Sprawa Edyty Stein

Edyta Stein

Stanisław Krajewski

Wypowiadam się na temat Edyty Stein nie dlatego, że wiem o niej wiele. Niestety nie poznałem tak, jakby należało, życia i dzieł tej niezwykłej kobiety. Wypowiadam się, bo zostałem poproszony, by przedstawić „żydowską perspektywę”, czyli skojarzenia, które jej osoba, a zwłaszcza jej kanonizacja, wywołuje wśród Żydów. Sprawa ciągnie się co najmniej od jej beatyfikacji, od niemal dwudziestu lat. Wydawałoby się, że wszystko zostało powiedziane i nie warto do tego wracać. Jednak w Polsce rzecz nie została poważnie przedyskutowana, więc warto do tego wrócić. Ponadto, choć padły różne zarzuty, niektóre mało rzetelne, bo np. zakładające złą wolę, choć przedstawione zostały wyjaśnienia strony kościelnej, czasem bardzo głęboko uwzględniające żydowską wrażliwość, sprawa nie jest zamknięta. Najwyraźniej ukazuje głębsze problemy, które są nadal równie ważne. Są to wyzwania dla Kościoła i dla Żydów, dla pamięci o Zagładzie i dla dialogu międzyreligijnego. A dodatkowo należy rozważać podstawowe pytanie o symboliczną wymowę postaci Teresy Benedykty od Krzyża: czy jest ona dobrym symbolem powiązania, spotkania, dialogu Żydów i chrześcijan?

Nie mogę się powstrzymać przed uwagą osobistą. Mój bardzo niedawno zmarły ojciec, błogosławionej pamięci Władysław Krajewski, urodził się jako Stein. Choć jego ojciec zmienił nazwisko, gdy mój ojciec był dzieckiem, choć jego rodzina wywodziła się z Włocławka, a nie z Wrocławia, choć nazwisko Stein spotyka się tak często – podobnie zresztą jak nazwisko Krajewski – nie mogę nie mieć poczucia, że możemy być spokrewnieni z Edytą Stein. Sprawa, która nas tu interesuje, staje się więc dla mnie kwestią nie tylko ogólną, ale i niemalże osobistą.

Przetrwanie!

Z mojego osobistego punktu widzenia, a ogólniej – wedle standardowego podejścia żydowskiego, podstawową kwestią jest przeżycie. To, żeby Żydzi przetrwali jako Żydzi, nie jest wcale zagwarantowane przez prawa tego świata. W Polsce jest to szczególnie widoczne: w ciągu kilku lat z setek społeczności nie pozostała ani jedna. W Oświęcimiu jest to jeszcze bardziej dojmująco wyraźne: masowe mordowanie może być skuteczne na niewyobrażalną skalę. Było skuteczne. Gdyby wojna potrwała trochę dłużej, gdyby historia prac nad bombą atomową potoczyła się inaczej... To wszystko brzmi dzisiaj dość banalnie, ale sądzę, że katolikom, Polakom, czy na przykład Niemcom bardzo trudno jest wyobrazić sobie moc tego doświadczenia. Przecież nie groziło w żadnym dającym się przywołać momencie, że katolików, Polaków, Niemców już nie będzie. Kościół, Polska, Niemcy przeszli wiele, stają przed trudnościami, ale z perspektywy historii są to tylko zachwiania. Odchodzenie od Kościoła, tracenie poszczególnych osób może być smutne, ale nie zagraża istnieniu. Tymczasem sześćdziesiąt parę lat temu naprawdę stało się do pomyślenia, że Żydów już nie będzie. Ten fakt – że stało się to do pomyślenia – jest wedle Emila Fackenheima powodem, by przemyśleć na nowo teologię. Żydowską, a może nie tylko żydowską. Ten imperatyw doprowadził go to do słynnego 614 przykazania: nie daj Hitlerowi pośmiertnego zwycięstwa, przeżyj, przetrwaj jako Żyd.

To, co powiedziałem o wyzwaniu jakim jest samo przetrwanie Żydów jako Żydów, jest na temat: Edyta Stein zerwała z tradycją żydowską. Oczywiście ona sama uważała, że przynależy do narodu żydowskiego tak samo, jak przedtem. Cokolwiek sądziła, dla większości Żydów jest jasne, że popełniła apostazję.

