Andrzej i Stefan Bratkowscy: Getto. Co było widać z naszych okien?

Getto

Źródło: Studio Opinii

Przy okazji tej rocznicy wydaje się możliwe pogodzić pamięć dwóch walczących w getcie formacji wojskowych. Jeszcze niedawno słyszeliśmy, że ci z Żydowskiego Związku Wojskowej wyszli z getta po czterech dniach, potem – że nie walczyli, aż wreszcie, że ich w ogóle nie było… Delikatnie mówiąc, nie byli modą historiografii. Traktowano ich jako ruch bliski faszyzmowi (tak!), jako szkodliwych dla PRL syjonistów, co gorsza – syjonistów-rewizjonistów (kto mógł w Polsce wiedzieć, co to byli za „rewizjoniści” poza tymi w partii?). Dziś są książki o nich (dr Dariusza Libionki i jego partnera, Laurence’a Weinbauma, także – Mariana Apfelbauma), studium izraelskiego prof. Arensa, artykuły (znakomite – Macieja Kledzika i Pawła Szapiro), dawny żydowski Muranów doczekał się też portretu w cennej książce Jerzego Majewskiego, ale długo wspomnienie Żydowskiego Związku Wojskowego było czymś niemal podejrzanym.

Nasz dom stał po stronie „aryjskiej” naprzeciw ich głównej kwatery, kamienicy Muranowska 7, w której zdumiewało okno z kwiatami – dopiero potem Dżennet Połtorzycka, bystra panienka z naszego domu, odkryła, że okno z firankami i kwiatami tak udatnie… namalowano na gołym murze. My, dzieci z domu przy Muranowskiej 6, nie wiedzieliśmy aż do powstania w getcie, co tam być mogło, udało się zaś starszym uchronić przed naszym wścibstwem – podkop, prowadzący spod naszego domu na drugą stronę, do getta, podkop, którym przeszedł Karski.

Dziś współcześni nasi dorośli niewiele o tym ŻZW wiedzą. Mało, na ogół już nie wiedzą, że polscy Żydzi byli przed drugą wojną światową generałami i oficerami polskiej armii, że ich sto tysięcy walczyło we wrześniu 1939, że groby z macewami to kilkanaście procent grobów polskich oficerów w Katyniu, że macewy stoją wśród innych polskich grobów na Monte Cassino, bo z tych, co wyszli z Sowietów z Andersem, większość poszła z nim dalej walczyć za Polskę. Otóż ten Żydowski Związek Wojskowy trzy tygodnie stawiał taki opór oddziałom Stroopa, że dla jego pokonania potrzebowali Niemcy czołgów i ciężkiej artylerii. Szkolenia ze studium Grota-Roweckiego sprzed 1930 r. na temat walk w mieście bardzo się żydowskim powstańcom przydały.

Skąd my dwaj akurat do tego tematu? Mieliśmy wtedy 9 i 7 lat, już w pełni jednak wtajemniczeni w okupacyjną sytuację, obznajmieni z ulicznymi egzekucjami, z losem ludzi zabranych przez gestapo na Schucha, ze strzałami schutza do dziecka przerzucającego chleb za mur getta.

Przez mur z gettem

Skąd my na tej Muranowskiej 6? Górnośląską zrobiono dzielnicą niemiecką i przesiedlono mieszkańców domów nr 18 i 20 (innych także) do wyciętych z getta kwartałów, z murem granicznym na jezdni Muranowskiej i dalszej poprzecznej do niej ulicy. Stały tam kamienice po dość zamożnych właścicielach żydowskich, z dużymi mieszkaniami, tylko, co nie dziwne, zaniedbanymi. Na tyłach „naszych” kamienic była zajezdnia tramwajowa. Tory do niej szły po naszej, „aryjskiej” stronie muru. Z naszych okien widać było nie tylko domy po drugiej stronie ulicy, ale i plac Muranowski.

