Każdy miał kuferek, a w nim coś po Żydach

"Każdy miał kuferek, a w nim coś po Żydach"
"Każdy miał kuferek, a w nim coś po Żydach"

"Chyba najstraszniejsze jest to, że Canin nie odkrywa żadnych rewelacji, nikt nie odkrywa przed nim żadnych sekretów, zbiera wiedzę powszechnie znaną, potworną również dlatego, że oczywistą. Dokumentuje upadek w błoto tak gęste i głębokie, że przyschnie na całe pokolenia."

"Czy to przewoźnik przez Wisłę w Janowcu, czy artysta malarz w Kazimierzu - każdy ma kuferek, a w nim coś pożydowskiego: świecznik, zwój Tory (cienki pergamin w sam raz nadaje się do wygódki), garnki na kuchni, które należały do jakiejś Dory lub Racheli, koszule bodaj czy buty. Nad sklepikami wiszą jeszcze pożydowskie szyldy przemalowane łacińskimi literami. Pożydowskie są meble w mieszczańskich salonach i chłopskie furmanki."

(...)

To literatura pisana nierzeczywistą pustką, tłustą sadzą krematoriów i zastygającą krwią. Mordechaj Canin nigdy nie nazwał Polaków sprawcami Holocaustu, ale opisywał nasz grz

Nosił się elegancko, palił fajkę, przedstawiał się jako angielski dziennikarz, co sprawiało, że kiedy jeździł po kraju, chętniej z nim rozmawiano, zwłaszcza na tematy, po które przyjechał. W 1946 i 1947 r. Mordechaj Canin bywał nie tylko w Łodzi czy w Warszawie, ale też w Lublinie, Ozorkowie, Częstochowie, Białymstoku i Kazimierzu nad Wisłą, słowem: w miejscach, gdzie jeszcze kilka lat wcześniej kwitło życie żydowskie. Pisał o tym, co widział i co mu opowiedziano, notował całe rozmowy i urywki zdań, gadał z ludźmi na stanowiskach i z tzw. prostym człowiekiem. Reportaże drukował w „Forwerts”, amerykańskim dzienniku w języku jidysz, który po wojnie – nim przekształcił się w tygodnik – gromadził setki tysięcy czytelników.

Myślę, że czytelnicy Canina nie mogli spać, a wielu otwierał się nóż w kieszeni. Mam wrażenie, że nie podkręcał i nie koloryzował. Przeciwnie – za każdym spalonym węgłem szukał nadziei. Wymierzał razy tym, którym się należało, nie bacząc na narodowość czy wojenne losy. Był w reportażach i zapiskach bezlitośnie sprawiedliwy. Jego wydana ostatnio po polsku książka „Przez ruiny i zgliszcza” to literatura pisana nierzeczywistą pustką, tłustą sadzą krematoriów i zastygającą krwią.

Wziął na siebie zadanie najtrudniejsze: zdać relację z cmentarza, w dodatku zbezczeszczonego i ograbionego.

Urodził się w 1906 r. w Sokołowie Podlaskim jako Mordechaj Jeszajahu Cukierman. Ojciec prowadził biuro pisania podań. Gdy rodzina przeprowadziła się do Warszawy, chodził do polskiego gimnazjum i sympatyzował z niesyjonistyczną lewicą. Zadebiutował w prasie jidysz pod koniec lat 20. pod pseudonimem Mordechaj Canin. Walczył w kampanii wrześniowej.

Po klęsce dotarł do Warszawy, potem Wilna, w końcu Kowna, gdzie japoński konsul uratował mu życie, stemplując wizę Cesarstwa. Przez Władywostok, Szanghaj, Indie i Egipt dostał się do Palestyny. Znaczna część rodziny ocalała z Zagłady, emigrując z Polski już przed wojną.

Jedzie więc Canin do kraju ojczystego, który zna jak własną kieszeń. Przemierza setki kilometrów, szukając żydowskich oczu, które do Zagłady liczono w miliony par. Niby wszystko wie – Holocaust nie jest tajemnicą, wydrukowano już pierwsze relacje, zna bestialstwo powojnia. Ma irracjonalną nadzieję, że dostrzeże kawałki potrzaskanego żydowskiego życia. Nic z tego.

Dlatego rozgląda się choćby za polską empatią, a tej jak na lekarstwo. Są za to trakty i nowe obórki wybudowane z macew. Wszędzie, jak Polska długa i szeroka. „Gdyby wszystkie rzeki zamieniono w atrament, a wszystkie lasy przerobiono na pióra, nie wystarczyłoby to do spisania księgi piekielnych mąk, jakie wycierpiała lubelska gmina, zanim wyzionęła swojego świętego ducha”. To samo mógłby zanotować w ruinach warszawskiego getta, w Koninie czy Puławach.

