłumaczą swe czynne zaangażowanie w życiu politycznym po Październiku motywem dobrze rozumianego patriotyzmu, czyli jako obowiązek obywatelski. Ten właśnie nakazuje wybrać w tej chwili sojusz z ZSRR w polityce międzynarodowej, a podtrzymywanie ustroju socjalistycznego w wewnętrznej – zwłaszcza że chodzi o socjalizm w nowym ujęciu, o polski model. Wybór taki nie oznacza bynajmniej przystąpienia do obozu socjalistycznego, marksistowskiego, mowa jest zawsze tylko o zaangażowaniu politycznym, a nie ideologicznym. Owszem – mimo całego entuzjazmu dla przeobrażeń w polskim socjalizmie, w które publicyści „Tygodnika Powszechnego” głęboko wierzą (Kisiel: „...absolutnie wierzę w autentyczność przemiany w Polsce...” (TP. 416)), nadal zachowują oni stanowisko krytyczne wobec socjalizmu jako doktryny i kwestionują jego słuszność. Tak więc motywem bliższym i właściwym zaangażowania się w życie polityczne jest przede wszystkim szansa zrealizowania suwerenności, praworządności i rzeczywistej demokratyzacji – co przed Październikiem było niemożliwe. Podkreśla się też zgodność z nastawieniem szerokich rzesz społeczeństwa polskiego, które tak wydatnie poparło Październik, nie deklarując przez to bynajmniej akcesu do obozu socjalistycznego.
Nie tylko więc publicyści „Tygodnika Powszechnego”, którzy osobiście się zaangażowali w życie polityczne, ale także i stojący poza nim A. Gołubiew pisze wyraźnie, że udział w sprawach politycznych uważa w tej sytuacji za patriotyczny obowiązek (TP. 417). Ta atmosfera trwa do wyborów w styczniu 1957 r. i utrzymuje się po ich zakończeniu: o zwycięstwie Gomułki „Tygodnik Powszechny” pisze z entuzjazmem (TP. 420). Że nie było mowy o zaakceptowaniu samego socjalizmu, wskazuje na to pierwsza mowa poselska S. Stommy (TP. 425), w której między innymi wyraża on się w ten sposób: „gdy chodzi o moralne ogólne założenia chrześcijańskiej nauki społecznej, życie je weryfikuje”. Tak się też nieraz myślało w pierwszym okresie popaździernikowych przeobrażeń. Myślało się też, że „polski model” nawet z obcych doktrynalnie pozycji przybliży się jednak do koncepcji chrześcijańskiej myśli społecznej, które przecież opierają się na założeniach naturalnego porządku.
W pierwszym okresie po ukonstytuowaniu się nowego sejmu, w którym wystąpili posłowie koła „Znak”, dostrzegamy w „Tygodniku Powszechnym” artykuły zmierzające do głębszego wyjaśnienia oraz uzasadnienia stanowiska politycznego określonego jako „pozytywizm” (realizm). Jeśli z jednej strony S. Stomma, przeciwstawiając to stanowisko polityce „bohaterskiej”, uważa je za bardziej moralne od tamtej (TP. 430), to z drugiej strony słychać i głosy krytyczne pod adresem „pozytywizmu” (zwłaszcza w ujęciu S. Kisielewskiego); A. Leśniewski, rozważając ten problem na szerszej płaszczyźnie historycznej, pyta: „czy wolno poświęcić obowiązujące w etyce katolickiej zasady dla korzyści indywidualnych czy społecznych wypływających z tzw. realistycznego sposobu postępowania?” (TP. 457). Widocznie więc i takie niebezpieczeństwo od początku się zarysowywało. Październik zresztą wszystkiego nie załatwił: „po Październiku lęk przestał rządzić Polską” – (TP. 441), ale widać bardzo wiele braków, o których również w „Tygodniku Powszechnym” pisze się otwarcie. Przywrócono społeczeństwu prawo krytyki (w pewnej mierze), z którego korzystał również „Tygodnik”, krytykując bądź biurokratyzm, bądź łapownictwo (TP. 438), bądź zwracając uwagę na pierwsze rozdźwięki w stosunkach rządu ze społeczeństwem, bo społeczeństwu trzeba zaufać, jeśli się chce mieć zaufanie z jego strony (mowy sejm. S. Stommy TP. 451, TP. 471). O sprawach katolików najprzejrzyściej mówił Z. Makarczyk (TP. 444 ), a T. Żychiewicz mógł bronić ich praw na łamach „Tygodnika” wobec wypadków w Bolesławiu czy też polemizując z K. Grzybowskim na temat artykułu atakującego jasnogórskie kazanie Ks. Prymasa do prawników (TP. 463). Trudno zresztą rejestrować wszystkie przejawy tej „wolności prasy” i słowa pisanego (Redakcja z pewnością mogłaby powiedzieć to i owo o pierwszych przejawach i stopniowym rozwoju jej ograniczania). Tym się też chyba tłumaczą rozważania S. Stommy w art. Wolność (TP. 503).