Kto mieszkał na tej Muranowskiej 6? To nie bez znaczenia, jak się zaraz okaże. Na pierwszym piętrze – państwo Połtorzyccy. Pan domu, znakomity bankowiec, polski Tatar z pochodzenia, Ali, Aleksander, dał córkom, naszym koleżankom i przyjaciółkom, starszym nieco od nas, tatarskie imiona Zaira i Dżennet (Dżennet to jedna z późniejszych twórczyń i długoletnich realizatorek słynnych radiowych „Matysiaków”). Pan Ali ze swego balkonu fotografował, ukryty za balustradą, wszystko co działo się po drugiej stronie muru, ale uratowało się ze zniszczeń w Powstaniu Warszawskim tylko jedno zdjęcie. Państwo Połtorzyccy dwa i pół roku przechowywali żydowską dziewczynkę z getta, „Gienię”, wyszli z nią razem z powstania warszawskiego, ale nigdy pan Ali nie doczekał się (i nie oczekiwał) żadnych wyrazów uznania, tym bardziej – wpisania na listę „Sprawiedliwych”. Uratowanej „Gieni” musieli za to państwo Połtorzyccy przesłać potem do Izraela zaświadczenie, że należała do prześladowanych…

Na drugim piętrze mieszkał lekarz, dr Antoni Kaczyński, z żoną, matką naszego rówieśnika i najlepszego kolegi, Adasia, Alicją, czyli naszą ukochaną „ciocią Lilą”. Prowadziła lekcje rytmiki i przedstawienia dziecięce wedle napisanej przez nią teatralnej bajki o „krasnych babkach” – żeby odwrócić wyobraźnię dzieci od okupacyjnej codzienności. Sama była niecodziennym zjawiskiem, po okupacji napisała książkę „Obok piekła”, dokumentującą straszne sąsiedztwo. Ciocia Lila napisała o tych dwóch flagach, polskiej i żydowskiej, powiewających vis a vis, widocznych z naszych okien – a kwestionowanych przez historiografię.

Naprzeciw naszego mieszkania na czwartym piętrze nigdy nie otwierane drzwi zamykały dostęp do mieszkania państwa Jerzego i Hani Klewinów. Nocami tylko słychać było jakieś kroki ludzi wchodzących schodami lub schodzących. Którejś nocy starszy z nas chciał otworzyć drzwi, zobaczyć, kto to, i nasza ciotka, Maria Bratkowska, w ostatniej chwili złapała go za rękę – „nie wolno, to nas wszystkich może kosztować życie!”. A była to kobieta bohaterska, prowadząca wtedy jedenaście podziemnych szkół…

Kombatanci

Dowiadywaliśmy się później o tym Związku po kawałku, przed obecnie wydawanymi pracami historycznymi. Iranek-Osmecki wiedział o 400 ludziach ŻZW, było ich prawdopodobnie więcej, skoro Niemcy potrzebowali trzech tygodni, czołgów i ciężkiej artylerii, bo tę formację pokonać. Powstała ona podobno niedługo po kapitulacji Warszawy, już w roku 1940. Nie akceptowali jej waleczni i ofiarni bojowcy z lewicowej Żydowskiej Organizacji Bojowej. Nawet nieskazitelnie prawy Marek Edelman żywił do niej szczerą antypatię. Emanuel Ringelblum, historyk komunista, jej nie trawił; widział w niej ruch „ciążący do faszyzmu w stylu włoskim”. W Wilnie jednak bojowcy obu organizacji walczyli razem; w warszawskim getcie gdzie nie gdzie też…

Potem się okazało, że to byli w większości po prostu – wojskowi, z armii polskiej, kombatanci września 1939, jak poeta Władysław Szlengel, jak porucznik Dawid Apfelbaum, czy lekarz Dawid Wdowiński, którego wspomnień bodaj do tej pory nie przetłumaczyliśmy na polski, albo oficerowie rezerwy, którzy trafili do getta z racji swego pochodzenia. Kontakt z ZWZ-etem, poprzedzającym Armię Krajową, wedle tej dawnej naszej wiedzy, nawiązali na długo przed utworzeniem getta – z deklaracją, że zorganizują byłych wojskowych Żydów.

