Holokaust i duchowe towarzyszenie polskich księży katolickich

Referat wygłoszony w trakcie II Kolokwium "Żydzi i Chrześcijanie w Dialogu", Sztokholm 8-10 marca 2000

o. Marek Nowak

W lecie 1999 r. uczestniczyłem w zajęciach Międzynarodowej Szkoły Studiów nad Holokaustem w Yad Vashem.

Całą grupą (ok. trzydziestu osób) wracaliśmy z wycieczki do Doliny Wspólnot i przechodziliśmy obok wagonika, który symbolicznie jest zawieszony nad przepaścią po to, aby pokazać drogę do Zagłady. Jedna z uczestniczek, amerykańska Żydówka, na widok owego narzędzia udręczenia, a poniekąd i współnarzędzia zbrodni, wpadła w płacz. Byłem bezradny wobec jej poczucia rozpaczy, ponieważ doszła ona do stanu w którym nie tylko intelekt pojął grozę Szoa, ale w jakiś sposób horror tamtych dni stał się udziałem uczuć i wyobraźni. W tym momencie mogłem jedynie stać i w niemy sposób solidaryzować się, gdyż wszelkie słowa stałyby się jedynie źródłem nieporozumień. Cała nasza grupa była bezradna wobec wybuchu gwałtownego bólu - jedyne co mogliśmy, to po prostu być, być razem, być obok, być dla kogoś.

Opisana scena jest ilustracją tego, że większość polskich wysiłków nakierowanych na dialog między katolikami z Polski i Żydami - niezależnie, czy też z Polski, czy też przybywającymi skądinąd - musi jakoś dotyczyć Holokaustu i być jakąś formą wczuwania się w sytuację Innego. Później przypomniałem sobie, co powiedział biskup Stanisław Gądecki. Otóż gdy przebywał w Rzymie i chciał zdać sprawę papieżowi z projektu Dnia Judaizmu, Jan Paweł II w odpowiedzi powiedział tylko jedno słowo: Szoa. Swój udział w spotkaniach z Żydami uważam za formę realizacji wezwania, które papież zawarł jednym, jedynym wypowiedzianym wtedy słowie oraz w modlitwie odmówionej na Umschlagplatzu: "Wspieraj Go [naród żydowski], aby doznawał szacunku i miłości ze strony tych, którzy jeszcze nie rozumieją wielkości doznanych przez Niego cierpień, oraz tych, którzy solidarnie w poczuciu wzajemnej troski wspólnie odczuwają ból zadanych Mu ran". Towarzyszenie zatem ma być wspólnym odczuwaniem bólu.

I tak przeszliśmy od upalnej Jerozolimy do znacznie chłodniejszej Warszawy i Sztokholmu. Chciałbym teraz jakoś podsumować dziesięć lat, w trakcie których zdążyłem zaangażować się w dialog z Żydami. We wspomnianym okresie wielokrotnie uczestniczyłem w wydarzeniach, które można uznać za duchowe towarzyszenie tym, którzy przybywają do Polski w celu obejrzenia śladów największej tragedii narodu żydowskiego. Jednocześnie też muszę powiedzieć, że duchowe bycie obok cierpienia przedstawiciela innego narodu jest dla Polaka czymś trudnym, bo Polak jest tym, który niejako z definicji cierpi najwięcej. Taką zdaje się mieć wymowę początek III części Dziadów: "Polska od pół wieku przedstawia widok z jednej strony tak ciągłego, niezmordowanego i niezbłaganego okrucieństwa tyranów, z drugiej tak nieograniczonego poświęcenia się ludu i tak uporczywej wytrwałości, jakich nie było przykładu od czasu prześladowania chrześcijaństwa [...]. Dzieje męczeńskiej Polski obejmują wiele pokoleń i niezliczone mnóstwo ofiar; krwawe sceny toczą się po wszystkich stronach ziemi naszej i po obcych krajach".

Zdaję sobie sprawę z tego, że stosunkowo najłatwiej jest opowiadać o własnych doświadczeniach i w swojej wypowiedzi skupię się przede wszystkim na opisie wydarzeń, w których sam uczestniczyłem. Proszę jednak tego tak nie odbierać, jakbym chciał zanegować osiągnięcia innych moich braci w kapłaństwie, ani jakbym chciał powiedzieć o sobie, że mam w tej dziedzinie największe zasługi. We wspomnianych wysiłkach uczestniczy wielu księży, nawet tych, których nie znam z imienia i nazwiska, ale teraz chcę dać świadectwo, a nie da się tego uczynić za kogoś innego.