Tym niemniej S. Kisielewski (TP. 528) przy końcu roku 1958 głośno formułuje tezę „Październik trwa nadal”, rozważa plusy i minusy dotychczasowej jego realizacji i nawołuje do zadowolenia się tym „co się ma”, bo Polska „jest tu”, a nie gdzie indziej. Tę myśl najpiękniej przedstawił zresztą A. Gołubiew w art. Polska leży nad Wisłą (TP. 458) – zaadresowanym właściwie do emigracji, ale dostarczającym równocześnie podstawowych przesłanek do uzasadnienia realizmu politycznego w kraju. Godząc się z położeniem geopolitycznym Ojczyzny, trzeba się także godzić z jej losem politycznym, pracując nad tym wszystkim, co może się jakoś przyczynić do polepszenia tego losu.
Wiadomo, że od lata 1958 r. stosunek Państwa do Kościoła ulegał stałemu pogarszaniu się. Znalazło to pewne odzwierciedlenie w „Tygodniku Powszechnym”, zwłaszcza w publikowanych przezeń mowach poselskich. I tak S. Stomma (TP. 526) mówi o prawie równorzędnego startu dla młodzieży wierzącej i niewierzącej, a nawiązując do znaczenia tej siły moralnej, jakiej źródłem jest religia, domaga się takiego układania stosunków Państwo-Kościół, aby nadal realizował się „eksperyment polski”... S. Stomma wraca do tej samej sprawy w TP. 566, domagając się rozmów pomiędzy przedstawicielami Rządu i Episkopatu i wspominając o długiej liście skarg i żalów, których jednak na forum sejmowe szczegółowo nie wytacza. Właśnie o tych słusznych, najsłuszniejszych pretensjach społeczeństwa katolickiego i Kościoła w Polsce, które w okresie od 1958 systematycznie i gwałtownie narastały, stanowczo za mało czyta się w „Tygodniku Powszechnym”. O wiele mocniej odczuwa się natomiast wysiłek w kierunku utrzymania samej zasady koegzystencji, jakby najważniejsze nie były fakty, które w nią godzą. Tymczasem o faktach mówi się mało, broniąc przede wszystkim zasady. Broni się jej zaś przed zagrożeniem z zewnątrz i od wewnątrz.
Z zewnątrz koegzystencja jest zagrożona przez tych, którzy konflikt ideowy między katolicyzmem a marksizmem próbują wygrać w kierunku walki politycznej. Z nimi to polemizuje S. Stomma w art. Cień Winkelrieda (TP. 543), w którym podkreśla, że polityka porozumienia (Kościół-Państwo) jest wyrazem realizmu politycznego i ma już na swym koncie poważne osiągnięcia. Z tezą natomiast sugerującą rozładowywanie wewnętrznej odporności katolicyzmu na tej drodze wyraźnie się nie rozprawia.