Współpracowało z nimi polskie Podziemie. Przychodził do nas z wizytami pan Bernard Krakowiak, mężczyzna o wzięciu wojskowym, ale po cywilnemu, choć w oficerkach. Myśleliśmy, że kocha się może w naszej mamie, ale potem wywnioskowaliśmy, że prowadził pewnie szkolenia w mieszkaniu Klewinów. Niewykluczone, że był to mjr Henryk Iwański, ps. „Bystry”, dowódca oddziału podległego Komendzie Głównej AK „Korpusu Bezpieczeństwa”, oddziału „sikorszczaków”, który poszedł walczyć do getta razem z Żydowskim Związkiem Wojskowym.

Świadectwo bez przyjaźni

Ringelblum, cośmy przeczytali w jego powojennej książce, oglądał arsenał ŻZW na Muranowskiej 7, w 6-cio pokojowym lokalu na pierwszym piętrze. Ze sprawnym radiem w pokoju kierownictwa. „Członkowie kierownictwa ŻZW, z którymi prowadziłem rozmowę przez kilka godzin, byli uzbrojeni w rewolwery zatknięte za pasem. W dużych salach na wieszakach znajdowała się broń różnego rodzaju, a więc ręczne karabiny maszynowe, karabiny, najrozmaitszego rodzaju rewolwery, ręczne granaty, torby z amunicją, mundury niemieckie (…) itp.

W pokoju kierownictwa był wielki ruch, jak w prawdziwym sztabie armii; odbierano tu rozkazy dla skoszarowanych 'punktów', w których gromadzono i szkolono przyszłych bojowców (…) W mojej obecności zakupiono tam u byłego oficera armii polskiej broń za ćwierć miliona złotych, na co dano zaliczkę 50.000 zł; zakupiono dwa karabiny maszynowe po 40.000 zł; większą ilość granatów ręcznych i bomb. Zapytałem, dlaczego lokal nie jest zakonspirowany, na co odpowiedziano mi, że nie zachodzi obawa zdrady przez własnych adherentów, gdyby zaś tu zabłądził niepożądany przybysz, np. żandarm, to nie wyszedłby już stąd żywy”.

Tyleśmy wiedzieli z książki Ringelbruma. Nie uwierzyliśmy Jackowi Eisnerowi, który jako chłopiec z „Betaru” miał dołączyć do „rewizjonistów”. Musiał pono przekradać się kanałami, by przynieść polską flagę do zawieszenia obok białoniebieskiej, żydowskiej – jakby nie było podkopu do Muranowskiej 6. Czy „Betar”, przedwojenna młodzieżówka tzw. syjonistów-rewizjonistów, zwolenników Żabotyńskiego, pioniera państwa Izrael, stanowił podstawową część składu ŻZW, mamy pewne wątpliwości.

„Do getta, notował Ringelblum, napływała broń w większych ilościach. W poszczególnych >szopach< zbroiły się razem z majstrami grupy robotników, uzbrajali się tragarze, furmani, szmuglerzy, placówkarze itd. Dużo schronów posiadało – obok radia – broń, którą zakupywano za tzw. ogólne fundusze schronowe”.

