Łukasz Kamykowski – Spojrzenie na Auschwitz. Polski punkt widzenia
15/12/2003 | Na stronie od 15/12/2003
Źródło: Centrum dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu
Łukasz Kamykowski
Spojrzenie na „Auschwitz” – polski punkt widzenia
Poniższy tekst ma charakter osobistego świadectwa czy wspomnienia o tym, czym był i jest temat „Auschwitz” w moim życiu. Spośród wspomnień wybieram dwa obrazy i streszczenie dalszej historii spotkań z obozem. Spróbuję dodać do tego komentarz hermeneutyczny, wydobywający z tych obrazów bardziej ogólny sens.
Pierwsze wspomnienie: pamięć dziadka
Pierwsze wspomnienie sięga wczesnego dzieciństwa, takiego okresu, w którym człowiek zadaje pytanie, dlaczego inne dzieci mają dziadków i babcie, a my mamy tylko jedną „babunię”.
We Wszystkich Świętych i w Zaduszki chodziliśmy z rodzicami na cmentarz Rakowicki w Krakowie, gdzie są groby większości zmarłych z naszej rodziny. Był wśród nich także grób rodziców naszego taty i jego siostry; zapalaliśmy na nim świeczki i modliliśmy się za nich. Grobu drugiego dziadka nie było na cmentarzu. Mama prowadziła nas pod niewielki pomnik w kształcie czworobocznego słupa z kulą u góry, do którego były przymocowane metalowymi obręczami takie metalowe jakby wazy na zupę, tylko bardziej podłużne (mama mówiła: „urny”); były na nich różne bardzo trudne do przeczytania napisy: „Buchenwald”, „Dachau”, „Sachsenhausen”, „Ravensbrück”… Dokoła tego pomnika paliło się zawsze całe mnóstwo zniczy i świeczek i stało w milczeniu pełno ludzi ze spuszczonymi głowami, całkiem nieruchomych – tylko ich twarze migotały od światła lampek. Mama też dawała nam lampki do ręki i mówiła szeptem, żeby je zapalić i postawić obok innych, i bardzo się pomodlić za „Henka”, to znaczy za jej tatę, który był naszym dziadkiem, „bo on tego bardzo potrzebuje”.
Kiedy pytaliśmy (również szeptem), czy on tu jest, mama kręciła przecząco głową i pokazywała urnę z najdłuższym i najtrudniejszym napisem: „Auschwitz-Birkenau”. „On zginął w obozie, w Oświęcimiu” – odpowiadała; kiedyś (nie tutaj) miała nam opowiedzieć więcej, co to właściwie znaczy.
Z czasem rzeczywiście dowiedzieliśmy się od niej, jak którejś nocy podczas okupacji przyszło po niego gestapo; wyciągnęli go z łóżka i już go nigdy więcej nie widziała. Babunia (jej mama) poszła następnego dnia na Pomorską na gestapo. Powiedzieli jej, że został wywieziony do Oświęcimia. Potem, mniej więcej po miesiącu, przyszło z obozu zawiadomienie o jego śmierci1. Z czasem udało się im ustalić, że tamtej nocy zbierali wszystkich oficerów rezerwy Wojska Polskiego, którzy byli jeszcze na wolności.
Do tego, co pamiętam z dzieciństwa, należy jeszcze jedno istotne dopowiedzenie. W tamtych czasach wszystkie szkoły organizowały obowiązkowe wycieczki do Oświęcimia. Mama zawsze znalazła jakieś wytłumaczenie dla wychowawców i nigdy nie dała nam tam jechać z taką szkolną wycieczką; zresztą sama ani z nami nigdy się tam też nie wybrała: „to jest bez sensu”.
Pierwszy raz byłem więc w obozie dopiero jako student z duszpasterstwem akademickim od Świętej Anny z Krakowa, na nocnym czuwaniu przed dniem beatyfikacji o. Maksymiliana Kolbego. Brałem udział w modlitewnym czuwaniu, w nabożeństwie Drogi Krzyżowej wzdłuż drutów obozu, ale – wierny stanowisku mamy – odmówiłem „zwiedzania muzeum” następnego dnia.
