Marzec ’68 – przewodnik dla niezorientowanych

Przewodnik - obrazek

Źródło: Reunion OFICJALNY BLOG EMIGRACJI 1969

Łukasz Bertram

Odpowiedzialność za Marzec ponoszą przywódcy PZPR. Jednak ci, którzy wygnali z kraju kilkanaście tysięcy Polaków, też byli Polakami. Byli nimi również aktywiści partyjni, urzędnicy i zwykli pracownicy, przekonani komuniści i bezideowi konformiści, polujący na czarownice na zebraniach i składający donosy.

Gdy równo dekadę temu zapytano polskich uczniów i studentów o wydarzenia marcowe roku 1968, tylko 13 proc. z nich odpowiedziało, że wie, co się wtedy zdarzyło, z czego tylko połowa udzieliła odpowiedzi poprawnej. Wnioskując z innych badań na temat świadomości historycznej Polaków, można przypuszczać, że stan tej wiedzy nie jest lepszy ani wśród dzisiejszej młodzieży, ani wśród starszego pokolenia. Jednocześnie przeżycia sprzed 50 lat stanowią centralne doświadczenie dla pewnej grupy polskiej inteligencji. Nie będę stawiał tu diagnozy co do przyczyn tego rozziewu. Cel jest inny, skromny: spróbować oddać to, jak złożonym doświadczeniem był Marzec – i dlaczego powinien nas on dziś interesować.

To, co nazywamy Marcem, stanowiło w istocie splot trzech wzajemnie na siebie oddziałujących procesów: 1) działalności środowisk młodej inteligencji kontestującej porządek Polski pod rządami Władysława Gomułki, 2) antysemickiej kampanii zapoczątkowanej przez władze, ale znajdującej poklask wśród pewnej części społeczeństwa, 3) politycznej walki frakcyjnej w łonie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Żeby zrozumieć, jak do tego doszło, trzeba jednak na początek rozszerzyć perspektywę o kilkanaście lat wstecz i przyjrzeć się dwóm zjawiskom: relacji władzy z inteligencją oraz stosunkom w szeregach establishmentu politycznego

Uniwersytet nieustabilizowany

Wraz z dojściem do władzy Władysława Gomułki w październiku 1956 r. skończył się w Polsce ostatecznie stalinizm. Nie było powrotu do masowego terroru, zadekretowanych schematów w kulturze, przykrawania kolejnych obszarów życia społecznego do wzorca radzieckiego. Najpóźniej od tego momentu mówienie o PRL jako kraju totalitarnym jest nonsensem. Jednak tych publicystów, pisarzy i myślicieli, którzy liczyli na daleko idącą demokratyzację, następne lata musiały rozczarować. Wielu z nich było ludźmi lewicy, członkami PZPR, co więcej, tak jak Leszek Kołakowski czy Wiktor Woroszylski, stawali wcześniej w stalinowskich szeregach do walki o zniszczenie przeżytków dawnej epoki. Doświadczenia lat 50. sprawiły, że zrewidowali swoje poglądy i postawy, czego dziś nie chcą dostrzec ci, którzy pamięć mylą z pamiętliwością.

Lewicowa inteligencja chciała poprawić socjalizm tak, by miał prawdziwie ludzką twarz, nie wystarczała jej „mała stabilizacja”. Gomułka zaś, wierzący komunista, a jednocześnie człowiek przekonany, że jako jedyny dzierży właściwy klucz do przyszłości kraju, nie zamierzał rezygnować z wypowiedzianych wiele lat wcześniej słów „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. Partia szybko zaczęła więc kłaść tamę rozbestwionym gryzipiórkom, którzy w swoich tekstach domagali się takich luksusów, jak wolność słowa, i piętnować ich jako „rewizjonistów”.

Wraz z dojściem do władzy Gomułki w październiku 1956 r. skończył się w Polsce ostatecznie stalinizm. Nie było powrotu do masowego terroru. Najpóźniej od tego momentu mówienie o PRL jako kraju totalitarnym jest nonsensem. Jednak tych publicystów, pisarzy i myślicieli, którzy liczyli na daleko idącą demokratyzację, następne lata musiały rozczarować.