Jeszcze mocniej zaznacza się ów wysiłek zmierzający do obrony zasady koegzystencji przed zagrożeniem z zewnątrz w jesieni 1960 r. w okresie pamiętnej sesji ONZ z udziałem delegacji polskiej, której przewodniczył W. Gomułka. W tym to czasie pojawiło się oświadczenie Sekretariatu Episkopatu w sprawie nieodczytanego listu pasterskiego z dołączoną do tego adnotacją Redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Kilka tygodni wcześniej „Tygodnik” opublikował trzy artykuły polityczne (Kisielewskiego, Stommy i Studentowicza) na tematy koegzystencji, realizmu politycznego oraz polskiej racji stanu (TP. 606). „W tym miejscu Europy” musimy być za koegzystencją Kościoła-Państwa, katolicyzmu i marksizmu – Kisielewski dał temu wyraz m.in. także przeszło rok wcześniej w b. dobrym artykule Po 15 latach (TP. 548). Stomma uważa za realną politykę odprężenia, za nierealną zaś politykę z pozycji siły i wojnę. Najciekawsza jest (ze względów personalnych) wypowiedź K. Studentowicza Polska racja stanu, w której pisze on m.in. tak: „linia partii rządzącej pokrywa się z racją stanu narodu w najistotniejszym punkcie... (ten punkt to utrzymanie państwa w obecnych granicach – warunek biologicznego przetrwania i rozwoju)… umacnia to stanowisko partii rządzącej… ale też rośnie jej odpowiedzialność i brak jakiegokolwiek usprawiedliwienia w wypadku odrzucenia współpracy tych Polaków, którzy ją ofiarują na warunkach zachowania swego niezależnego stanowiska w sprawach natury realizacyjnej, (! – to więcej niż tylko sam światopogląd – przyp. mój), w dodatku przy afirmacji jako faktu istniejącego w Polsce ustroju socjalistycznego”.
I tutaj dotykamy drugiego zagrożenia, przed którym „polityczni” publicyści „Tygodnika Powszechnego” usiłują obronić zasadę koegzystencji. To zagrożenie „od wewnątrz” idzie od strony nastawionych „uniformistycznie” marksistów, członków partii. Im to przeciwstawia się S. Stomma w art. Gdzie jesteśmy, dokąd idziemy? (TP. 573) – przeciwstawia się tym, którzy głoszą zasadę „tylko socjalista może być pożyteczny w socjalistycznym społeczeństwie”, wywierając przez to nacisk ideologiczny wbrew przyjętej w październiku zasadzie demokratyzacji. Jeszcze silniej wychodzi to w ostatnim przemówieniu sejmowym S. Stommy w 1961 r. (TP. 624), gdzie wręcz zanosi skargę na jakąś próbę „kołtunizacji” Kościoła ze strony niektórych ludzi w obozie socjalistycznym. Dlaczego nie chcecie uznać obok waszych założeń internacjonalistycznych naszych – uniwersalistycznych? To wszystko jednak na temat założeń, a o skargach i zażaleniach na odcinku Kościół-Państwo znów tylko globalnie.
Obserwujemy poza tym w „Tygodniku Powszechnym” – i to właśnie w miarę oddalania się od Października – jakieś coraz głębiej idące zaafirmowanie przemian, jakie się dokonują. To już nie jest tylko realizm, ale coś w rodzaju entuzjazmu dla przeobrażeń społecznych dokonujących się w atmosferze technokracji. Wyrazicielem tej linii pisma jest przede wszystkim S. Kisielewski, który dał wyraz swoim spostrzeżeniom w art. Polska nowego klimatu (TP. 535), a później bronił wobec „Wolnej Europy” poglądu, że tu „na Wschodzie” jest główny ośrodek przeobrażeń otwierających dalekie perspektywy. To stanowiło zresztą jakby wstęp do szeregu artykułów opublikowanych w 1960 i 1961 r. z podróży naprzód na Zachód (Europy), a później na Wschód (ZSSR): por. art. O zachodzie z niepokojem (TP. 617), gdzie zarzuca społeczeństwom zachodnio-europejskim „filisterstwo” przeciwne zasadniczości, a jakkolwiek osobiście jest zwolennikiem kultury masowej, Polsce nie życzy takiej jej realizacji, z jaką zetknął się w podróży na Zachód. Wschodu natomiast otwarcie nie chwali, ale wyraża się o nim z wyraźnym szacunkiem.