Pierwszy komentarz
To, co opowiedziałem, tak jak sam pamiętam, to oczywiście tylko jednostkowy przykład tego, jak w Polsce pamięta się Oświęcim, z czym się on kojarzy średniemu pokoleniu. W różnych rodzinach wspomnienia będą różne. Można jednak pokusić się o uogólniający komentarz, zwracając uwagę na pewne cechy charakterystyczne tej minirelacji.
Wspomnienia rodzinne
W Polsce hasło wywoławcze „Oświęcim”2 przechodzi nieraz (powiedziałbym: często) przez samo serce rodzinnych wspomnień. Pierwsze skojarzenie Oświęcimia jest z kimś bliskim, kto tam zginął; ewentualnie – przeżył.
Tak było przynajmniej do mojego pokolenia dzisiejszych pięćdziesięciolatków (i jeszcze trochę młodszych). Nasi rodzice sami dobrze wiedzieli, czym jest Oświęcim: sami chcieli to przekazać dzieciom; widzieli to jako swój trudny obowiązek, w którym jednak nikt nie miał prawa ich wyręczać. Taki przekaz stanowił fundament wszelkiej ewentualnej dalszej wiedzy o obozie. Miał on swoje niezaprzeczalne zalety, ale także swoje braki.
Przede wszystkim nikt w Polsce nie mógł wątpić o rzeczywistości Auschwitz, nawet jeśli nie dotarł nigdy na miejsce: brakowało w domach ludzi, którzy powinni byli w nich być, a ich nie było. Bo nie samo miejsce jest tu najbardziej istotne, lecz pamięć o konkretnych ludziach. Budowała ona podstawowy szacunek i uczyła powagi traktowania spraw związanych z Oświęcimiem. Nie wolno było mówić o obozie jakkolwiek; nie wolno też było mówić za dużo. W pamięci o zmarłych są rzeczy, które trzeba przemilczeć – zamordowani w nieludzkich warunkach mają do tego prawo jeszcze bardziej niż wszyscy inni zmarli. A oczy tych, którzy przeżyli, potwierdzały wymowę tej prawdy i zniechęcały do stawiania głupich pytań. Może zresztą nie tylko głupich; może i takich, które pozwoliłyby zobiektywizować rodzinne tradycje, zobaczyć je na szerszym tle, zobaczyć je oczyma innych. Zresztą warunki zewnętrzne, w jakich znajdowała się Polska, nie ułatwiały takiej konfrontacji.
Pewnie nie wszyscy reagowali tak radykalnie, jak moja mama, na przekształcenie byłego obozu w muzeum horroru; przekonanie czy odczucie, że „zwiedzanie” Oświęcimia profanuje tragedię milionów ludzi, nie należało jednak do rzadkości. Tego miejsca nie da się zwiedzać jak pamiątki przeszłości, nawet jak pól bitewnych związanych z chwałą poległych obrońców wolności narodowej. Może nie wystarczy też tylko chcieć wiedzieć, jak to naprawdę było. „To jest bez sensu”; tego, choćby nie wiem ile ustaleń się namnożyło, nie da się zrozumieć. Trzeba czego innego: trzeba się bardzo za nich modlić.
Kontekst wiary
Krąg światła rzucany przez setki lampek otaczających symboliczny pomnik ofiar hitlerowskich obozów na cmentarzu wyznacza ł od początku dla mnie i – myślę – dla większości Polaków jedyne możliwe miejsce spotkania z tamtą przeszłością. Temu, co się stało, można stawić w sensowny sposób czoła tylko w kontekście wiary. Wiara, choć w każdym ludzkim sercu chwiejna jak pojedynczy płomyk świecy na listopadowym wietrze, zbiera ludzi w krąg, który osłania ich światełka od wiatru i stwarza przestrzeń, w której się milczy o tym, o czym nie da się mówić, już nie samemu – lecz z Bogiem. A przez to i z tymi, którzy są u Boga. Wtedy milczy się już nie o zdarzeniach, których nic nie odwróci, lecz o nich – o bliskich i dalekich, którzy są w Jego ręku i dla Niego – żyją. Wtedy można zrezygnować ze zrozumienia wszystkiego, nie rezygnując z dalszego życia.
