77. rocznica Zagłady mszańskich Żydów

77. rocznica Zagłady mszańskich Żydów - plakat
Organizatorzy: Sztetl Mszana Dolna i Młody Asyż Instal-Leśna Mszana Dolna

Upamiętnijmy mszańskich Sprawiedliwych

Drodzy Państwo, przygotowania do 77. Rocznicy Zagłady trwają i liczymy na Waszą obecność, równolegle zaś finalizujemy inicjatywę upamiętnienia w publicznej przestrzeni miasta mszańskich Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, Stefanii i Józefa Wacławików, przez posadzenie drzewa ze stosowną tablicą informującą o ich bohaterstwie.

Uratowali oni ocalonego z masakry na Pańskim Mosze/Maurycego Jereda, pisaliśmy tu o nich. Mamy już kilkadziesiąt podpisów mieszkańców Mszany pod tą inicjatywą, jeśli ktoś jeszcze chciałby się dołączyć, prosimy o kontakt, żeby umówić się na złożenie podpisu. - (Sztetl Mszana Dolna)

Relacje

„Rok czterdziesty drugi. Wyprowadzali ich spod mostu w pewien dzień sierpniowy. „Spod mostu” - takie topograficzne określenie utarło się w Mszanie po latach, ale nie jest ono ścisłe. Tłum usadowiono w pobliżu mostu, wśród lichych olszyn nadrzecznych, na wilgotnym, przesiąkniętym rybą i żabią ikrą kamienisku. Czarna parusetosobowa rzesza ściągnięta nie tylko z Mszany i pobliskich wsi, lecz także gdzieś z Dobrej, Tymbarku, czy nawet Limanowej. Toboły byle jak spakowane, wory, teki, zagłówki dzieci, mężczyźni. Wszystko przygotowane do jakiejś tam podróży. Rano spośród mężczyzn uformowano młodą, atletyczną grupkę i poprowadzono hen w pola; po co i dokąd - nikt jeszcze nie wiedział. Oczekiwanie. Szmer odczytywanych psalmów. Żucie placków. Niecierpliwe gromadki dzieci. Drętwe, nieruchawe chwile. Ktoś dostał w twarz od wartownika. Gdzieś krótko, sucho trachnął strzał. To było niemal normalne. Aż dopiero...

Wybierano: - Ty! ! Du, Schwein! Du, verfluchter Dreck! Liczono. Sprawdzano. Kły rozjuszonych wilczurów, wymachy kolb, krzyki dzikie, pisk dzieci, mdlejące kobiety, bici, kopani, astmatycznie świszczący nozdrzami starcy. Grupy odmaszerowały kolejno. Szosą, drogą obok dworu, a potem wśród niezżętych, cichych pól na wzgórza rozpostarte nad miasteczkiem, w trawiastą niszę między dwoma dębami, nad doły głębokie, świeże, o gliniastych dnach. Wykopali je ci pierwsi. Tutaj rozstrzeliwano.

Padali bluzgając krwią i trzepocąc dramatycznie rękoma, rósł zwał nagich trupów, bielał okropny labirynt kończyn, mieszały się pokolenia - siwe brody i ciemne skręty dziecięcych czupryn. Rzęchot niedobitych wciskał się w monotonną trzaskaninę automatów. Przed śmiercią kazano im się rozbierać, więc kiedy stali nad krawędzią osypującej się ziemi - zbezczeszczeni i bezradni - osłaniali dłońmi łona, kryli się w ciżbie, wysłuchiwali kloaki żołdackich żartów. Kobiety, dzieci, mężczyźni. Los jednakowy. Strzelały diabły esesmańskie, mierząc dobrze. Kopał po brzuchach szef nowosądeckiego Gestapo, Hamann, zwłaszcza gdy dojrzał, że ktoś pada mu do nóg, naiwnie prosząc o darowanie życia. Grzmocił bykowcem Gelb, Burgermeister in Mszana Dolna, bo nie mógł ścierpieć zakłóceń w zaplanowanym rytmie mordowania. Wirował w blaskach sierpnia pogodny dzień, lały się z nieba strumienie żaru, chybotały zwiewne obłoczki. Było ładnie, wręcz zwyczajnie i tylko pola nie chrupiały sierpami, choć to był czas żniwa, czas chłopskiej harówy. Tylko te pola ziały spokojem, bo Mszana, okoliczne osiedla - nie żyły wówczas zwykłym akordem dnia. Przykładano dłonie do czół i, stojąc w bezpiecznym oddaleniu, próbowano dojrzeć przez mgliste pasma powietrza masakrę, jakiej nie oglądała nigdy przedtem ta stara ziemia, odnotowana jeszcze na pergaminach Kazimierza Wielkiego i różnie prosperująca na jarmarku dziejów. Byli tacy, którzy tego dnia wyklękiwali na kamiennej posadzce Michałowego kościoła. Byli inni, co krzyżem żegnali owych człapiących na rzeź Landauów, Weissbergerów, Langsamów i Kannengisserów, z którymi lata całe przeżyli w sąsiedztwie i dobrej komitywie.