Łukasz Bertram

Ponieważ nie był to już czas stalinizmu, kontestatorzy mogli publikować, tocząc ciągłe boje z cenzurą, pracować na uczelniach i budować na ich terenie swoiste enklawy wolności i fermentu. Wzniecało go przede wszystkim środowisko rozbudzonych politycznie młodych pracowników naukowych i studentów, na czele z Jackiem Kuroniem, Adamem Michnikiem czy Karolem Modzelewskim. W ciągłych dyskusjach i pożeranych lekturach poszukiwano gorączkowo odpowiedzi na pytanie: co zrobić, by polski socjalizm dał się lubić? I tak, spora część członków tego grona wywodziła się z komunistycznych domów (choć nie brakowało wśród nich też mieszkańców akademików). Paradoksalnie mogło to sprzyjać postawom kontestacji, co wielbicielom narracji o „resortowych dzieciach” nie bardzo mieści się w głowach. Młodzi ludzie od dziecięcych lat nasiąkali polityką, mieli łatwiejszy dostęp do zakazanej literatury oraz bliskie wzorce buntu. Przed wojną był to bunt członków Komunistycznej Partii Polski przeciw zacofaniu i niesprawiedliwości, teraz – bunt dzieci wobec opresyjnego systemu, który zbudowali ich rodzice. Na Uniwersytecie Warszawskim środowisko to stało się znane pod nazwą „komandosów” – ponieważ „desantowali się” na różne publiczne spotkania i debaty, by zadawać niewygodne pytania. Gdyby Polska Gomułkowska znała YouTube’a, z pewnością mielibyśmy na nim serię filmów pod tytułem „Komandosi masakrują…” (i tu można wstawić nazwisko na przykład sekretarza Gomułki).

Od całości społeczeństwa różnił ich aktywizm i nonkonformizm (choć także pewien ekskluzywizm i nieznajomość życia poza bańką inteligencko-partyjną), łączyło natomiast uznanie tej Polski, która wtedy istniała, za Polskę właśnie. Warto mieć to w pamięci, gdy dziś słyszymy, że między 1944 a 1989 r. między Świnoujściem a Ustrzykami ziała dziejowa czarna dziura.

Z biegiem lat 60. rozczarowanie coraz bardziej autorytarną ekipą Gomułki narastało. Doszło do kolejnych konfrontacji: list 34 intelektualistów w proteście przeciwko cenzurze; aresztowanie Kuronia i Modzelewskiego; wystąpienie Kołakowskiego w 10. rocznicę Października, podczas którego dokonał on sądu nad całokształtem polityki kulturalnej ostatniej dekady. Napięcie narastało. Zanim jednak o tym, jak znalazło ujście, zarysować trzeba pokrótce, co działo się w przytulnym zaciszu Komitetu Centralnego PZPR i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych

Kto nie z Mieciem, tego zmieciem PZPR zawsze pielęgnowała fetysz dyscypliny i jedności, co wynikało z głęboko zakorzenionych tradycji ruchu komunistycznego. Zarzut „frakcyjności” należał do najpoważniejszych, jaki można było w tym środowisku postawić. W rzeczywistości wewnątrz kipiało od podziałów i konfliktów, tyleż ideowych, co personalnych. W 1956 r. ścierała się grupa nastawiona na głębszą liberalizację systemu (tzw. puławianie), z twardogłowymi dogmatykami (tzw. natolińczycy). Zdobywszy władzę, Gomułka zbudował własną pozycję i najpierw spacyfikował „natolińczyków”, a potem „puławian”.

W pierwszej połowie lat 60. na horyzoncie wyrosła jednak nowa, szczególna koteria. Choć jej prominentni reprezentanci byli międzywojennymi komunistami, to ich kluczowym doświadczeniem była raczej II wojna światowa i walka w szeregach Gwardii Ludowej. Stąd też zwano ich „partyzantami”. Swoje znaczenie w dużej mierze opierali na wzrastającej pozycji Mieczysława Moczara, wiceministra, a od 1964 r. ministra spraw wewnętrznych, a więc nadzorcy aparatu bezpieczeństwa, którym posługiwać się mógł tak, jak chciał, a chciał bardzo.