Czy przestała być Żydówką? Z jednej strony oczywiście nie. Nie można przestać. Grzeszący, obojętny, zbuntowany Żyd jest nadal Żydem. Ale apostazja to postępek szczególny. Oznacza zerwanie, rezygnację z włączenia swojego życia w ciągłość żydowskiego trwania, zdradę żydowskiej misji. Żydzi niereligijni są z perspektywy tradycji religijnej grzesznikami, ale mają zawsze możliwość powrotu. Któż z nas nie grzeszy? Żydzi, którzy stali się wyznawcami innej religii, szczególnie, gdy są do niej zapaleni, choć oczywiście mogą wrócić, są – wedle tradycyjnego podejścia – straceni. A nawrócenie na chrześcijaństwo jest szczególnie bolesne. Przecież przez stulecia Kościół próbował nawrócić Żydów – używając perswazji i presji, nęcenia i nękania.

Na ogół nawrócenia na chrześcijaństwo nie są przez Żydów traktowane jako poważny problem teologiczny. Takie nawrócenie jest czymś dramatycznym, ze względu na wspomniany wyżej imperatyw przetrwania, ale nie podważa tożsamości innych Żydów. Jest smutne, bolesne, godne pożałowania, tragiczne, ale nie jest zwykle traktowane jako wyzwanie. Domniemane motywy to interes albo brak wiedzy i zakorzenienia w tradycji żydowskiej, ambicje albo wygodnictwo, uwiedzenie przez kulturę większości albo nienawiść do samego siebie. Mój ojciec, sam będą jak najdalszy od tradycji żydowskiej, przytaczał powiedzenie znakomitego orientalisty Chwolsona: Czy ochrzciłem się z przekonania? Oczywiście, jestem bowiem przekonany, że lepiej być profesorem w Petersburgu niż mełamedem w sztetlu. Cokolwiek jednak powiedzieć na ten temat, jest oczywiste dla każdego, kto wie cokolwiek o Edycie Stein, że te domniemania nie dotyczą w najmniejszym stopniu św. Teresy Benedykty. Dlatego żydowski teolog David Novak określił ją jako „najbardziej znaczący przypadek żydowskiej konwersji na chrześcijaństwo” w XX wieku; dlatego – dodał – jest ona być może „najbardziej dla nas problematycznym Żydem od czasów Saula z Tarsu”.

Nawracanie

Edyta Stein uczyniła dokładnie to do czego przez stulecia Kościół nakłaniał Żydów. Uznała, że chrzest jest sposobem dopełnienia jej religijności, zwieńczenia jej żydowskości. To, co przed chwilą opisałem, tłumaczy, dlaczego przez Żydów, którzy poczuwają się do zobowiązania jakim jest tradycja, taka postawa jest odczuwana jako problem, zdrada, zło. Ja też tak to odczuwam. Chciałbym być dobrze zrozumiany: nie kwestionuję prawa Edyty Stein do wyboru religijnego. Nie chciałbym, aby ona czy ktokolwiek teraz był przymuszany do pozostawania Żydem. Cenny i w moich oczach jest liberalny porządek, zgodnie z którym każdy wybiera sam, a nie musi koniecznie podporządkować się otoczeniu czy rodzinie. Nie chcę przez to powiedzieć, że każda religia jest równie dobra jak każda inna. Porównywanie religij prowadzi to do problemów, o których za chwilę. Tymczasem wystarczy przypomnieć, że zgodnie z tradycją być Żydem to funkcjonować w ramach judaizmu. Judaizm można różnie pojmować, istnieją obecnie różne formy wyrazu, ale chrześcijaństwo nie jest jedną z nich. Nie jest; w tej kwestii zgadzają się prawie wszyscy, zarówno Żydzi jak i chrześcijanie.