Ten podstawowy krąg światła rozświetlały dodatkowe światła świadectwa męczenników, którzy potwierdzali swym heroicznym wytrwaniem słuszność trwania w kręgu wiary. Mówiły o tym, że Bóg podtrzymuje i potwierdza tę postawę. Pierwszym, o którym rozchodziła się wieść z ust do ust (oficjalnym środkom przekazu w rękach komunistycznej władzy nie zależało na takiej propagandzie) był ojciec Maksymilian Kolbe. Jego ofiara za współwięźnia konkretyzowała nadzieję, że człowieczeństwo jest jeszcze możliwe i że trzeba go szukać i bronić właśnie na linii wiara – nadzieja – miłość. Było to ważne w czasach, kiedy terror, choć stosowany według innych reguł ideologicznych i słabnący z dziesięciolecia na dziesięciolecie, stanowił nieodłączny kontekst myślenia o własnym losie i własnym człowieczeństwie dla każdego, kto nie bał się myśleć. Dlatego ojciec Maksymilian (na długo zanim został przez Kościół oficjalnie beatyfikowany, a potem kanonizowany) stał się w Polsce podstawowym kluczem do pytania o Oświęcim. Dołączające się później wieści o innych bohaterach obozów: doktorze Korczaku, Stanisławie Leszczyńskiej, Edycie Stein, były przyjmowane według tego samego klucza, bez pytania o przynależność wyznaniową: chodziło o wiarę w Boga i w człowieka, o nadzieję dla człowieka.
Taka linia myślenia o Oświęcimiu była dla mnie jedyną możliwą do przyjęcia aż do końca lat siedemdziesiątych; jej ukoronowaniem jest inne przeżycie, które chcę tu wspomnieć.
Drugie wspomnienie: msza papieska w obozie
Drugie wspomnienie pochodzi z pierwszych miesięcy mojego kapłaństwa, z czerwca 1979 roku.
W ramach pierwszej pielgrzymki do Polski niedawno wybranego papieża Jana Pawła II była przewidziana także msza święta w obozie oświęcimskim. Neoprezbiterom, do których należałem, polecono dostać się na własną rękę do Oświęcimia, by pomóc podczas tej mszy rozdawać komunię świętą. Mimo różnych trudności udało mi się dostać na czas na wyznaczone miejsce, zapełniające się coraz gęściej pielgrzymami cisnącymi się wśród ruin baraków na obrzeżach obozu Birkenau.
Wielu analizowało już papieską homilię z tej mszy. Ja z niej wtedy niewiele zapamiętałem, oprócz tego, co nadawało szczególny ton całej celebracji: wielkiego szacunku dla wszystkich ofiar tego obozu, kimkolwiek były. W mojej pamięci pozostał na zawsze przede wszystkim obraz udzielania komunii świętej tej ogromnej rzeszy żyjących w miejscu stworzonym dla masowej śmierci i rosnąca świadomość: Bóg nie da śmierci ostatniego słowa. Było to doświadczenie upartej wierności Boga, która każe Mu iść niestrudzenie ku ludziom, gdziekolwiek się znaleźli, jeśli tylko ich wiara stwarza Mu przestrzeń przyjęcia od Niego znaku, określonego Jego zbawiającym Słowem. W Jego imieniu, ostrożnie, by nie zapaść się w jakiś dół po fundamentach baraków lub by nie podeptać rzeczy któregoś z przybyłych na tę mszę pielgrzymów, szedłem ku szeregom wyciągających się z nadzieją głów, przypominając słowo obietnicy, przyjmując potwierdzenie wiary i podając Chleb Życia.
Myślałem z ogromną wdzięcznością o pokorze i cichości Boga, który w taki właśnie sposób okazuje się wierny wobec poniżonych i zdeptanych, umacnia słabych w nadziei, a sprzeciwia się pysze szyderców, morderców, władców tego świata: nie dyskutuje z nimi, nie spiera się, lecz obdarza tym obficiej życiem; boskim Życiem miłości mocniejszej niż śmierć.