Ideologię, czy może raczej mentalność tej koterii, można opisać jako niespecjalnie strawny, ale dla niektórych atrakcyjny, koktajl z komunizmu, nacjonalizmu i populizmu, mieszaniu którego towarzyszyło silne szarpanie struny patriotycznej, a nawet kokietowanie weteranów Armii Krajowej [1]. „Partyzanci”, wśród których sporo było wojskowych i „bezpieczniaków”, prezentowali się jako obrońcy polskości heroicznej (acz z partią na czele), zagrożonej przez prześmiewczych i jątrzących intelektualistów, a także jako reprezentanci swojskiej plebejskości w starciu z wyalienowanymi „kosmopolitami”. Oczywiście odwoływali się również do resentymentów antysemickich, wskazując, że za „błędy i wypaczenia” poprzednich dekad odpowiadają działacze pochodzenia żydowskiego, a także – dyskretnie – do resentymentów antyradzieckich [2]. Do „partyzantów”, dążących do zwiększenia swoich wpływów w centrum władzy i wyparcia z niego Żydów i liberałów, przytulili się niektórzy partyjni czterdziestolatkowie, patrzący wilkiem na starych KPP-owców od lat blokujących najwyższe stanowiska. I tak jak na uniwersytetach, tak w gabinetach narastało napięcie.

PZPR zawsze pielęgnowała fetysz dyscypliny i jedności, co wynikało z głęboko zakorzenionych tradycji ruchu komunistycznego. Zarzut „frakcyjności” należał do najpoważniejszych, jaki można było w tym środowisku postawić. W rzeczywistości wewnątrz kipiało od podziałów i konfliktów, tyleż ideowych, co personalnych.

Łukasz Bertram

Z wykładów do więzień

Zarysowane wyżej procesy zderzyły się gwałtownie w roku 1968, jednak przyspieszenie nastąpiło jeszcze w roku poprzednim. Trąbka do biegu nie zagrała jednak w Warszawie, ale na Bliskim Wschodzie, gdzie armia popieranego przez Stany Zjednoczone Izraela rozbiła w wojnie sześciodniowej wspierane przez ZSRR siły państw arabskich. Zszokowana Moskwa zerwała z Izraelem stosunki dyplomatyczne, a za jej przykładem poszły pozostałe państwa bloku, w tym Polska. Nie dość jednak tego, bo 19 czerwca Gomułka wygłosił przemówienie, w którym zasugerował, że część polskich Żydów nie jest lojalna wobec Polski Ludowej, a wręcz stanowi rodzaj V kolumny. Szybko i ochoczo, jakby na sygnał, rozpoczęto czystkę personalną, póki co ograniczoną głównie do wojska i mediów. Odbywała się ona pod hasłem walki z „syjonizmem”, która to kategoria była mglista i pojemna, ale w praktyce często oznaczała po prostu grzech „niepolskiego” pochodzenia.

Na plan pierwszy wysunęło się jednak coś innego – kontrowersja wokół inscenizacji teatralnej „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka. Władze szybko zwróciły uwagę na to, że publiczność żywiołowo reaguje na wszystkie kwestie o charakterze antycarskim, odnosząc je do kontekstu współczesnego. Podjęto więc decyzję o zdjęciu spektaklu, co doprowadziło do eskalacji konfliktu. Ostatnie przedstawienie stało się areną demonstracji studentów, z „komandosami” na czele, wznoszącymi hasła takie jak: „Niepodległość bez cenzury”. To już nie były dyskusje o socjalizmie w ludzką twarzą, młodzież zaprotestowała przeciwko gwałtowi na polskim dziedzictwie kulturowym. Tak samo zareagowali pisarze i poeci, uchwalając na zebraniu warszawskiego Związku Literatów Polskich rezolucję przeciwko cenzurze.