Co ma bowiem napisać Canin, skoro „pewien stary Polak, siwiuteńki kolekcjoner antyków, opowiedział o tamtych strasznych dniach: Stoję nad grobem, a straciłem całą wiarę. Pójdę na tamten świat jak pusta skorupa, zupełnie bez wiary. Najpierw było mi wstyd, że jestem człowiekiem, bo widziałem, do czego zdolni są niemieccy ‘ludzie’; potem było mi wstyd, że jestem Polakiem, bo widziałem, jak Polacy potrafili się zachowywać w obliczu tego strasznego cierpienia, jakie spadło na ich żydowskich sąsiadów. A wreszcie zrobiło mi się wstyd, że jestem chrześcijaninem, bo zobaczyłem oblicze świata po dwóch tysiącach lat panowania w Europie chrześcijaństwa ”.

Gdyby stary antykwariusz z Lublina mieszkał, dla przykładu, w Górze Kalwarii, wstydziłby się tak samo: „A jak tylko udręczoną gminę pognano pieszo do Warszawy, kiedy na ulicach leżały jeszcze żydowskie trupy, miejscowi Polacy przystąpili do dzieła: rzucili się na rabunek, bo całe żydowskie mienie zostało w domach. Szał przybrał takie rozmiary, że w ciągu kilku godzin pozrywano nawet dachy i rozebrano ściany żydowskich domów. Praca i pot trzech pokoleń Żydów znalazły się w workach zdziczałego tłumu. Mała niemiecka banda morderców, która została w mieście, by zabrać dobytek Żydów, nie była w stanie powstrzymać żądzy grabieży, jaka opanowała Polaków, więc zaczęła strzelać. Dopiero wtedy zapanował spokój”.

Canin nigdy nie nazwał Polaków sprawcami Holocaustu, ale – i chwała mu za to – opisywał polski grzech.

Chyba najstraszniejsze jest to, że Canin nie odkrywa żadnych rewelacji, nikt nie odkrywa przed nim żadnych sekretów, zbiera wiedzę powszechnie znaną, potworną również dlatego, że oczywistą. Dokumentuje upadek w błoto tak gęste i głębokie, że przyschnie na całe pokolenia. Czy to przewoźnik przez Wisłę w Janowcu, czy artysta malarz w Kazimierzu – każdy ma kuferek, a w nim coś pożydowskiego: świecznik, zwój Tory (cienki pergamin w sam raz nadaje się do wygódki), garnki na kuchni, które należały do jakiejś Dory lub Racheli, koszule bodaj czy buty. Nad sklepikami wiszą jeszcze pożydowskie szyldy przemalowane łacińskimi literami. Pożydowskie są meble w mieszczańskich salonach i chłopskie furmanki.

Pamięć tych spotykanych przez Canina Polaków mieszkających w nieswoich domach i ubranych w nieswoje ciuchy pełna jest postaci, które już nie wrócą. Tyle że to pamięć niechętna, wroga, zła, skonstruowana po to, by usprawiedliwić to, czego usprawiedliwić po prostu się nie da.

Pisze Canin po wizycie w Zamościu, gdzie na podłodze synagogi jeszcze walał się szkielet ogromnego metalowego żyrandola: „Teraz już nikt nie zapyta, dlaczego zamojscy Żydzi zostali sami w czasie wielkiego nieszczęścia. Dlaczego w Zamościu nie znalazł się nikt, kto wyciągnąłby rękę do Żyda i podarował mu słowo otuchy”.

Bo i skąd dobre słowo podczas okupacji, gdy już po wojnie dzieją się takie sceny: „Z kryjówek, spod ziemi wyszli pojedynczy Żydzi. Zarośnięci, wymęczeni i na wpół oślepli od długiego leżenia w ciemnościach przypominali dziwnych leśnych ludzi. Poruszali się z trudem. Nogi odzwyczaiły się od chodzenia, oczy od patrzenia; wlekli się, wystawiając twarze na dzienne światło, które raziło w oczy. Na takich właśnie Żydów napadła zgraja Polaków. Skąd znowu Żydzi w Polsce? Czyżby powstali z martwych? Czyżby powstali z popiołów Majdanka i Sobiboru? Na głowy udręczonych Żydów spadły razy, jeden napastnik uderzał pięścią, drugi kijem, aż Żydzi padli na ziemię, brocząc krwią. Hałastra obmyśliła spektakl: zaprowadzi się Żydów do polskich żołnierzy, a oni na pewno ich zastrzelą, zastrzelą jak zające, bo który żołnierz na świecie pozwoli żyć Żydom?”.