Wiara i nadzieja towarzysząca modlącym się na cmentarzach za zmarłych po obozach, którą zapamiętałem z dzieciństwa, tutaj znajdowała swe potwierdzenie i dopełnienie.
Sądziłem wówczas, że jest to już ostatnie słowo Boga nad Oświęcimiem, że wszystko, co można było i trzeba było dopowiedzieć o tym miejscu, stało się na moich oczach. Niedługo miałem się przekonać, że tak nie jest. Ale zanim o tym powiem, znów parę słów komentarza do tego niezapomnianego doświadczenia.
Drugi komentarz
W tym drugim komentarzu chcę wyjaśnić, dlaczego takie doświadczenie – tak bardzo, można powiedzieć, katolickie i polskie – wydawało mi się całkowicie wystarczające do interpretacji zbrodni wymierzonej przecież w głównej mierze przeciw Żydom i dokonanej z inicjatywy ekschrześcijan rękami wielu chrześcijan3. Dlaczego mam podstawy uważać, że podobnie przeżywała to ogromna większość moich rodaków. Myślę też, że dla wielu do dziś jest to jedyny dostępny im sposób czucia i myślenia o rzeczywistości Auschwitz.
Dwubiegunowy świat Polski mojej młodości
Całe moje dziecięce i młodzieńcze doświadczenie było związane z Polską rządzoną przez narzuconą wraz z wkroczeniem w 1945 roku wyzwoleńczej Armii Czerwonej ekipę komunistyczną, narzucającą społeczeństwu swój światopogląd, swą jedynie słuszną ateistyczną ideologię. W tej sytuacji cały świat był podzielony na dwa obozy, na „my” i „oni”: my – wierzący, Polacy, katolicy, ludzie uczciwi; i oni – czerwoni, komuniści, ateiści, względnie karierowicze, którzy się sprzedali władzy! Był świat wiary – i świat niewiary; świat liczący się z Bogiem i świat budowany przeciw Bogu.
Nie chodziło przy tym o to, czy w praktyce ten podział jest całkiem ostry. Owszem, wiadomo było że nie; nawet że strefa szara jest dość rozległa. Oczywiście wśród „wierzących” też są „ludzie i ludziska”; oczywiście wśród „niewierzących” też się trafiają całkiem porządni; są tacy także wśród „Ruskich”, a nawet (ponoć) trafiali się i wśród Niemców.
Chodziło o to, że podstawową kwestią było to, czy Bóg jest, czy Boga nie ma – i trzeciej możliwości naprawdę nie było widać, a wszystko inne w interpretacji świata było już tylko konsekwencją (wydawało się prostą) tej pierwszej kwestii. Teoretycznie było wiadomo, że świat wiary nie jest całkiem jednorodny: że są (gdzieś) chrześcijanie innych wyznań, że są (gdzieś) wyznawcy innych religii, na przykład wierzący Żydzi. Ale w codziennej rzeczywistości nie spotykało się ich, wyobrażało się więc ich sobie na własny obraz, nie traktując teoretycznych różnic bardziej poważnie, niż różnic w strojach, w zwyczajach. W tej perspektywie podświadomie porządni Żydzi4, którzy (też) zginęli w obozach, to byli tacy trochę tylko inni Polacy, trochę inni katolicy: wierzyli w Boga, modlili się idąc na śmierć. Natomiast Niemcy, którzy napadli na Polskę w roku 1939 (tylko ci przez długi czas byli realnie obecni w naszej codzienności poprzez pamięć pokolenia rodziców i dziadków), byli po prostu gorszą jeszcze od komunistów wersją ateistów5. Zamęczyli po obozach tylu księży! Zupełnie nie przychodzili na myśl w innej roli, kiedy się myślało o wierze czy o Kościele. Pamiętam, że gdy (jako czternastolatek) musiałem w szkole zmierzyć się z problemem, jaki dla wielu stanowił (dla wielu naprawdę, dla innych na niby – ze względów propagandowych) list biskupów polskich do biskupów niemieckich o przebaczeniu, jednym z moich odkryć6 było: to oni (Niemcy) też mają biskupów (= są wierzący!?).