W tej atmosferze minister oświaty i szkolnictwa wyższego podjął bezprawną decyzję o relegowaniu z UW Adama Michnika i Henryka Szlajfera. 8 marca 1968 r. na Uniwersytecie odbył się wiec protestacyjny, w którym wzięło udział ok. tysiąca osób. Gdy zebrani zaczęli się już w spokoju rozchodzić, zostali zaatakowani przez milicję i zwieziony autokarami „aktyw robotniczy”. Władza zarzuciła środki dyscyplinarne i przemówiła nagą przemocą – bo studentów bito brutalnie, wręcz bestialsko. Nic więc dziwnego, że już nazajutrz odbyła się w Warszawie demonstracja uliczna, a potem następna, którą milicja podejrzanie łatwo dopuściła pod sam Komitet Centralny. Fakt ten, a także obecność w tłumie tajniaków wznoszących okrzyki, które miały sprowokować studentów do poparcia dawno odsuniętych od władzy „puławian”, rodzą podejrzenia, że MSW prowadziło tu przemyślną grę na podgrzanie napięcia.

Nawet jeśli tak było, nie wolno ulegać spiskowym teoriom, które widzą w Marcu jedynie efekt działań bezpieki. Bowiem w następnych dniach przez Polskę przetoczyła się fala żywiołowych, oddolnych demonstracji, w których brali udział nie tylko studenci, ale także licealiści i robotnicy. Na niektórych uczelniach podjęto strajki okupacyjne. Wszędzie domagano się wolności słowa i zgromadzeń, wszędzie manifestacje były brutalnie rozpędzane. W Warszawie uchwalono Deklarację Ruchu Studenckiego, gdzie domagano się też niezależności sądów i reformy gospodarczej. Był to już jednak ostatni akord protestu rozbitego represjami. W ciągu miesiąca aresztowano prawie 3 tys. osób. Na przełomie 1968 i 1969 r. odbyły się procesy m.in. Kuronia, Modzelewskiego, Michnika, Barbary Toruńczyk i Ireny Lasoty, skazywanych na od 1,5 do 3,5 roku więzienia. Z uczelni usunięto opozycyjnie nastawionych wykładowców. Światy zaangażowanej inteligencji oraz systemu utraciły część wspólną – gdy uformowane wówczas pokolenie opozycjonistów otrząśnie się z szoku represji, nie będzie już chciało działać na rzecz poprawy państwowego socjalizmu, lecz budować dla niego alternatywę.

Paszport w jedną stronę

Demonstracje i aresztowania nie odbywały się w ciszy. Wręcz przeciwnie, wokół szalała propaganda, którą bez żadnych ogródek należy określić mianem manipulatorskiej i haniebnej. Już 11 marca prasa wskazała „inspiratorów” demonstracji i wieców. Dobrano ich tak, by jak najbardziej uwypuklić rolę osób pochodzenia żydowskiego oraz dzieci prominentów niechętnych „partyzantom”. Demonstrujących przedstawiano jako zmanipulowanych przez arogancką i wyalienowaną „złotą młodzież”.

Bo i taki był główny idiom całego tego przekazu – antysemityzm do pary z populistycznym resentymentem przeciwko elitom, inteligentom, „liberałom”. Na organizowanych przez partię wiecach z poparciem dla samej siebie trzymano transparenty z hasłami takimi jak: „Syjoniści do Izraela” oraz „Studenci do nauki, literaci do piór”, a pierwsi sekretarze komitetów wojewódzkich PZPR grozili – jak Edward Gierek – że wichrzycielom pogruchoczą kości. Publicyści, którzy oddali swoje pióra na służbę w marcowej kampanii, brutalnie i arbitralnie wskazywali wroga, groźnego dla Polski, uprzywilejowanego i wyalienowanego ze społeczeństwa. Malowali obraz spisku, za którym stali syjoniści i stalinowcy, a którego widoczną manifestacją miały być wystąpienia studenckie. Inspirowani przez bezpiekę perfidnie kierowali antykomunistyczne emocje w stronę opozycjonistów, których zaangażowanie w komunizm było sprawą z odległej już przeszłości [3].

Taki był główny idiom całego tego przekazu – antysemityzm do pary z populistycznym resentymentem przeciwko elitom, inteligentom, „liberałom”.