Kisielewski zresztą ma wciąż przed oczyma społeczeństwo polskie, któremu życzy, aby po wszystkich romantycznych porywach, którymi odznaczało się w przeszłości, stało się wreszcie społeczeństwem „zwykłym” (Kisielewski był stałym krytykiem ideologii i realizacji powstania warszawskiego). – Te ostatnie uwagi nie dotyczą wprost i bezpośrednio linii politycznej „Tygodnika”, lecz pośrednio rzucają na nią światło. Trzeba dodać, że Kisielewski, który w „Polsce nowego klimatu” aż do przesady zasygnalizował dechrystianizację idącą w parze z postępami mentalności technokratycznej („.z religią jest najgorzej.”), wciąż jednak podkreśla nie tylko tradycyjną rolę religii w kształtowaniu się człowieka i społeczeństwa, ale także widzi jej miejsce – pod warunkiem odpowiednich unowocześnień – w tym, co się w Polsce tworzy. Kisiel wierzy, że chrześcijaństwo znajdzie swą interpretację i „po tej stronie”, ale w tym celu „trzeba się męczyć” (TP. 641). Zasady koegzystencji stawia on na płaszczyźnie psycho- i socjologicznej.
Uwagi na temat linii politycznej „Tygodnika” nie będą kompletne, jeśli nie zauważymy, że głosi on z predylekcją tezę o Polsce jako pomoście między Zachodem a Wschodem. Tym się ma tłumaczyć zarówno polski model socjalizmu, jak i zasada koegzystencji katolicyzmu z marksizmem.
W obliczu nowych wyborów wiosną 1961 r. czytamy w „Tygodniku Powszechnym” cały szereg wypowiedzi podsumowujących działalność koła „Znak” oraz związanych z ich ponowną kandydaturą. Ton ogólny jest jednak dość odmienny od tego, jaki odnajdywaliśmy w 1957 r. po Październiku. Bardzo wyraźnie podkreślają, że udział w sejmie nie oznacza bynajmniej współrządzenia. To, co piszą nowo wybrani posłowie „Znaku” na temat swoich możliwości, jest trochę cierpkim owocem doświadczeń poprzedniej kadencji. Są jednak zdecydowani nadal bronić zasad demokratycznej koegzystencji w ramach praworządności. Pierwsze mowy sejmowe zostały opublikowane w „Tygodniku Powszechnym”: S. Stomma: Na co liczymy (TP. 647), a zwłaszcza T. Mazowiecki: Przemówienie sejmowe (TP. 653). Ta ostatnia wiąże się z ustawą o reformie szkolnictwa; autor podkreśla, że sformułowanie ustawy mówiące o kształtowaniu „naukowego poglądu na świat” jest nie do przyjęcia dla katolików, bo wymaga od nich, aby dopuszczali do wychowania swych dzieci na materialistów. Prócz tego domaga się ustawowego zabezpieczenia punktów katechetycznych.