Do największych wydarzeń na drodze towarzyszenia Żydom zaliczam trzykrotny już udział w Marszu Żywych. Po raz pierwszy pojawiłem się na takim spotkaniu w 1997 r. Namówiła mnie do tego Joanna Brańska, działaczka Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej. Poinformowała mnie o Marszu i powiedziała, że to konieczne, abym pojechał. Ja się trochę opierałem, mówiąc, że owego dnia mam prowadzić zajęcia na uczelni, ale w efekcie pojechałem. Tamtego roku Marsz miał miejsce tuż po niesławnej demonstracji skinów. W czasie samej uroczystości w Oświęcimiu wydawało się, że pogoda płacze razem z uczestnikami - resztki topiącego się śniegu zamieniły ziemię w błoto, a z nieba kapał drobny deszcz. Jednak emocjonalny klimat towarzyszący polskim uczestnikom Marszu był zupełnie inny - obecność naszej grupy została przyjęta entuzjastycznie.

Wtedy też doświadczyłem czegoś zabawnego, czegoś, co świadczyło o tym, że jesteśmy wszyscy na właściwym miejscu i że możemy się czuć na Marszu jak u siebie. Po skończonych uroczystościach ustawiły się długie kolejki do miejsc, gdzie król piechotą zwykł chadzać. W czasie Marszu byłem ubrany w habit i w takim że stroju stałem w kolejce do owego miejsca użyteczności publicznej. Jakaś dziewczyna z równoległej kolejki zagadnęła mnie po angielsku, skąd jestem. Powiedziałem, że z Warszawy, a ona że z Nowego Yorku. A potem zapytała się mnie, czy to białe, co miałem na sobie, to się dobrze pierze, czy to trzeba prasować, a ja na to, że jak się umiejętnie powiesi, to się nie gniecie, bo to jest jakaś mieszanka wełny ze sztucznym włóknem. Ale zazwyczaj ja to oddaję to pralni klasztornej. Ona taka zdziwiona - klasztornej??? Ja mówię - tak, bo jestem przecież zakonnikiem. Wtedy zupełnie zaskoczona popatrzyła na mnie od góry do dołu i powiedziała: To ty nie jesteś Żydem?

Jednak w związku z Marszem Żywych narosło wiele strasznych nieporozumień, czego wyrazem były np. rozpowszechniane wśród uczestników ulotki o antypolskiej wymowie, czy też niezbyt właściwe zachowanie ochroniarzy (np. stanie na ulicach Oświęcimia z bronią wycelowaną w okna domów mieszkalnych). Po polskiej stronie (chodzi tu o mieszkańców Oświęcimia) również nastąpiły symptomy braku przychylności, np. zapowiedź blokady Marszu. Przypomnieć też warto demonstrację skinów, którzy zgodę wojewody wymusili grożąc mu, że zakłócą przebieg Marszu. To zmusiło polskich i żydowskich uczestników uczestników dialogu do zorganizowania konferencji, która odbyła się w Krakowie i Oświęcimiu na początku 1999 r. Spotkanie i wzajemne powiedzenie sobie tego, co w postawie strony przeciwnej jest odczuwane jako działanie nieprzyjazne (choć często były to działania niezamierzone), doprowadziły do przełamania lodów i do uznania potrzeby trwałej obecności grupy polskiej na Marszu Żywych.

Za znacznie ważniejsze uważam jednak spotkania indywidualne. Do ciekawszych wydarzeń zaliczam poznanie Safiry Rappaport, pracownicy Instytutu Yad Vashem. Jak mi sama powiedziała, często przyjeżdża do Polski z grupami młodych Izraelczyków i potrzebuje materiałów prasowych, które pokazywałyby nasz kraj w sposób wolny od różnego rodzaju negatywnych stereotypów. Szczególnie jej zależało na materiałach dokumentujących dialog polsko-żydowski i chrześcijańsko-żydowski. Dzięki pomysłowi Safiry Poczta Polska zdążyła już zarobić parę złotych.

Dzięki Safirze udało mi się wziąć udział w szkoleniu w Yad Vashem. Trzy i pół tygodnia spędzone w Izraelu zaliczam do najciekawszych momentów mojego życia. Wtedy odwiedziłem nie tylko Jerozolimę, ale również kibuce Lohamei Hagetaot i Yad Mordechai.

Safira dostarczyła mi też innego, niezwykle interesującego przeżycia - zaprosiła mnie do towarzyszenia przez pewien czas grupie izraelskiej młodzieży, którą przywiozła do Polski. Praktycznie cały dzień spędziłem spędziłem z nimi chodząc po ulicach mojej rodzinnej Warszawy, ale wszystkie znane mi zaułki mogłem zobaczyć w innym świetle. Weszliśmy na podwórko-"studnię" starej kamienicy na Walicowie i do domu, gdzie mieszkał Czerniakow (tam niestety, poleciały na nas jajka, co ciekawsze, spadły tuż obok mnie).