Łukasz Bertram

Antysemityzm nie ograniczył się jednak tylko do sfery języka, lecz stał się motorem napędowym czystki, znacznie większej niż jej zapowiedź sprzed kilku miesięcy. W różnych instytucjach rozpoczęło się swoiste polowanie na osoby pochodzenia żydowskiego, które oskarżano o całą gamę przewin. Nawet jeśli niektóre z tych win były realne, to i tak kluczowym kryterium było bądź uznanie za „syjonistę”, bądź też „zwolennika syjonistów”. W kraju zgęstniała atmosfera nagonki, która miała oczywiście różne źródła – od załatwiania porachunków osobistych po postawy zwyczajnie rasistowskie.

Dla wielu osób stała się one nie do wytrzymania i doprowadziła do dramatycznej decyzji o emigracji. Niezwykle złożonym tematem jest to, na ile były to decyzje podejmowane z własnego przekonania, na ile zaś – siłą rzeczy wymuszone. Faktem jest natomiast, że władze w żaden sposób nie przeciwstawiały się wyjazdom – a wręcz przeciwnie, tworzyły klimat, w którym wyjazdowi towarzyszyło poczucie ogromnego upokorzenia. Ludziom, którzy czuli się Polakami, odmawiano tej polskości, czego symbolicznym wymiarem było zaopatrywanie ich nie w paszporty PRL, lecz jednorazowe dokumenty podróżne w jedną stronę. Nie wszyscy emigranci byli też Żydami – wyjeżdżali również „etniczni Polacy”, gdyż nie było dla nich miejsca w scenariuszu partyjno-nacjonalistycznego populizmu. Komunikat był jasny: idźcie precz, nie chcemy was tutaj. Również wielu tych, którzy zostali, zmagać się musiało się z poczuciem beznadziei, rozbicia i alienacji.

Wśród emigrantów znalazła się pewna liczba komunistów rozczarowanych partią, jednak tylko w dzisiejszym imaginarium radykalnej prawicy można to postrzegać jako dziejową sprawiedliwość, wymierzoną dawnym ubekom i innym budowniczym struktur władzy. W ciągu następnych kilku lat z Polski wyjechało bowiem na stałe kilkanaście tysięcy osób, wśród których tylko nieliczny ułamek stanowili funkcjonariusze bezpieki czy partii. Kraj opuściło natomiast kilkuset ludzi nauki i dziennikarzy, wielu muzyków, reżyserów i aktorów, co przyniosło polskiej kulturze tworzonej w kraju niepowetowane straty. Wyjechała także, a może przede wszystkim, ogromna rzesza zwykłych ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z polityką.

Wiesław, śmielej!

Czystka nie ominęła także szczytów władzy. Z dnia na dzień wyrzucano jako syjonistów i rewizjonistów wiceministrów, dyrektorów generalnych czy działaczy partyjnych. Inni w proteście podawali się do dymisji albo składali legitymacje partyjne. W pewnym momencie kontrola nad wydarzeniami zaczęła się jednak wysuwać z rąk kierownictwa partyjnego. Na zebraniach w ministerstwach i ambasadach podwładni atakowali przełożonych bez wyraźnego sygnału z wyższego szczebla – a to wykraczało poza najświętsze partyjne zasady i zaczynało się robić niebezpieczne. Władysław Gomułka już 19 marca, przemawiając do aktywu partyjnego, wystąpił w roli hamulcowego. Wskazywał między innymi, że wielu Żydów to lojalni obywatele Polski Ludowej – co spotkało się z niechętnym przyjęciem sali, która krzyczała: „Wiesław, śmielej!”. Nienawiść do Żydów i „liberałów” oraz pragnienie zajęcia ich miejsca w strukturze władzy doprowadziła do bardzo dużych przetasowań w aparacie partyjnym i rządowym.

Ludziom, którzy czuli się Polakami, odmawiano tej polskości, czego symbolicznym wymiarem było zaopatrywanie ich nie w paszporty PRL, lecz jednorazowe dokumenty podróżne w jedną stronę. Nie wszyscy emigranci byli też Żydami – wyjeżdżali również „etniczni Polacy”.

Łukasz Bertram

W PRL-owskim establishmencie nastąpił kres formacji przedwojennego „zawodowego rewolucjonisty”, często o żydowskim pochodzeniu, nierzadko idealisty przystępującego do ruchu, gdy był on niewielki i nielegalny. Jego miejsce zajmował modelowy działacz nowej epoki, dużo młodszy, bez wyjątków z polskiej rodziny, zgłaszający akces do powojennego systemu władzy i w tym systemie kształtujący swoją mentalność.