Zaczęło się wcześniej

Mieszkając w sąsiedztwie, wszyscy nasi rodzice wiedzieli, że już 18 stycznia 1943 roku, przy mrozie minus 20 stopni, policja niemiecka po paromiesięcznej przerwie podjęła kolejne wywózki. Wcześniej po stronie „aryjskiej” policja i SS zatrzymały w wielkich obławach kilkanaście tysięcy ludzi. Kilka tysięcy trafiło do Majdanka, nowego obozu koncentracyjnego, razem z tysiąc kilkuset więźniami Pawiaka. To były represje za ratowanie paru tysięcy dzieci, starców i chorych z Zamojszczyzny. Przy ostrym mrozie z wagonów bydlęcych, porzuconych w miasteczkach pod Warszawą, po ich otwarciu zdarzało się, sypały się tylko zamarznięte zwłoki dzieci. Prof. Czarnecki z SGGW, nasz rówieśnik, był jako dziecko w jednym z transportów, które dojechały do obozu we Flossenburgu. Malców, nie mogących tam utrzymać się nad otworami w latrynach, kapo spychał w dół, by utopili się w kale. Z 1100 dzieci, wywiezionych do Flossenburga, przeżyło sto.

W getcie bronili się wszyscy, których próbowała wywlec z domów policja niemiecka, getto strzelało i rzucało granaty, broniło się łomami i kijami, policji udało się wedle raportów Stroopa zabrać około 6500 osób, zamiast planowanych kilkunastu tysięcy. Do tysiąca Żydów padło w walce z czołgami klasy średniej – „panterami”, lekkimi działami i ciężkimi karabinami maszynowymi. Niemcy jednak też ponieśli duże straty, kilkudziesięciu zabitych i rannych, co powstrzymało ich od dalszych prób ataku.

Główny punkt dowodzenia hitlerowców mieścił się ponoć na placu Muranowskim, skąd mieliby kursować kurierzy z rozkazami. Coś tu się nie zgadza. Nikt z naszego domu czegoś takiego nie widział, ani my, ani dorośli, a z dachów i okien domów, otaczających plac, ŻZW miałby swobodny ostrzał ze swoich karabinów maszynowych.

W lutym, mimo wiadomości o klęsce pod Stalingradem, rozstrzeliwano na ulicach Warszawy nowe dziesiątki – za „czyny zbrodnicze” wobec Niemców. Ludzi ujętych w łapankach wywożono teraz na roboty do Niemiec.

W marcu (to z Władysława Bartoszewskiego „1859 dni Warszawy”) bojowcy na terenie getta zaatakowali Werkschutzów, rabujących sąsiedztwo pilnowanych „szopów”. W odwecie gestapo zabiło w mieszkaniach i na ulicach około 200 osób.

Ostrzeżenie dla łajdaków

U Bartoszewskiego przeczytaliśmy i bardzo ważny komunikat polskiego podziemnego Kierownictwa Walki Cywilnej, rozlepiany po ścianach takich domów jak nasz:

„Społeczeństwo polskie, mimo iż samo jest ofiarą okropnego terroru, ze zgrozą i głębokim współczuciem patrzy na mordowanie przez Niemców resztek ludności żydowskiej w Polsce. Założyło ono przeciwko tej zbrodni protest, który doszedł do wiadomości całego wolnego świata, zaś Żydom, którzy zbiegli z getta lub obozów kaźni – udzieliło tak wydatnej pomocy, że okupant opublikował zarządzenie grożące śmiercią tym Polakom, którzy pomagają ukrywającym się Żydom. Niemniej znalazły się jednostki, wyzute ze czci i sumienia, rekrutujące się ze świata przestępczego, które stworzyły sobie nowe źródło występnego dochodu przez szantażowanie Polaków, ukrywających Żydów, i Żydów samych.

K.W.C. ostrzega, że tego rodzaju wypadki szantażu są rejestrowane i będą karane z całą surowością prawa, w miarę możności już obecnie, a w każdym razie w przyszłości”.

W Niedzielę Palmową 18 kwietnia 1943 r. obu nas, niczego nie tłumacząc, nasza mama zawiozła na Mokotów do przyjaciół ojca; z takim pośpiechem, że zostało na Muranowskiej, co dobrze zapamiętaliśmy, nasze „święcone” z rzadkimi wtedy łakociami. Jak widać, dowództwo Żydowskiego Związku Wojskowego wiedziało o spodziewanym ataku wcześniej i ktoś zdążył uprzedzić Muranowską 6… Z wyjątkiem dwóch panów, których nie zdołano ostrzec, i dozorcy, pilnującego podkopu, wszyscy mężczyźni opuścili dom.