Prawie do zmroku warkotały automaty, aż wreszcie rozwalono całą rzeszę spod mostu, zostawiając jedynie kilkunastu silnych mężczyzn, których potem zatrudniono przy brukowaniu szos. Rozwalono... Mówmy brutalnie, szorstko, aby choć w części mizernej oddać grozę tamtego umierania, tamtej jatki pod dębami ociapkanymi krwią, mózgiem, kawałami ludzkiego mięcha.
Wieczorem Gelb sprawił ochlaj rzeźnikom...

Za parę dni spędzono chłopów z rydlami, aby wapnem i darnią przykryli doły ledwo przysłonięte ziemią i bulgoczące gęstą, czarną posoką.

Jeszcze przez kilka tygodni widywano ową pozostawioną grupkę: byli na wpół zwariowani, wyschnięci na szczapę i niemrawi. Czasem któryś spotkawszy na drodze znajomego wbijał weń wypukłe, osowiałe oczy, a czasem, próbując się rozmówić, dostawał po pysku od uważnego i uzbrojonego opiekuna w mundurze.”

/Józef Szczypka w autobiograficznej powieści "Dwa tysiące z hakiem" za Sztetl Mszana Dolna/

Dlatego trzeba być, trzeba pamiętać. Choć tyle...

Dwadzieścia z nich nosiło imię Rachela, jak moja córka. Dwadzieścia pięć – Estera. Dziesięć: Sara. Jakubów było wśród nich dziewiętnastu, dwudziestu czterech Abrahamów. Policzyłam. Ale może niedokładnie. Nie miałam siły sprawdzać jeszcze raz. Każde liczenie bolało. Wielu nosiło charakterystyczne, żydowskie imiona: Aron, Natan, Eliasz, Chaskiel. Chana, Małka, Blima. Był nawet jeden Noe. Ale zdarzały się Ireny, Janiny, Reginy. Jest Zbigniew, Renata, Marian., Maryla, Eugeniusz, Ernestyna, Amalia, Eugenia, Bernard. Lista nie jest ścisła. Mogło ich być nieco więcej. Albo trochę mniej. Ale liczy się przecież osobne życie.