Wracając po tej dygresji do tego, co mówiłem o doznaniu pełni w czasie papieskiej mszy w obozie, łatwiej może zrozumieć, że łącząc się duchowo według katolickiego rytu z Bogiem żyjącym, dla którego wszystko żyje i który ożywiał oto do nadziei rzeszę wierzących, nie widziałem jej w żaden sposób w przeciwstawieniu do rzeszy pomordowanych, owszem – to była dla mnie, dla nas, żywa kontynuacja tego świata wierzących, który bezbożni usiłowali unicestwić. Bóg ujął się za swoim ludem.
Polska wersja pamięci o obozie
Dla dopowiedzenia, dlaczego hasło „Auschwitz” budzi tak inne skojarzenia tu u nas niż gdzie indziej, potrzebna wydaje się też dygresja druga, z tamtą pierwszą powiązana i zrozumiała na jej tle. Polacy mają własną tradycję oświęcimskiego obozu; mieli ją już zanim dowiedzieli się o związku Auschwitz z zagładą Żydów, a nawet zanim się ona dokonała. „Tylko świnie siedzą w kinie, a Polacy w Oświęcimie” – wypisywali ludzie podziemia (nawołując do bojkotu) na murach tych kin, które „wyższa rasa” zostawiła w Generalnym Gubernatorstwie dostępne dla ludności niegermańskiej, już wtedy, gdy obóz koncentracyjny Auschwitz służył szerzeniu terroru w podbitym kraju, a zanim stał się obozem zagłady przede wszystkim Żydów. Zagłada (jak pamiętam z opowieści zasłyszanych w dzieciństwie) kojarzyła się pokoleniu moich rodziców raczej z utworzonymi przez Niemców gettami i ich „likwidacją”; najważniejszym jej symbolem w naszym odczuciu było powstanie w getcie warszawskim. Natomiast Oświęcim kojarzy ł się z niemiecką okupacją Polski, z ponowną, podjętą przez Hitlera, próbą wymazania naszego państwa z historii i życia Europy, z bohaterstwem tych, którzy w najbardziej nieludzkich warunkach nie dali się złamać, a także (choć niejasno, w tle) – z pamięci ą o tych, których złamano, zanim zabito. Jakoś było też wiadomo, że potem szły tu także z całej Europy, w bydlęcych wagonach, transporty ofiar prosto do gazu. Kim byli ci ludzie? Tymi, przeciw którym rozszalał się obłęd bezbożnej Trzeciej Rzeszy – także Żydami, ale w jakiej mierze – tego się nie wiedziało.
Komunistyczne rozmycie prawdy
Odkrycie całej prawdy o Auschwitz w warunkach PRL-u było tym trudniejsze, że choć powszechnie miało się świadomość jakiejś manipulacji komunistycznej danymi o obozie (wyolbrzymienie roli więźniów-komunistów w obozowym ruchu oporu), nie było możliwości obiektywnej weryfikacji. Dało się stwierdzić, że wersja upowszechniana oficjalnie, na przykład w szkole, nie pokrywa się całkiem z tym, co przekazywało starsze pokolenie; lecz obraz, który mógł być przeciwstawiony masowej propagandzie, opierał się na jednostkowych wspomnieniach, w których najczęściej obóz koncentracyjny przesłaniał miejsce totalnej zagłady i które nie operowały żadną statystyką. Z konieczności utrwalało to wiarę w podstawowe „dane” liczbowe upowszechniane propagandowo: cztery miliony ofiar ze wszystkich krajów podbitych przez Niemcy, bez zwrócenia uwagi, że we wszystkich tych krajach chodziło w pierwszym rzędzie o eksterminację Żydów.
Dalsza historia: wiele oblicz Oświęcimia
Niedługo po owej pamiętnej pielgrzymce Jana Pawła II do Polski moje spojrzenie na sprawę Oświęcimia zaczęło się szybko zmieniać. Było to wszakże związane z nietypową dla Polaka w tamtym czasie sytuacją. Latem 1979 roku wyjechałem na kontynuację studiów teologicznych do Rzymu.