Bitwa w mieszkaniu Klewinów

O świcie 19 kwietnia wkroczyli do getta Niemcy. Blisko 900 SS-manów z czołgiem, dwoma wozami pancernymi – i „obstawą” w osobach Żydowskiej Służby Porządkowej. Czołg spłonął od butelek z benzyną, zginęło kilkunastu SS-manów, natarcie się załamało. Dowództwo przejął wtedy, jak się dowiedzieliśmy później, Juergen Stroop, SS-Brigadefuehrer, nowy dowódca SS i policji dystryktu warszawskiego.

Nad domami orzy Muranowskiej po stronie getta powiewały te dwie flagi – polska i biało-niebieska, żydowska. Przyjaciel Stroopa, Dehmke, jak wiemy, zginął w parę dni później, próbując je zerwać… Bojowcy z mieszkania Klewinów podobno rzucali granaty za mur na wąskie przejście między nim a kamienicą Muranowska 7 (Dżennet w to nie wierzy) i w Wielkanoc, 25 kwietnia, Niemcy z szaulisami, oddziałem niemieckich Łotyszy w służbie hitlerowskiej, naszli Muranowską 6. Pana Połtorzyckiego i wuja Kaczyńskiego zabrali. Doszło w mieszkaniu Klewinów do bitwy z bojowcami ŻZW. Młodszy z nas i Adaś (Kaczyński) oglądali potem na kaflach pieca resztki rozbitej czaszki, na marmurowych schodach zostały plamy krwi, niestarte aż do naszego powrotu… Niemcy wyprowadzili z budynku pod mur getta wszystkie panie z dziećmi (ciocia Lila pojechała akurat do Adasia, ale pod mur trafiła sędziwa jej mama, pani Lalewiczowa). Stały pod karabinem maszynowym, zdawało się, że je zastrzelą jak zwykle zginą za ukrywanie Żydów – dziewczynki Połtorzyckie klękały na zmianę, żeby ich babcia mogła przysiąść na kolanie którejś z nich…Gieni przykazały, żeby udawała głuchoniemą, i na pytanie, czy są tu jacyś Juden, Gienia nie mrugnęła okiem. Trwało to parę godzin, a w końcu przyjechał jakiś oficer niemiecki i kazał kobiety puścić …

Po walce w mieszkaniu Klewinów szaulisi dewastowali wszystkie frontowe mieszkania, u nas pożarli nasze „święcone”, co-śmy dobrze jako malcy zapamiętali. Nie odkryli podkopu, bo wtedy byliby wszystkich zakatrupili na miejscu.

Żadnego campo di fiore

Oczywiście, wbrew czarnej legendzie z poematu Czesława Miłosza, niedaleko na placu Krasińskich przy murach getta, przy Świętojerskiej (znajomej nam, bo tam się kupowało żołnierzy ołowianych), nie mogła się kręcić karuzela, dobrze nam znana. Zenitówka (czy też działko przeciwpancerne) ostrzeliwała stamtąd getto. Bonifraterską wzdłuż muru Niemcy zamknęli dla ruchu, nie jeździły nią tramwaje; tuż za murem toczyły się walki. Jeździło się od nas do miasta „kanadą”, wozami konnymi, z Konwiktorskiej, tuż obok nas.

Swoisty testament getta stanowiła rozlepiana po naszej stronie murów ulotka, której nie mogliśmy oglądać, będąc daleko od domu, ale jej tekst warto dziś choć w części przytoczyć:

„Polacy! Obywatele! Żołnierze Wolności! (…) Wśród dymu, pożarów i kurzu krwi mordowanego getta Warszawy – my więźniowie getta – ślemy Wam bratnie, serdeczne pozdrowienia. Wiemy, że w serdecznym bólu i łzach współczucia, że z podziwem i trwogą o wynik tej walki przyglądacie się wojnie, jaką od wielu dni toczymy z okrutnym okupantem.