Pojedyncze poniżenie. Osobiste cierpienie. Każda śmierć samotna. I każdy ból. Choć wiele z nich zwielokrotnionych koniecznością patrzenia na cierpienie, upokorzenie, śmierć najbliższych. Często dzieci. Niejednokrotnie starych rodziców. Pędzono ich grupami. Kazano się rozbierać. Strzelano nad dołem. 881 razy, może więcej – nie zawsze przecież trafiano. Raczej mniej – na dzieci szkoda im było kul. A dzieci było sporo. Niektóre całkiem malutkie, urodzone już w czasie wojny. Wiele z nich w latach 30-tych. Tych naliczyłam sto dziewięćdziesiąt pięć. Debora Freiman, z 1936 roku, rówieśnica mojej mamy. Mariam Sara Fridrich, 4 dni przed egzekucją skończyła 2 latka. Chaim Reich nie dożył drugich urodzin. Jego imię związane ze słowem „życie”. A tak szybko spotkała go śmierć. Jedenaścioro przyszło na świat w 1940 roku, sześcioro w 1941. Dla czwórki rok ich narodzenia, rok 1942 był zarazem rokiem ich śmierci. Ci najmłodsi mieli na imię: Izia, Jurek, Hirsch Tobiasz i Markus. Dwadzieścioro było rówieśnikami mojego ojca. W lepszych czasach chodziliby może do jednej klasy w szkole. Gdy wybuchła wojna, mieli po siedem lat. Zawsze myślę o pojedynczym człowieku, o pojedynczym cierpieniu. O tym, że to mogło być moje dziecko, mój sędziwy ojciec czy dziadek. Albo mój ojciec wtedy, gdy jak dwadzieścioro z nich miał 9 lat. I mieszkał zaledwie 2 kilometry od miejsca tego potwornego mordu. 19. sierpnia 1942 roku nad wykopanymi wcześniej rowami hitlerowcy wymordowali całą żydowską społeczność naszego miasta i okolicy. Myślę o tym, że ból jest jeden – ludzki. Nie chrześcijański czy żydowski. Że śmierć jest równa. A czasem tak bardzo niesprawiedliwa. Dlatego trzeba pamiętać; proszę, nie bądźmy obojętni!

„To był piękny, słoneczny dzień” – wspomina Pan Henryk Zdanowski. „Pracowałem w tym czasie w sklepie obok obecnego „Meblometu”, był to zresztą pożydowski sklep Langsama, do którego przeniesiono mojego pracodawcę, pana Knapczyka, wyrzuciwszy go z jego własnego sklepu. Rano jak zwykle poszedłem do pracy. Wówczas widziałem całą grupę Żydów z Mszany i okolic, oczekujących na placu w Olszynach. Spędzono ich wczesnym rankiem, pozwolono zabrać najcenniejsze rzeczy, a klucze od domów, podpisane imieniem i nazwiskiem, kazano oddać policji. Rozpuszczono informacje, że zostaną przesiedleni do pracy. Jedna z wersji brzmiała, że na Wołyń.

Chyba niektórzy jeszcze w to wierzyli, ale wielu nie miało już złudzeń”. Na owym placu, gdzie w trwodze oczekiwano na rozwój wydarzeń, rozgrywały się dramatyczne sceny. Jedną z nich tak wspomina pan Henryk, naoczny świadek tego wydarzenia: „Znaną postacią w środowisku mszańskich Żydów była pewna pani inżynierowa, której nazwisko umknęło mi z pamięci. Miała ona małą, kilkuletnią córeczkę, z którą zawsze ją widywano, wszędzie razem chodziły. Mąż uciekł gdzieś na wschód i będąc tam dopomógł rodzonemu bratu Gelba w przedostaniu się w odwrotnym kierunku: do Mszany. Licząc widocznie na wdzięczność za ową pomoc, pani ta przypadła do nóg Gelba i błagała o ratunek dla siebie i dziecka. Ten jednak brutalnie ją kopnął, że aż potoczyła się po ziemi, a potem wyjął pistolet i z zimną krwią zastrzelił na oczach dziecka. Ja to widziałem, widziałem na własne oczy! Do dziś nie mogę otrząsnąć się z tego strasznego widoku!”.

Trudno było się łudzić jakąkolwiek nadzieją, skoro plac otoczyli przybyli z Nowego Sącza gestapowcy z psami pod wodzą Heinricha Hamanna, kata ziemi sądeckiej. Nakazano zgromadzonym odliczać do 50. Z każdej pięćdziesiątki wybierano po kilku młodych, silnych mężczyzn, oddzielano od reszty (tę grupę zgromadzono przy obecnym „Domu Pszczelarza”; mieli oni być przeznaczeni do pracy, a w dalszej kolejności także do likwidacji), a pozostałych prowadzono na „Pańskie”, gdzie były już przygotowane 2 duże doły, które nocą kazano wykopać mieszkańcom Mszany. „Kopał między innymi Julek Kasprzyk i Walek Krawczyński” – wspomina Pan Henryk.