Wyniesienie na ołtarze Edyty Stein czyni z niej przykład do naśladowania. Dla kogo? Oczywiście wprost – dla katolików. Rozumiem, że jej osoba może być inspiracją na wiele sposobów. Jest ona faktycznie kimś bardzo wybitnym. Jej format intelektualny, osobowy, duchowy jest godny największego uznania. Również, nie waham się powiedzieć, głębia jej religijności. Nie zmienia to jednak faktu, że chwaląc jej religijność w sposób nieunikniony odwołujemy się do jej konwersji jako wydarzenia pozytywnego, bo mamy obowiązek poważnie potraktować jej przekonanie, że było pozytywne dla niej. Jednak przez to jawi się ona jako przykład do naśladowania także dla Żydów. Dylemat jest bardzo prosty. Z jednej strony Kościół ma oczywiście prawo kanonizować kogo zechce i w zasadzie Żydom nic do tego. Z drugiej strony, kanonizując osobę, która świadomie przeszła od judaizmu do chrześcijaństwa, mówi, że Żydzi godni najwyższej pochwały to ci, którzy stali się katolikami. Nie ma łatwego sposobu przezwyciężenia problemu. Można tylko stwierdzić tak: Im bardziej jej droga jest określana jako pielgrzymka osobista, która może inspirować, ale nie ma stanowić przykładu, tym mniej kontrowersyjna jest sprawa Edyty Stein.

Oczywiście najważniejszą sprawą jest tu nie sama Edyta Stein i jej sprawa, ale stosunek Kościoła katolickiego – a szerzej, chrześcijaństwa – do nawracania Żydów. W moim przekonaniu nie ma w tym względzie pełnej jasności. Oczywiście teraz – po wojennej Zagładzie i po drugim Soborze Watykańskim, sytuacja jest inna niż niegdyś. Nie są organizowane misje w celu nawrócenia Żydów. Istnieją wypowiedzi poważnych teologów, że nie należy dążyć do nawracania Żydów. Oficjalna komisja Kościoła amerykańskiego (Bishops' Committee for Ecumenical and Interreligious Affairs of the National Conference of Catholic Bishops) pod przewodnictwem kard. Williama Keelera oświadczyła wprost, że „beatyfikacja Edyty Stein w żadnym razie nie może być rozumiana przez katolików jako impuls do nieusprawiedliwionego [unwarranted] prozelityzmu wśród społeczności żydowskiej.” Pomijając nawet kwestię, na czym miałby polegać usprawiedliwiony czy konieczny prozelityzm, pozostajemy jednak wobec dwu problemów. Po pierwsze, wielu katolików, księży, teologów myśli inaczej. Otwarcie albo w głębi serca uważają, że najlepsze co Żydzi mogliby zrobić to przyjąć chrzest. Sam się z tym stykałem, wiem, że taka postawa jest traktowana jako zrozumiała, a raczej sama przez się zrozumiała. Nie wiem, jaki jest zasięg tego myślenia; sądzę, że bardzo znaczny. Jednocześnie wiem, że są katolicy, którzy myślą odwrotnie: uważają, że dobrze, by Żydzi pozostali Żydami. Znam ludzi, dla których jest to samo przez się zrozumiałe. Jednak – i to jest ten drugi, znacznie subtelniejszy problem – nawet wśród nich nie jest automatyczne uznanie, że skoro Żydzi powinni być Żydami, to należałoby zniechęcać Żydów, którzy chcą zostać chrześcijanami. Rozumiem, że nie jest to łatwy krok, bo idzie na przekór tysiącom lat tradycji, bo podaje w wątpliwość zasadniczą zasadę, jaką dla chrześcijaństwa jest misyjność. Jednak sądzę, że jest do pomyślenia, że Żyd – i tylko Żyd, nie proponuję, by to rozszerzać na innych – przychodząc do Kościoła, by zacząć przygotowania do chrztu, usłyszy w kościele – właśnie w kościele! – że powinien najpierw się zapoznać z tradycją żydowską i zobaczyć, jak być religijnie wierniejszym Żydem.

Wyzwanie dla Kościoła

Oczywiście nie jest moim zadaniem przedstawianie katalogu wyzwań, jakie sprawa Edyty Stein stawia przed Kościołem i chrześcijaństwem. Byłoby niewłaściwe, gdybym to czynił. Mogę tylko wyrazić nadzieję, że będzie ona nadal skłaniać do przemyśleń dotyczących Zagłady, czyli: jak o niej mówić i ją pamiętać, jaką rolę odegrał w niej Kościół i chrześcijanie, jaką rolę mógł odegrać.

Chciałbym jednak omówić pewne uczucia. Abraham Foxman i Leon Klenicki w roku 1999, z okazji kanonizacji, a więc po długich dyskusjach, które – można by sądzić – powinny były wszystko wyjaśnić, oświadczyli, że mają poczucie, iż „stracili Edytę Stein dwukrotnie”. Najpierw przez apostazję, a potem przez kanonizację.