No i co się dziwić, że kiedy Canin jeździł po Polsce, mówił rozmówcom: „Jestem Anglikiem”.

A teraz idzie Canin między rozkopanymi grobami Treblinki, gdzie polskie hieny cmentarne grzebały w poszukiwaniu żydowskiego złota i kosztowności. Widzi wystającą z ziemi dziecięcą nóżkę, a na niej mały bucik. O ten bucik właśnie, podobnie jak o garstkę popiołów z krematorium Majdanka, Auschwitz i Birkenau, o paczkę z granulatem cyklonu B, strzępy zwojów Tory odnalezionych w piwnicy w Łęczycy, rękopis modlitwy „Boże Abrahama” czy amulet spisany na pergaminie, komisja przeprowadzająca rewizję bagażu zrobi mu na granicy awanturę, gdy będzie wyjeżdżać z Polski.

„Co się tyczy ludzkich prochów z obozów zagłady i dziecięcego bucika, komisja zażądała ode mnie zezwolenia z Ministerstwa Kultury na ich wywóz. Takiego samego zażądała na wywiezienie strzępów Tory oraz cyklonu, twierdząc, że jej części mają wartość muzealną i jako takie powinny pozostać w Polsce. Z miejsca oznajmiłem komisji, że pozostawienie bez opieki rozkopanych grobów w Treblince, gdzie dziecięce nóżki i główki walają się na powierzchni ziemi, jest takim wandalizmem i skandalem, czynem świadczącym o takim braku kultury, że nie zamierzam prosić w Ministerstwie Kultury o pozwolenie na wywiezienie bucika, który zdjąłem w Treblince z dziecięcej stópki. Ten bucik zabrałem ze sobą jako relikwię, świętość i jako dowód bezprawia. Za żadne skarby nie oddam ani popiołu, ani bucika”.

Canin umiał trzymać nerwy na wodzy i w rozmowie z urzędnikami na polsko-czechosłowackiej granicy był nad wyraz grzeczny.

Dożył pięknego wieku 103 lat. Zmarł w Tel Awiwie. Od grudnia 1947 r., gdy po długotrwałej rewizji opuścił Polskę, nie przyjechał tu przez wiele dziesięcioleci. Nie dziwię mu się wcale. A i nie trafiła do nas twórczość żydowskiego pisarza. Powinna była się pojawić o wiele wcześniej, ale lepiej późno niż wcale. W końcu dzisiaj reportaże „Przez ruiny i zgliszcza” też mają swój właściwy czas.

„Przez ruiny i zgliszcza” trąca struny obecne w naszym życiu niezależnie od tego, czy władzę mamy z rozdania „demokracji ludowej” czy „nieliberalnej”. Takie relacje są jak blizny po ospie wietrznej; chorobę łapie się w dziecięctwie, lecz jej ślady zostają na całe życie.

Głowę więc dam, że gdyby M. Canin pisał dzisiaj, rzucono by mu się do gardła zupełnie jak wielu urzędasów (w tym żydowskiego pochodzenia) w 1947 r. Pretensje – wiemy to doskonale – byłyby natury narodowej i patriotycznej. Jest bowiem w Polsce taki typ publicznego funkcjonariusza, niech to będzie minister lub profesor, a nawet ksiądz, gatunek żurnalisty, rodzaj obywatela wreszcie, który znakomicie wie i powtarza z ochotą, iż prawda szkodzi. Już podczas wizyty w Polsce tłumaczono wszak reporterowi: „W zasadzie ma pan rację, ale pana opisy szkodzą nam, nie możemy tego tolerować”, „Nie o wszystkim trzeba pisać”, „Pisał pan rzeczy, których nie należało upubliczniać”.

Gdyby więc Canin dzisiaj zasiadł przy komputerze i opisał pożydowski Tarnów, Wodzisław lub Chęciny, zaraz znaleźliby się tzw. obrońcy dobrego imienia i dawaj słać skargi do prokuratury, kompletować podpisy pod listami protestacyjnymi, zabierać głos – byle głośniej – w gazetach, radiach i telewizjach. Canin – zupełnie jak w 1947 r. – mógłby jedynie tłumaczyć, że prawda, nawet straszna, Polsce nie zaszkodzi. Ale swoje oberwałby bezapelacyjnie. Lub dostał łatkę oszczercy, nienawistnika i wariata.

Mordechaj Canin, „Przez ruiny i zgliszcza. Podróż po stu zgładzonych gminach żydowskich w Polsce”, przekład z jidysz Monika Adamczyk-Garbowska, wydawnictwo Nisza

/GW Magazyn Świąteczny, Paweł Smoleński