Tam, w odległości około 30 metrów od grobów kazano ofiarom rozbierać się do naga, pędzono nad brzeg mogiły i zabijano strzałem z karabinu. Strzelało na zmianę 2 gestapowców. Tuż przy rowach mieli ustawiony stolik z wódką, którą raczyli się w przerwie między strzałami. Ci niemieccy „nadludzie” brzydzący się żydowskimi „podludźmi” nie odczuwali bynajmniej obrzydzenia sięgając po ich majątek. A swoim ofiarom nie oszczędzili nawet tego ostatniego upokorzenia, pędząc nago na śmierć, nie pozwolili zachować resztek godności w jej obliczu. A jednak mamy relacje o tym, że tak sponiewierane i upokorzone ofiary próbowały walczyć. W jednej z prowadzonych grup zbuntowały się matki, którym siłą wyrywano dzieci przed śmiercią, nie bez walki zginęły także siostry Weissbergerówne oraz ciekawa mszańska postać, Żyd Frei, zawsze elegancko ubrany zawodowy karciarz. Zginęli, usiłując zachować swój ludzki honor, którego przecież żaden samozwańczy oprawca nie może zniszczyć.

Niemcy zapuścili motory samochodów, by zagłuszyć odgłosy strzałów, nie na wiele jednak się to zdało. Krwawa egzekucja trwała kilka godzin. Po niej oprawcy urządzili sobie popijawę w kawiarni Potaczka, zmuszając znanego mszańskiego muzyka-samouka, Walka Krawczyńskiego, aby przygrywał im na pianinie. „Tak oto Walek nocą zmuszony był kopać grób dla swych żydowskich współobywateli, a po południu musiał grać – chciał czy nie” – opowiada Pan Henryk.

Ponieważ był to bardzo upalny czas, a z mogiły, z setek ciał sączyła się krew, straszliwa maź zaczęła wydobywać się znad zasypanych ciał. Gelb podobno wpadł w panikę, istniało bowiem zagrożenie zarazą. Kazał posypywać mogiłę wapnem, zakrywać darnią. Przez wiele dni panował straszliwy fetor, a krew podobno dosłownie płynęła z tych potwornych grobów, niby z ogromnych ran ziemi.

I tak zginęli, nieludzko, strasznie, niektórzy jeszcze wydający ostatnie tchnienia pod stosem kolejno padających ciał. Zbyt potworny to obraz, by go opisywać. Przypomina się tytuł jednej z rycin Francisca Goi, z cyklu „Okropności wojny” – „Nie można na to patrzeć”. Ale przecież trzeba pamiętać. Po raz pierwszy nie będzie z nami na obchodach rocznicowych Pana Henryka; zostawił nam jednak wspomnienia, z których nie raz jeszcze będziemy czerpać

Mr Henryk Zdanowski was the last witness of the Massacre who told us a lot about the prewar Mszana and Holocaust in our town. He used to participate in every ceremonial to commemorate Jewish victims. He died this year but we still use his memories.

Tak dramatyczne chwile 19.08.1942 opisuje Olga Illukiewicz w swojej Kronice: „To był bardzo upalny dzień. Panował niesamowity skwar. Zbiórka odbyła się niedaleko wykopanych dołów. Żydzi w tobołkach i walizkach zostawili na placu swoje najcenniejsze rzeczy. Większość sądziła, że przygotowywani są do podróży. Następnie wydano rozkaz przysiadu i złożenie rąk na tył głowy. Stąd po kilkanaście osób odprowadzano „Na Pańskie”. W odległości 30 m od wykopanych dołów, więźniowie musieli się rozebrać do naga. Podchodzili nad brzeg mogiły. Gestapowcy strzelali w tył głowy, a ciało osuwało się do masowego grobu. Wokół stali uzbrojeni hitlerowcy z rozjuszonymi psami. Niektórzy zrozpaczeni Żydzi rzucali się do nóg swoich oprawców, naiwnie licząc na łaskę pozbawionych skrupułów sadystów."

A jeśli ktoś miałby wątpliwości, czy jako katolicy powinniśmy angażować się w upamiętnianie cierpień naszych żydowskich sąsiadów, niech przypomni sobie wypowiedź kard.Dziwisza na ten temat

/Sztetl Mszana Dolna/