Lecz wiedzcie także, że każdy próg getta jak dotychczas tak i nadal będzie twierdzą; że może wszyscy zginiemy w walce, lecz nie poddamy się, że dyszymy, jak i wy, żądzą odwetu i kary za wszystkie zbrodnie wspólnego wroga.

Toczy się walka o Waszą i naszą Wolność (…)

Niech żyje braterstwo broni i krwi Walczącej Polski!

Niech żyje Wolność! (…)”.

Gen. Sikorski mówił przez radio z Londynu: „dokonuje się największa zbrodnia w historii ludzkości”. Cały czas, jak dowiedzieliśmy się później, alarmował aliantów. Bez skutku. W Londynie Szmul Zygelbojm, członek Polskiej Rady Narodowej, popełnił samobójstwo w proteście przeciw tej obojętności…

Niemcy niszczyli i palili getto ulica za ulicą, dom za domem. Jak wiemy, 8 maja otoczyli centralny bunkier ŻOBu przy Miłej 18. Tylko mała garstka obrońców zdołała się wydostać kanałami poza getto.

Raporty Stroopa

To było cenne źródło wiedzy o finale dramatu… Stroop zanotował 10 maja:

„Dzisiaj o godz. 9.oo jakiś samochód ciężarowy podjechał do włazu kanalizacyjnego przy tzw. ulicy Prostej. Jakiś człowiek z tej ciężarówki spowodował wybuch dwóch granatów ręcznych, co było znakiem dla oczekujących tam w pogotowiu bandytów do wydostania się z kanału. Bandyci i Żydzi – znajdują się wśród nich wciąż jeszcze polscy bandyci – którzy byli uzbrojeni w karabiny, ręczną broń palną oraz lekki karabin maszynowy, wsiedli do ciężarówki i odjechali w nieznanym kierunku (…)”.

W raportach Stroopa znaleźliśmy dalsze istotne daty: „Okazało się w dniu dzisiejszym (13 maja), że obecnie ujęci Żydzi i bandyci należą do tzw. grup bojowych. Są to przeważnie młodzi chłopcy i dziewczyny w wieku 18-25 lat. Przy likwidacji jednego bunkra wywiązała się regularna walka, w trakcie której Żydzi nie tylko strzelali z pistoletów 08 (parabellum – przyp. AB i SB) i polskich pistoletów Vis, lecz również obrzucali żołnierzy formacji wojskowych SS polskimi ręcznymi granatami jajowatymi”.

Niemcy musieli użyć oddziałów regularnej armii, czołgów i ciężkich dział. Trwała ta bitwa ponad trzy tygodnie. Jeszcze raz udowodniła, że kilkuset uzbrojonych, zdeterminowanych, a wyszkolonych wojskowo ludzi potrafi w warunkach miejskich stawić skuteczny opór uzbrojonym po zęby zawodowcom.

Dowiedzieliśmy się tylko, że zginęli w walkach syn i brat mjr. Iwańskiego, on sam przeżył, ale jego dalszego losu nie znamy. Pana Bernarda Krakowiaka jednak więcej nie oglądaliśmy.

Domy, których nie zburzono w trakcie walk, Niemcy palili miotaczami ognia lub wysadzali. Kiedy płonął dom naprzeciwko, topiły się szyby w naszych oknach, kubły wody ich nie ratowały.

Na koniec 16 maja 1943 roku wysadzili Niemcy w powietrze zabytkową synagogę warszawską przy ulicy Tłumackie.

Przed naszymi oknami rozciągało się od tej pory za murem znieruchomiałe morze ruin, kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych.

Andrzej i Stefan Bratkowscy