Jak można stracić osobę przez fakt jej kanonizacji? Otóż wedle wspomnianych liderów ADL (amerykańskiej Ligi Przeciw Zniesławieniu, Anti-Defamation League) „pewne grupy zawłaszczają ją jako męczennicę chrześcijańską”. W ten sposób staje się ona „pretekstem, dzięki któremu Kościół może domagać się dla siebie takiego samego statusu ofiary” jak Żydzi. Jest to tym bardziej niewłaściwe dlatego, że wśród źródeł tragedii Żydów były również „antyżydowskie praktyki” Kościoła. Chciałbym podkreślić, że rozumiem, dlaczego takie zarzuty wywołują zasadniczy sprzeciw wśród katolików. Przecież chodziło o jej uczczenie bez odmawiania jej żydowskości! Nikt rozsądny nie neguje, że została zamordowana jako Żydówka. Faktycznie, Kościół mówi, że zginęła ona zarówno jako „córka Izraela” jak i męczennica chrześcijańska. Jednak to nie zamyka sprawy. Moim zdaniem, choć przytoczone zarzuty zawłaszczenia oraz pomijania winy Kościoła, są sformułowane zbyt kategorycznie, zasługują na to, by potraktować je poważnie.

Zacznę od drugiego zarzutu, czyli tuszowania winy Kościoła, który był wprost podejmowany jako problem przez poważnych jego przedstawicieli. Nie jestem jednak pewien, czy na szerszą skalę jest to rozumiane w Polsce, gdzie pamięć prześladowań jest tak żywa. Tymczasem choć wielu katolików i ludzi Kościoła było prześladowanych przez nazistów, prześladowanie nie usuwa odpowiedzialności. Kard. Keeler ma tego świadomość. W swoim omówieniu wspomnianego oświadczenia amerykańskich biskupów stwierdza, że „medytacja o męczeństwie Edyty Stein musi podkreślać winę chrześcijan i wzywać dzisiaj wszystkich do skruchy”. Ciekaw jestem, czy takie wezwanie może zabrzmieć również w Polsce.

Jeśli chodzi o zarzut zawłaszczania, to komisja Kościoła amerykańskiego stwierdziła wprost, że „czcząc Edytę Stein, Kościół pragnie uczcić wszystkie sześć milionów żydowskich ofiar”. Ta deklaracja jest ważna, jednak jest tylko deklaracją. Co ważniejsze, nie przezwycięża wprost zarzutu, że Kościół chce przedstawiać siebie jako ofiarę tej samej kategorii co Żydzi. Ta sprawa jest dość delikatna, zwłaszcza w Polsce. Polscy katolicy byli ofiarami nazizmu, w tym księża. Wiemy, że w Auschwitz zostało zamordowanych wielu księży. Na początku ekspozycji w muzeum w obozie trafiamy na cytat z przemówienia „powitalnego”, wedle którego Żydzi mogą liczyć na przeżycie kilku tygodni a księża niewiele dłużej. Taka wypowiedź (zresztą wedle prof. Długoborskiego jej autentyczność jest wątpliwa) dla przeciętnego gościa muzeum sugeruje porównywalny los obu kategorii ofiar. Tymczasem wskazuje ona tylko na porównywalne zagrożenia dla więźniów. A to nie jest to samo, co podobieństwo losu katolików i Żydów. Olbrzymia większość ofiar Auschwitz to Żydzi, którzy byli mordowani od razu i nie mieli szczęścia – szczęścia! – zostać więźniami obozu. Tym bardziej odnosi się to do innych wielkich obozów śmierci, które nie były w przeciwieństwie do Auschwitz również obozami pracy: Treblinki, Bełżca, Sobiboru. Co więcej, nawet los więźniów nie był całkiem taki sam. Zagrożeni byli podobnie, ale – poza początkowym okresem istnienia obozu – nie byli w takiej samej sytuacji: żydowscy więźniowie z reguły mieli za sobą tragiczne doświadczenie pierwszego dnia, gdy ich najbliżsi szli do gazu. Nikt już na nich nie czekał. Nikt się o nich nie modlił, nikt nie pisał listów. Te okoliczności odróżniały ich los od losu katolików. Inna jest również sama liczebność ofiar, a zwłaszcza zupełnie nieporównywalna jest ich proporcja w stosunku do społeczności, z której się wywodziły. Wszystko to tłumaczy, dlaczego nawet gdy w pełni uznać ofiary poniesione przez katolików, nie należy zaliczać ich do tej samej kategorii co Żydów.