Wkrótce po przyjeździe do Włoch spotkałem się po raz pierwszy z poważnie stawianym zarzutem, że liczba ofiar obozu jest grubo przesadzona; próbując uzasadnić swe niezachwiane dotąd przekonanie w oparciu o posiadane dane, po raz pierwszy zauważyłem w nich luki nie pozwalające na przekonywującą argumentację.
Z drugiej strony nie mogłem się zgodzić z proponowaną minimalizacją oświęcimskiej tragedii. Raz postawiony znak zapytania w sprawie, która nigdy nie była mi obojętna wyostrzał moją uwagę, ilekroć nadarzała się sposobność dowiedzenia się czegoś nowego; uzupełnienia dotychczasowego punktu widzenia.
Najważniejszą i dość dla mnie nieoczekiwaną okazją stało się (już po powrocie do Polski) zetknięcie z myślą szwajcarskiego teologa katolickiego Ch. Journeta. Szukając teologicznego tematu o Kościele, zauważyłem w jego myśli punkt zwrotny w momencie, kiedy dotarła do niego wiadomość o zagładzie Żydów w krajach podbitych przez Trzecią Rzeszę, w szczególności o Auschwitz (latem 1944 roku). Było to spojrzenie z innej perspektywy, niż ta, w której wyrosłem, ale spojrzenie, które brało Auschwitz poważnie. Wynikała z niego konieczność przemyślenia relacji między Izraelem a Kościołem. Zacząłem się przyglądać temu tematowi7.
Moje studia nad relacją Izrael–Kościół rozpoczęły się na parę miesięcy przed tym, jak uwagę opinii publicznej przyciągnęła sprawa Karmelu w Oświęcimiu. Zaraz potem powstała przy Episkopacie Polski pierwsza instytucja do dialogu z Żydami: brałem udział w zorganizowanym przez nią colloquium w Krakowie i Tyńcu. Wkrótce przyjechał do Polski ks. Manfred Deselaers i poznaliśmy się. Wszystko to pokazywało sprawę Auschwitz z nowych stron...
Komentarz końcowy
Ta historia jest dla mnie wciąż żywa i otwarta. Wiem, że moje spojrzenie nie jest już takie, jak większości rodaków, którzy nie przeszli etapu przedstawionego w ostatnim odcinku powyższych wspomnień. Myślę jednak, że mimo dystansu, jakiego dzięki temu etapowi nabrałem do ujęcia „polskiego”, do jego jednostronności, nie sprzeniewierzyłem się w tej prezentacji jego istotnym cechom. Myślę też, że jasno przedstawiłem, iż nadal jest mi ono tak bliskie, że każde moje myślenie o Auschwitz wywołuje je we mnie: ów etos respektu dla tamtych ludzi i ich dramatu wyniesiony z polskiego domu. Mam nadzieję, że to, co napisałem, może pomóc także i innym zrozumieć tę perspektywę, która dla wielu może być nowa. Jest ona jednocześnie ważna dla zrozumienia tła pewnych napięć, tworzących się wciąż jeszcze wokół obozu.
Przypisy:
1 Z datą 27 maja 1942 roku. 2 Stosunkowo późno zaczęto rozróżniać konsekwentnie: Oświęcim – miasto; Auschwitz – obóz. 3 Główni ideologowie i szefowie hitlerowskiego aparatu świadomie zapierali się chrześcijańskiej (ewangelickiej lub katolickiej) wiary swoich domów rodzinnych; prości „wykonawcy rozkazów” nie mieli takiej świadomości. 4 Naprawdę nie wiedziało się o ich odmienności wiele więcej ponad to, że nakładali czapki tam, gdzie inni je zdejmowali i na odwrót. 5 Trudno ich sobie było wyobrazić inaczej niż w mundurze. 6 Mówiąc o odkryciu, mam na myśli konieczność wzięcia na serio pod rozwagę czegoś, co było dotąd tylko informacją zasłyszaną i teoretycznie przyjętą do wiadomości. 7 Zachęcony do tego także przez moich mistrzów w dziedzinie teologii fundamentalnej: o. René Latourelle’a SJ i ks. Adama Kubisia.
Opublikowono w: Dialog u Progu Auschwitz. Kraków 2003