Safira chciała również zorganizować spotkanie młodych Izraelczyków z zakonnicami z jakiegoś klasztoru, w którym były przechowywane żydowskie dzieci. Muszę powiedzieć, że prawie się udało - chęć udziału w takim spotkaniu zadeklarowała matka generalna zgromadzenia, które w swoich sierocińcach przechowało kilkaset dzieci. Niestety, w obliczu przeładowanego programu grupy izraelskiej zaprotestowali - kto by się spodziewał - polski przewodnik i kierowca autokaru.

Do ciekawszych doświadczeń na drodze duchowego towarzyszenia muszę zaliczyć spotkania grup młodzieży izraelskiej i polskiej. Uczestniczyłem w takich spotkaniach zorganizowanych przez Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Izraelskiej oraz IV Liceum Ogólnokształcące z Warszawy im. Wyspiańskiego. We wspomnianej szkole istnieje klasa z językiem hebrajskim, której członkowie biorą udział w spotkaniach ze swoimi rówieśnikami z Izraela. Pamiętam jedno z takich spotkań w budynku szkolnym, był to wtedy czas przedświąteczny, zbliżała się zarówno Chanuka jak i Boże Narodzenie. Stał turoń, stała kostucha, a obok nich jakiś facet w białym habicie. W pewnym momencie wziął on do ręki mikrofon i, ku zaskoczeniu Izraelczyków, powiedział po hebrajsku, że jest prawdziwym zakonnikiem. Proszę sobie tylko wyobrazić miny słuchaczy.

Mogę też dodać, że w chwili obecnej odbywa się inne spotkanie młodzieży polskiej z izraelską - mój znajomy z Yad Mordechai poprosił mnie o zorganizowanie grupy młodych Polaków, którzy chcieliby poświęcić trochę czasu rówieśnikom z Izraela, którzy przyjechali oglądać miejsca zagłady narodu żydowskiego. Wyszło tak, że wiadomość w tej sprawie otrzymałem w ostatniej chwili, kiedy już było wiadomo, że mam jechać do Szwecji. Termin, który podali Izraelczycy w ogóle nie odpowiadał uczniom szkoły im. Wyspiańskiego i niejako w odruchu rozpaczy zacząłem zbierać młodzież z duszpasterstwa przy naszym klasztorze. Nie wiem, jak wspomniane spotkanie przebiega, ale muszę powiedzieć, że spotkałem się z ciepłym przyjęciem mojej inicjatywy wśród naszych dziewcząt i chłopców. Pragnę tu zaznaczyć, że wspomniane grupy nie są jedynymi, które spotykają się z młodymi Izraelczykami. W całej Polski jest ich znacznie więcej.

W tym miejscu chciałbym też pokazać, przynajmniej trochę, wkład pracy innych księży. Weźmy na przykład księży Piotra Wronę i Manfreda Deselaersa, którzy dużą część swojego życia związali z Centrum Dialogu w Oświęcimiu. Tych dwóch księży wiele różni - choćby to, że jeden jest Polakiem a drugi Niemcem. Ale bez nich dwóch trudno sobie wyobrazić Centrum - nie stałoby się ono tak wspaniałym miejscem spotkań, którym jest teraz.

Inną formą duchowego towarzyszenia praktykowaną przez księży jest coroczne wspominanie powstania w Getcie Warszawskim. Od kilku lat odbywa się tam wspólna modlitwa organizowana przez Polską Radę Chrześcijan i Żydów. Zawsze sporą grupę uczestników aktywnie współtworzących klimat spotkania stanowią księża i to nie tylko katoliccy. Istotnym elementem owego spotkania jest - oprócz odmawiania różnych modlitw - procesjonalne przechodzenie od pomnika do pomnika. Zazwyczaj zaczynamy przy pomniku Bohaterów Getta, przechodzimy też do kamienia Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, upamiętniamy Szmula Zygiejblojma, wchodzimy na kurhan nad pozostałościami bunkra na Miłej, a następnie idziemy na Umschlagplatz. Schemat stacji przy każdym pomniku jest niemal jednakowy - odmawiamy modlitwy w intencji tragicznie zmarłych (chrześcijańską i żydowską) oraz psalm.

Na koniec chciałbym powiedzieć, że będąc księdzem wiele zawdzięczam świeckim, członkom różnych organizacji i kół niekoniecznie ściśle kościelnych, którzy podpowiedzieli mi coś, wskazali drogę, natchnęli różnymi pomysłami. Czasem też, co trzeba przyznać, oni byli główną sprężyną, pomysłodawcą i wykonawcą, a ja się trafiałem niejako z przypadku (choć w przypadki nie wierzę). Muszę jednak stwierdzić, że gdyby nie przykład innych księży, a w szczególności przykład i nauczanie papieża, to być może nie wszedłbym na drogę dialogu z Żydami.

Marek Nowak, O.P.

Uniwersytet Warszawski — Wydział Filozofii i Socjologii Klasztor św. Józefa — ul. Dominikańska 2 – 02-741 Warszawa