Choć wierzę, że Kościół nie miał intencji zawłaszczania Holokaustu – a należy dodać, iż wielu Żydów jest podejrzliwych w tym względzie – to jednak pozostaje faktem, że Edyta Stein uczyniona została wyróżnionym reprezentantem ofiar. Nie da się uciec od pytania, co dla pamięci o Zagładzie oznacza fakt uczynienia katolickiej świętej przedstawicielką ofiar, jedną z bardzo nielicznych twarzy reprezentującej masy bezimiennych ofiar obozów śmierci. Nie powinna dziwić powracająca wątpliwość, czy nie prowadzi to do zawłaszczania, chrystianizacji Zagłady.

Wyzwanie dla Żydów?

Ponieważ Edyta Stein zginęła jak inni Żydzi, jest niewątpliwie ofiarą Holokaustu. Ale jest też kimś innym – katolicką świętą. Jest bardzo nietypowa dla ofiar Zagłady, ale dlaczego nie uszanować jej wyjątkowości? Wśród ofiar Zagłady były i takie osoby. Czy wnosi to coś nowego do debaty o tym, czym są Żydzi? Raczej nie – odpowiedzą prawie wszyscy Żydzi. Ale cytowana wyżej uwaga Davida Novaka o „najbardziej problematycznej” osobie spośród Żydów współczesnych wskazuje, że pozostaje pewien niepokój. Być może Edyta Stein wskazuje na wyzwanie, które jest jeszcze niedostatecznie rozpoznane.

Żydzi byli przyzwyczajeni przez pokolenia, że nawrócenie na chrześcijaństwo powoduje faktyczne usunięcie ze wspólnoty żydowskiej. W XX wieku przestało to być oczywiste. Karmelita Daniel Rufeisen symbolizuje komplikację tej kwestii z powodu pojawienia się obywatelstwa Izraela, a co najmniej utożsamienia z Państwem Izraela, jako kryterium żydowskości. Edyta Stein symbolizuje załamanie się tej oczywistości z powodu jej żydowskiej śmierci, co wskazuje na możliwość uznania żydowskiego losu za kryterium żydowskości. W Polsce ciekawym przykładem tego samego problemu jest Stowarzyszenie Dzieci Holokaustu, którego członkowie to żydowskie dzieci, którym udało się przeżyć wojnę w Polsce i mieszkają w niej do dziś. Otóż większość spośród nich to katolicy. Ich stowarzyszenie jest jednak bardzo żydowskie, bo wspólnym mianownikiem jest żydowski los, śmiertelne zagrożenie w czasie okupacji niemieckiej. To chyba jedyna na świecie organizacja żydowska, której większość członków stanowią katolicy. Stwarza to problem, który symbolizuje również nazwisko Stein, ale mało kto wśród Żydów postrzega ten problem jako istotny. Jest bowiem jasne, że wynikł on z chwilowego zawirowania historii i niedługo zniknie wraz z odejściem ludzi, którzy są jego uosobieniem. Pozostanie oczywiście aktualna nauka, że żydowskie zagrożenia mogą stać się udziałem ludzi, którzy zerwali z żydowską tradycją i społecznością. Wciąż jednak nie widać, jak miałoby to wpłynąć na nasze rozumienie tej tradycji.

Wyzwanie dla dialogu

W dialogu międzyreligijnym jest przyjęte, że prozelityzm niszczy zaufanie, które jest w dialogu niezbędne. Jednak nawet wtedy, gdy odrzucamy prozelityzm, w dialogu chrześcijańsko-żydowskim pozostaje kontrowersja – twierdzi David Novak (“Edith Stein, Apostate Saint”, First Things 96 (1999), 15-17) – którą zwykle ukrywamy gdzieś głęboko. Ma ona polegać na przekonaniu każdej ze stron, że najlepszą drogą do Boga jest „albo Tora i tradycja żydowska, albo Chrystus i Kościół.” Nawet, gdy uznaje się wartość obu dróg, wywodzi Novak, dla obu stron opuszczenie wspólnoty i przeniesienie się do tej drugiej jest zejściem z lepszej drogi na gorszą. To dlatego nie możemy uniknąć problemu apostazji, który tak mocno stawia przed nami sprawa Edyty Stein. Wspólnota katolicka i żydowska wykluczają się wzajemnie. Możemy się szanować, ale oddzielnie czekamy na wypełnienie się proroctw. „My Żydzi możemy mieć empatię dla katolików którzy mają jeszcze jednego świętego, jeszcze jeden przykład świętego życia, ale nie możemy współodczuwać (pierwotne znaczenie „sympatii”) z katolikami, tak jak nie możemy celebrować z nimi Eucharystii.” I kończy: „Na najgłębszym poziomie jesteśmy wciąż sobie obcy.”