Jest to ujęcie uproszczone, pozbawione niuansów, ale wskazujące głównych zwycięzców Marca. Nie był nim bowiem Moczar, który awansował co prawda do najwyższego kierownictwa, ale musiał odejść z MSW, czyli podstawowego instrumentu, który wykorzystywał do budowania swego „moczarstwa”. Gomułce udało się utrzymać kontrolę nad wydarzeniami, wygasić najostrzejsze ekscesy i uciszyć najzajadlejszych propagandzistów, ale aparat partyjny, na czele którego stał, był w dużym stopniu moczarowski – tyle że w sensie mentalności.

Nasz Marzec

Do tego szkicu zadać można pytania: co z tego wynika, czemu powinniśmy to wszystko wiedzieć i jaką naukę wynieść – jako społeczeństwo?

Po pierwsze, społeczne zaangażowanie i nonkonformizm, którymi wykazali się wtedy zbuntowani inteligenci, są wartościami uniwersalnymi, niezaklepanymi klasowo, ważnymi dla każdej nowoczesnej wspólnoty.

Po drugie, Marzec może być niezwykle pomocny w budzeniu świadomości roli, jaką w życiu społecznym odgrywa język i radykalizujące strategie, których się na nim dokonuje, by stworzyć określony obraz świata w celu utrwalania stereotypów, napuszczania na siebie grup społecznych, budzenia negatywnych emocji zbiorowych, zamazywania znaczenia pojęć, intepretowania złożonych procesów w kategoriach spisków: bezpieki, syjonistów, Niemców, lewaków. Rozumiejąc Marzec, rozumiejąc „marcowe gadanie” (określenie Michała Głowińskiego), tworzymy przynajmniej cień szansy na to, że społeczne szczepionki na populizm zadziałają.

Po trzecie wreszcie, w kontekście tego, co pisze się i mówi o Marcu w dzisiejszej sferze publicznej, szczególnie ważnym tematem refleksji jest miejsce, jakie zajmuje w nim kategoria „polskości”. Na tezę o tym, że w 1968 r. nie było Polski, chciałoby się spuścić zasłonę milczenia. Wydawać by się mogło, że umrze ona cicho w rowie na poboczach historiozofii, ale dziś niestety reanimują ją najbardziej wpływowe osoby w państwie.

I już nie chodzi o groteskowe pytania o to, czy w takim razie tytuły naukowe zdobyte przed 1989 r. należałoby nostryfikować, a medale olimpijskie zapisać na poczet Olimpijczyków z Niepolski. Chodzi o to, że Polakami byli ci, którzy wygnali z kraju kilkanaście tysięcy innych Polaków. Polakami byli również aktywiści partyjni, urzędnicy i zwykli pracownicy, przekonani komuniści i bezideowi konformiści, polujący na czarownice na zebraniach i składający donosy. Trudno wydzielić ich z narodu, powiedzieć, że byli to Żydzi, Ukraińcy, Białorusini, Sowieci czy wykolejeńcy (bo masowa partia władzy złożona z samych patologicznych degeneratów istnieć by nie mogła).

Trudno dziś jednoznacznie ocenić, jak rezonowały te treści w szerszych grupach społecznych. Historycy przytaczają świadectwa zarówno daleko idącego krytycyzmu, czy wręcz oporu wobec działań marcowych propagandystów, jak i głosy pochwalne. Piotr Osęka zauważył, iż na miejsce usuwanych z partii przychodzili nowi – i wcale nie było ich niewielu. Oczywiście, komunistów mało kto w Polsce kochał, ale zwykły człowiek, stykając się z sekretarzem Podstawowej Organizacji Partyjnej w swoim zakładzie pracy, widział kogoś podobnego do siebie.

Polityczną odpowiedzialność za Marzec ponoszą Gomułka, Moczar oraz ich podwładni, ale ich gry i fobie do pewnego stopnia spotkały się wtedy ze znacznie powszechniej odczuwanymi resentymentami.

Łukasz Bertram