Na przestrzeni dalszych tygodni aż do ostatniego uwzględnionego tutaj numeru (TP 683) rzadko już tylko pojawiają się – w obrębie tematyki politycznej – wypowiedzi innego autora poza Stefanem Kisielewskim (Kisielem Gwoździe w mózgu), Stomma (TP 661) zabiera głos wobec zaostrzonej sprawą Berlina sytuacji międzynarodowej. Postulując stosowanie stref koegzystencji oraz zwiększenie autorytetu ONZ, Myślik (TP 663) wysuwa propozycje pod adresem emigracji. Nade wszystko jednak zabiera głos Kisielewski. W wypowiedziach jego co raz to przewijają się jakieś sformułowania niepokojące czy też zmierzające do zaniepokojenia. I tak np. stwierdza, że skoro komuniści mają tak wspaniałe osiągnięcia w praktyce, wobec tego ich teoria też musi być w jakiś sposób słuszna (TP 663). Kiedy indziej, parując zarzut, iż jest „reżymowym” katolikiem jako chrześcijański „deista”, legalny (podkreśla) krytyk i opozycjonista oraz zwolennik wolności intelektualnej uprawiający myślenie „prawe i lewe”. Z tych też pozycji dąży do wywołania dyskusji, ale w „Tygodniku” zwłaszcza wśród młodej części redakcji natrafia na głuche milczenie (TP 678, 679, 682). Sam siebie określa jako byłego zwolennika stylu kapitalistycznego, który obecnie aprobuje to, co robią w Polsce komuniści, robią bowiem to, czego nie zrobili kapitaliści.
W istocie Kisiel nie tylko dąży do wywołania dyskusji, ale też – idąc coraz dalej po linii politycznego „pozytywizmu” – wciąż opowiada się z całą jakąś żarliwością za ustrojem jako faktem dokonanym, a równocześnie jedyną realną możliwością polityczną (TP 665 „chce Pan naprawić błędy systemu”, również TP 672). Sam nie będąc marksistą, chce być aktywnym składnikiem rzeczywistości kształtowanej przez marksistów (TP 673). Przecież ostatecznie ustrój tworzą ludzie i oni też decydują od góry (TP 677 O odwilży manażerskiej) i od dołu (TP 672) o tym, jaki on konkretnie będzie. Kisielewski więc ze swej specyficznej na pół humorystycznej trybuny nawołuje do swego rodzaju patriotyzmu (TP 676). Stawia tezę, że patriotami są w Polsce dwie skłócone z sobą grupy ludzi: „gomułkowszczycy” i Kościół katolicki, hierarchia. Twierdzi (TP 665), że stosunki Kościół-Państwo przy dobrej woli z obu stron (to znaczy, że hierarchia ma jednak złą wolę) mogłyby się ułożyć bezkonfliktowo, co odebrałoby pożywkę siłom zewnętrznym i wrogim Polsce, a wewnętrznie pozwoliło się skoncentrować na realizacji w polityce nowego społeczno-ekonomicznego modelu.
W układzie międzynarodowym Kisiel wciąż stara się uwydatnić rolę Polski na tle stosunku Zachód-Wschód; jest to rola kraju chrześcijańskiego, o wielkich tradycjach kultury łacińskiej, wmontowanego jednak zdecydowanie w blok wschodni (TP 669). Zachód bowiem interesuje się dziś Polską, np. polską kulturą współczesną, bardziej niż kiedykolwiek, ale szuka w nas tylko potwierdzenia siebie oraz elementu rozgrywki ze Wschodem (TP 683).
Poza tym w „Tygodniku Powszechnym” pojawiają się regularnie sprawozdania sejmowe podpisywane przez Andrzeja Micewskiego, przed Październikiem jednego z najczynniejszych członków Paxu. [odwołanie do Andrzeja Micewskiego kończy tekst aneksu, będącego dopełnieniem tekstu podstawowego – red.]
OD REDAKCJI: Wszystkie trzy dokumenty przytaczamy za wydaną w maju tego roku książką księdza profesora Jacka Urbana, dziekana Wydziału Historii i Dziedzictwa Kulturowego UPJPII, dyrektora Archiwum krakowskiej Kapituły Metropolitalnej oraz dyrektora Archiwum krakowskiej Kurii Metropolitalnej: Ks. Jacek Urban „Św. Jan Paweł II jako biskup krakowski. Wybrane zagadnienia”. Wydawnictwo Księgarnia Akademicka, Kraków 2020.