Ten wywód jest ciekawy i ważny, ale wydaje mi się nieprzekonujący. Jest bowiem możliwa wizja, do której zostało już uczynionych kilka aluzji w poprzedzających rozważaniach. Przyjmijmy bowiem, że nie ma obiektywnej miary, wedle której albo Tora jest lepsza, albo Chrystus. Dla Żydów lepsza jest Tora i judaizm, dla innych lepszy jest Chrystus i Kościół. Nawrócenie nie jest oczekiwane po żadnej ze stron. Oczywiście nawrócenia się zdarzają i szczerzy konwertyci (w tradycyjnym judaizmie mówi się „ger cedek”) są mile widziani. Jednak pierwszym obowiązkiem jest zniechęcanie osoby aspirującej do konwersji. Gdy konwersja już się dokona, traktuje się taką osobę jako pełnoprawnego członka społeczności, ale nie uważa się jego drogi za wzorzec, który powinien obowiązywać innych. Dokładnie tak, jak wiadomo, postępuje się według tradycji żydowskiej. Czy jest to do przyjęcia w chrześcijaństwie – choćby tylko w odniesieniu do Żydów – nie mnie sądzić.

Oczywiście pozostaje pewien problem. Ludzie ze społeczności, którą konwertyta opuścił, uważają, że popełnił on błąd. Wygląda więc na to, że patrzą z góry na niego i jego nową wspólnotę. Ale nie jest to porównywanie całości tradycji z punktu widzenia abstrakcyjnego człowieka. Jeśli poszczególna osoba ma dostatecznie dobre dane, by dokonać konwersji, to w porządku. Jej pozytywna ocena po jednej stronie nie ma to jednak oznaczać sugestii, że wszyscy powinni pójść w jej ślady, a jej negatywna ocena po tej stronie, którą opuściła, nie ma oznaczać negatywnej oceny członków jej nowej wspólnoty.

Przy takim podejściu Edyta Stein pozostaje katoliczką, z radością akceptowaną i czczoną w Kościele. Nie staje się wzorcem dla Żydów. Wśród Żydów jest traktowana z szacunkiem, choć ze smutkiem, jako osoba, która poszła indywidualna drogą, drogą, która – jako się rzekło – nie jest wzorcem dla innych Żydów.

Symbol?

Ktoś może powiedzieć, że niezależnie od problemu nawracania, pozostaje faktem, że dzięki Edycie Stein dochodzi do spotkania Żydów i katolików. Jeśli powiemy, że dzięki sprawie Edyty Stein były organizowane spotkania, pojęto poważną refleksję, to rzecz jest oczywista. Jednak tym, którzy mówią o pozytywnej roli świętej w dialogu chrześcijańsko-żydowskim chodzi o coś więcej. Ma ona być uosobieniem spotkania, łącznikiem między obiema wspólnotami, osobą, która w sobie łączy to, co najlepsze w judaizmie i katolicyzmie. Szanuję motywy, które stoją za taką postawą, ale z tego, co już powiedziałem, powinno być jasne, że nie podzielam tego spojrzenia. Edyta Stein będzie czczona przez katolików, ale nie będzie wspólną świętą; jej śmierć była po prostu żydowska, nie stała się katolicka z powodu jej oddania dla katolicyzmu; jej osiągnięcia intelektualne czy duchowe mogą inspirować każdego, ale nie dlatego, że w szczególnie udany sposób łączą inspiracje żydowskie i chrześcijańskie.

(Odczyt wygłoszony 9 maja 2006 w Oświęcimiu)

Stanisław Krajewski jest pracownikiem naukowym Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Jest członkiem gminy żydowskiej w Warszawie, a także współprzewodni­czącym Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów.